Dygocąc z zimna, legat papieski Pierre de Castelnau szykował muła do drogi. Był zły i rozdrażniony, nie tylko z powodu przejmującego chłodu. Poprzedniego dnia odbył w imieniu papieża rozmowy z hrabią Tuluzy Rajmundem VI. Bezczelny możnowładca po raz kolejny odmówił dobrania się do skóry zamieszkałym na jego ziemiach katarom! Castelnau zerwał rozmowy i ze swym orszakiem natychmiast wyruszył w drogę powrotną. Po noclegu w obozowisku nad brzegiem Rodanu wstali rano zziębnięci i jęli szykować się do przeprawy przez rzekę.
Legat wspiął się na muła i zaczął wypatrywać promu na Rodanie. Jego ludzie kończy-li zwijać namioty. W pewnej chwili dostojnik usłyszał tętent kopyt. Dróżką nadjeżdżał ja-kiś jeździec z kopią. Castelnau spojrzał na rycerza obojętnie, jego pachołkowie nawet nie zwrócili na niego uwagi. Jeździec zbliżył się i nagle spiął konia. Gwałtownie ruszył do przodu, pochylając kopię.
„Uważajcie!” – wrzasnął jeden z pachołków, machając rękami, by ostrzec legata. Ale było za późno. Rozpędzony rycerz precyzyjnym ciosem wbił kopię prosto w brzuch dostojnika. Castelnau zwalił się z muła na ziemię; z jego ust buchnęła krew. Jeździec wyrzucił złamaną broń i popędził naprzód, nawet się nie oglądając.
Był 15 stycznia 1208 r. Mieszkańcy południa Francji nie zdawali sobie sprawy, że właśnie nastąpiło wydarzenie, w którego efekcie ich życie zamieni się w koszmar.
„ONIEMIAŁE PSY”
Herezja katarska, do której wytępienia wzywał papież, miała swe dalekie źródło w nauczaniu perskiego mędrca Maniego, żyjącego w III w.n.e. Głosił on, że istnieje dwóch równorzędnych Bogów: Dobry i Zły, zwany Demiurgiem. Świat materialny jest z natury zły, został bowiem stworzony przez Demiurga. Dobry jest tylko świat ducha, będący dziełem Dobrego Boga. Człowiek może uzyskać do niego dostęp dzięki modłom i wyrzeczeniu się pokus świata materialnego, a pomagają mu na tej drodze nauczyciele tacy jak Jezus Chrystus.
Poglądy Maniego, czyli manicheizm, były ostro zwalczane przez katolicką ortodoksję, uznającą świat materialny za dzieło Boże i odrzucającą koncepcję dwóch równorzędnych bóstw. Mimo to manichejskie idee co jakiś czas odżywały. W IX w. zawędrowały z Azji do Europy Wschodniej, a potem dalej na zachód, aż na ziemie południowej Francji.
Tam właśnie, w zamożnej Langwedocji – krainie tylko formalnie podległej królom Francji – rozkwitł w XII w. kataryzm (od greckiego „katharoi” – „czysty”). Głosili go słynący z surowego stylu życia kaznodzieje, tzw. Dobrzy Ludzie. Nie mieli własnych świątyń; nauczali w prywatnych domach, dworach i zamkach, ciesząc się poparciem wielu możowładców i rycerzy. Z przekonania, że świat materii jest złem, wyciągali często niezwykle radykalne wnioski. Zniechęcali np. kobiety do rodzenia dzieci. Umierającym i ciężko chorym udzielali tzw. consolamentum, które przygotowywało duszę do rozstania się ze złym światem. Po dokonaniu tego aktu dusza nie mogła już zostać pokalana kontaktem z materią, więc nieszczęśnik nie mógł niczego jeść. W efekcie konał często z głodu przez wiele tygodni.
Pomimo tych szokujących dziwactw katarzy rośli w siłę. Dobrzy Ludzie pozytywnie wyróżniali się na tle siejących zgorszenie katolickich księży. Przyznawał to sam papież Innocenty III, który nazywał kler langwedocki „oniemiałymi psami”. „Uczynią wszystko dla pieniędzy. (…) Dają kościelne urzędy niepiśmiennym chłopaczkom, których zachowanie jest często skandaliczne. Stąd bezczelność heretyków!” – grzmiał następca św. Piotra. Uznawszy, że sytuacja jest coraz gorsza, po-stanowił wytępić kataryzm za wszelką cenę.
ZEMSTA WYSZYDZONEGO ZAKONNIKA
Papież wysyłał początkowo do Langwedocji kaznodziejów, którzy podejmowali religijne dysputy z Dobrymi Ludźmi. Wielogodzinne zażarte spory prowadziły jednak donikąd – każda ze stron zostawała przy swoim. Rzymscy legaci namawiali jednocześnie miejscowych feudałów do podjęcia zdecydowanej akcji przeciw kacerzom. Ale również bez rezultatu. Niektórzy feudałowie sami sympatyzowali z herezją, innym wiara ich poddanych była zupełnie obojętna.
Wkrótce jednak nastąpiło przełomowe wydarzenie. 14 stycznia 1208 r. rozmowy legata Pierre’a de Castelnau z największym możnowładcą Langwedocji Rajmundem VI zakończyły się gwałtowną pyskówką. Następnego dnia kościelny dostojnik zginął nad Rodanem z ręki tajemniczego rycerza zamachowca. Do dziś nie wiadomo, kto stał za tym mordem. Czy rozkaz wydał Rajmund, oburzony jakąś zniewagą legata, czy też ukarać go postanowił z własnej inicjatywy jeden z nadgorliwych wojowników hrabiego? A może zamachowiec nie miał żadnego związku z Rajmundem, będąc np. jakimś działającym samodzielnie katarskim rycerzem?
Niezależnie od tego, jak było naprawdę, Innocenty III błyskawicznie wydał orzeczenie: obrońca heretyków Rajmund poważył się zamordować papieskiego wysłannika! Tryby machiny propagandowej Rzymu ruszyły pełną parą, roznosząc po całym Zachodzie wezwanie do krucjaty. Jako miejsce zbiórki ochotników wyznaczono Lyon, duchowym przywódcą wyprawy został zaś legat Arnaud Amaury. Ów niezbyt lotny mnich cysterski miał powody, by nienawidzić katarów. Uczestniczył w dysputach katolicko-katarskich i kilka razy został wyszydzony przez Dobrych Ludzi i wyśmiany przez publikę. Teraz zacierał ręce: nadeszła pora słodkiej zemsty.
NASTOLATKOWIE KONTRA HULTAJE
Krzyżowcy mieli ułatwione zadanie, gdyż Langwedocja była podzielona pomiędzy liczne dominia skłóconych ze sobą panów feudalnych. Na pierwszy ogień poszły włości wicehrabiów Trencavel we wschodniej części krainy.
Antykatarską krucjatę zainicjował papież, ale duchowym opiekunem krzyżowców został jego legat Arnaud Amaury, który miał zasłynąć poleceniem: „Zabijajcie wszystkich. Bóg rozpozna swoich!”.
22 lipca 1209 r. z murów należącego do Trencavelów miasta Béziers ujrzano nadchodzącą armię najeźdźców. 20-tysięczna kolumna rozciągała się na wiele kilometrów, wzniecając ogromne tumany kurzu. W połowie składała się z rycerzy, członków ich pocztów i najemników, w połowie zaś – z tzw. hultajów, czyli hord odzianych w łachmany włóczęgów, nędzarzy i oprychów, ciągnących za armią w nadziei na rabunek.
W 10-tysięcznym Béziers katarów było prawdopodobnie około tysiąca. Krzyżowcy zażądali otwarcia bram i wydania im heretyków, ale władze dobrze umocnionego miasta odmówiły. Liczyły, że grube mury wytrzymają ostrzał z katapult, a młody wicehrabia Trencavel nadejdzie niedługo z odsieczą.
Hultaje zaczęli tymczasem podchodzić pod mury i prowokować obrońców. Kilku porywczych młodzieńców z miasta zapragnęło dać im odpór. Szybko zebrali uzbrojoną grupę chętnych do bitki. Po chwili jedna z bram Béziers raptownie się otworzyła i narwani nastolatkowie ruszyli pędem na wroga. Hultaj, który wałęsał się najbliżej bramy, natychmiast padł zaszlachtowany. Inni jednak stawili zaciekły opór, wołając jednocześnie o posiłki.
W stronę kłębowiska walczących ruszyły ze wszystkich stron chmary hultajów. Młodzieńcy z Béziers zaczęli się cofać, ale było już za późno. Napastnicy opanowali bramę i do miasta zaczął się wlewać wyjący tłum obdartusów uzbrojonych w widły, drągi i cepy.
Wypad bezmyślnych nastolatków ściągnął na Béziers zagładę. Tysiące hultajów rozbiegły się po wąskich uliczkach, mordując wszystkich bez wyjątku – mężczyzn, kobiety, dzieci, starców. Ujrzawszy z osłupieniem, że miasto zostało zdobyte przez łachmaniarzy, krzyżowi rycerze zaczęli w pośpiechu dosiadać koni. Któryś z nich spytał legata Amaury’ego, jak mają odróżniać katarów od katolików. „Zabijajcie wszystkich. Bóg rozpozna swoich!” – odparł ponoć cysters.
Wkrótce większość armii brała już udział w masakrze. Mordowano każdego, kto się nawinął, nie wyłączając księży i mnichów. Setki wiernych próbowały chronić się w jednym z kościołów, ale krzyżowcy sforsowali odrzwia i wszystkich rozsiekli. Potem miasto zostało podpalone; nim zapadł zmierzch, zostały po nim tylko dymiące zgliszcza. Pierwsza wielka masakra krucjaty dobiegła końca. Prawdopodobnie ok. 90 proc. jej ofiar stanowili prawowierni katolicy.
Z UŚMIECHEM NA STOS
Wieść o rzezi rozniosła się po Langwedocji, paraliżując wolę oporu mieszkańców. Carcassonne – drugie duże miasto Trencavelów – szybko się poddało. Mieszkańcom darowano życie, ale wygoniono ich z miasta, nie pozwalając zabrać niczego ze sobą. W potężnym zamczysku krzyżowcy urządzili swoją główną bazę, skąd planowali prowadzić dalsze operacje. Prawowitego właściciela, wicehrabiego Trencavela, wtrącili do lochu.
Wybrano też stałego dowódcę krucjaty. Został nim Szymon de Montfort, genialny, odważny wódz i okrutny krzyżowiec. Stanęło przed nim trudne zadanie. Rycerze masowo rozjeżdżali się do domów, zgodnie z zasadą, że wyprawa wojenna trwa do 40 dni. Hultaje tym bardziej nie zamierzali zostawać dłużej w Langwedocji. Byli rozeźleni, gdyż rycerze i najemnicy siłą odbierali im łupy zdobyte w Béziers.
Choć Montfortowi zostało zaledwie około tysiąca ludzi, mógł liczyć na posiłki miejscowych. Część langwedockich panów zaczęła się przyłączać do krucjaty z przekonania, część – z wyrachowania. Można też było się spodziewać, że do Langwedocji przybędą kolejne oddziały krzyżowców, formujące się już w północnej Francji, Niemczech, Anglii i innych krajach.
Dowódca krucjaty rozpoczął żmudny podbój prowincji. Jego armia maszerowała od miasta do miasta, od zamku do zamku, wzywając mieszkańców do wydania heretyków. Część miejscowości poddawała się, inne podejmowały obronę, ale stopniowo padały jedna za drugą. Katarów chwytano i palono żywcem. Największa egzekucja odbyła się w Lavaur. Na gigantycznym stosie spalono pod miasteczkiem – według różnych kronikarzy – od 300 do 400 ludzi. Schwytana w Lavaur kasztelanowa Girauda, słynąca z dobroci protektorka katarów, została brutalnie zgwałcona, po czym utopiona przez krzyżowców w studni.
Katarzy w większości odrzucali ofertę nawrócenia na katolicyzm, dzięki czemu mogliby uniknąć śmierci. Świadkowie egzekucji notowali ze zdumieniem, że wielu z nich szło na stos z pogodnymi twarzami, jak gdyby bez strachu. Rozgrywający się wokół ponury koszmar tylko umacniał ich w wierze, że świat materialny jest z gruntu zepsutym tworem Złego Boga.
ORGIA OKRUTNIKÓW
Choć Montfort czynił postępy, terroryzując coraz większe obszary prowincji, miał wciąż silnych wrogów. Hrabia Rajmund VI stracił część włości, ale trzymał się w swojej Tuluzie. Inny możnowładca, hrabia Rajmund-Roger de Foix, z dziką zawziętością przystąpił do wojny podjazdowej z krzyżowcami i ich sojusznikami. Rozbijał pomniejsze oddziały agresorów i niszczył sprzyjające im klasztory. Jego oddziały chwytały księży, mnichów i pielgrzymów i spętanych odstawiały do Foix, niedostępnej górskiej warowni hrabiego. W tamtejszej katowni poddawano ich okrutnym torturom.
Do ruchu oporu przyłączali się też liczni rycerze, którym Montfort odebrał włości za pobłażliwość wobec katarów. Często to, po której stronie stanął dany wojownik, zależało od przypadku. Rycerz Gerald de Pépieux przystąpił z początku do krucjaty, ale gdy jego wuj zginął z ręki krzyżowca, uznał, że musi dokonać rodowej zemsty. Dowodzony przez niego oddział zajął jeden z zameczków krzyżowców i wybił jego załogę. Dwóch jej dowódców wzięto żywcem; wyłupiono im oczy, obcięto nosy, uszy i wargi, po czym rozebranych do naga wyrzucono za bramę na mróz.
Jeden wpadł do dołu kloacznego, gdzie następnie skonał. Drugiego leżącego na śniegu znalazł jakiś wieśniak i zawlókł go do Carcassonne. Ujrzawszy twarz swego towarzysza, zamienioną w potworną krwawą maskę, krzyżowcy oniemieli z oburzenia. Poprzysięgli też zaraz, że odpłacą wrogom tym samym.
I tak też uczynili. Po zdobyciu miasteczka Bram na wiosnę 1210 r. około stu jeńców zostało okaleczonych dokładnie w taki sam sposób jak nieszczęsne ofiary Geralda. Katowanie pokonanego przeciwnika stawało się stałą cechą wojny.
ZASADZKA NA NIEMCA
Pod koniec kwietnia 1211 r. oddział około 600 krzyżowców, głównie rycerzy z Niemiec i hultajów, wyszedł z Carcassonne z zamiarem dołączenia do działających w terenie wojsk Montforta. Nieznający zupełnie okolicy Niemcy zabłąkali się wśród lasów i wzgórz. Na leśnym trakcie w pobliżu Montgey hrabia de Foix i Gerald de Pépieux zastawili na nich zasadzkę. Zasypani gradem strzał i bełtów z kusz, a następnie zaatakowani ze wszystkich stron, Niemcy zostali wybici niemal do nogi. Jeńców potraktowano w zwykły sposób. „Ani ja, ani nikt z moich ludzi nie wypuściliśmy z rąk żadnego, który by nie stracił oczu, stóp, palców i rąk” – chwalił się potem Gerald de Pépieux.
Doraźne sukcesy ruchu oporu nic jednak nie dały. Do Langwedocji napływały nowe zastępy krzyżowców, wzmacniając siły Montforta. Przed końcem 1212 r. lider krucjaty podporządkował sobie wielki szmat prowincji. Tytułował się wicehrabią Carcassonne, a zdobyte zamki i włości nadawał wiernym sobie i zasłużonym w walkach rycerzom.
Ruchowi oporu pozostała już tylko jedna nadzieja. Paradoksalnie był nią słynny… krzyżowiec. Otóż Montfort zajął w Langwedocji kilka lenn Pedra II Katolickiego, króla leżącej pod drugiej stronie Pirenejów Aragonii. Pedro, bohater krucjat przeciw islamskim Arabom, poskarżył się papieżowi. Jak stwierdził, w krucjacie w Langwedocji głównymi ofiarami są katolicy, a Montfortowi nie chodzi już o walkę z heretykami, tylko o zdobycie władzy nad prowincją dla siebie i swoich potomków.
Innocenty III nie bardzo wiedział, które-mu z zasłużonych krzyżowców wierzyć. Najpierw poparł Pedra, potem zmienił zdanie na rzecz Szymona. Ale aragoński król specjalnie już się tym nie przejmował. Zebrał swoje woj-ska i ruszył przez Pireneje na północ.
Pod Muret połączył się ze stawiającymi jeszcze opór krucjacie możnowładcami langwedockimi. Wkrótce z przeciwnej strony do miasteczka zbliżyła się o wiele mniej liczna, ale bojowo nastawiona armia Montforta.
ZABÓJCZA PRZEBIERANKA
Rankiem 12 września 1213 r. Szymon de Montfort postawił wszystko na jedną kartę. Postanowił zaatakować na czele swych około 7-tysięcznych wojsk ponad 20-tysięczną armię przeciwnika. Ciężka jazda krzyżowców przekroczyła rzeczkę Louge i szybkim kłusem posuwała się w stronę pozycji Aragończyków.
Waleczny Pedro II szykował się do boju w pierwszym szeregu. Zgodnie z często stosowanym ówcześnie obyczajem zamienił się jednak na zbroję i tunikę z heroldem. Dzięki tej sztuczce władca mógł bezpośrednio uczestniczyć w bitwie, nie będąc jednocześnie szczególnie narażony na ataki wrogich rycerzy, dla których zabicie króla było najbardziej pożądanym celem.
Atakującą jazdę krzyżowców Aragończycy spostrzegli prawdopodobnie bardzo późno, bo w oczy świeciło im słońce. W pośpiechu chwycili kopie, spięli konie i ruszyli do przodu. Odgłos zderzenia dwóch mas konnicy był – według relacji świadka – „taki, jakby cały las padł pod ciosami siekier”. Szarżujący z większą szybkością krzyżowcy zyskali przewagę, wbijając się w szyk przeciwnika. Dwaj Francuzi dostrzegli aragońskiego rycerza w królewskiej zbroi i go zaatakowali. Przebrany za króla Pedra herold otrzymał kilka ciosów i zabity zwalił się z konia. Przez aragońskie szyki przemknęła straszna wiadomość: król zginął! Rycerze zaczęli się cofać.
Przebrany za herolda Pedro II zorientował się w pomyłce i próbował ratować sytuację. Pogalopował przez cofające się szeregi swej armii, wołając, że żyje. Prawdopodobnie zdjął zakrywający całą głowę i twarz hełm, by rycerze go rozpoznali. I to go zgubiło. Zajęty zawracaniem wojska, z gołą głową, nie zauważył, że szarżuje na niego jakiś francuski rycerz. Po sekundzie leżał już na ziemi, powalony śmiertelnym ciosem.
W tym momencie odwodowy oddział krzyżowców pod dowództwem samego Montforta uderzył na armię aragońską z boku. Pozbawiony dowódcy, bezładny tłum Aragończyków rzucił się do panicznej ucieczki. Bitwa była rozstrzygnięta: Szymon odniósł wprost nieprawdopodobne zwycięstwo.
CELNY STRZAŁ POD TULUZĄ
Uskrzydleni sukcesem krzyżowcy przystąpili do ofensywy na niezajętych jeszcze terenach w północnej Langwedocji. Rajmund VI i hrabia de Foix, którym udało się uciec spod Muret, szybko skapitulowali. W rękach krzyżowców znalazła się wkrótce cała heretycka prowincja. Wszędzie płonęły stosy. Zadowolony papież zwołał do Rzymu specjalne zgromadzenie podsumowujące wyniki krucjaty. Zgodnie z jego decyzją Rajmund VI utracił większość włości, w tym Tuluzę, na rzecz Szymona. Najpotężniejszy dotychczas pan Langwedocji udał się na wygnanie, gdzie miał odby-wać pokutę za swe przewiny wobec Kościoła. Jeśli jednak Montfort myślał, że walka dobiegła końca, głęboko się mylił.
Okrutne rządy jego ludzi w Tuluzie wywołały desperację mieszkańców. Wiedząc o tych nastrojach, Rajmund VI wrócił niebawem do Langwedocji i zebrawszy wiernych mu rycerzy, ruszył w stronę miasta. 13 września 1217 r. wkroczył do Tuluzy powitany wybuchem radości mieszkańców. Natychmiast rozpoczęła się rzeź krzyżowców i ich popleczników.Po miesiącu pod miasto nadciągnął z wielką armią Szymon de Montfort. Przystąpił do ataku z dziką furią. Na Tuluzę spadały tysiące pocisków z machin miotających: trebuszy i mangoneli [rodzaj katapulty, inaczej onager – przyp. red.]. Zbudowano ogromnego tzw. kota – szopę na kołach, pod której osłoną aż 550 zbrojnych szturmowało mur. Tuluza broniła się jednak z niezwykłą zaciekłością. Mury stanowiły tylko pierwszą linię obronną; całe miasto zamieniono w twierdzę, wznosząc na ulicach wały i barykady.
Prawie wszyscy mieszkańcy, nie wyłączając kobiet, uczestniczyli w walkach. Rycerze Rajmunda regularnie dokonywali morderczych wypadów za bramy, zadając ciężkie straty oblegającym. W czasie jednego ze szturmów na mury zginął od strzału z kuszy syn Szymona de Monfort. Choć miał kolczugę, bełt przebił jego ciało na wylot. Wódz krucjaty jeszcze bardziej się rozsierdził. 25 czerwca poderwał swą armię do kolejnego gwałtownego ataku. Wkrótce po rozpoczęciu natarcia Guy de Montfort, brat Szymona, padł trafiony przez kusznika. Dowódca krucjaty zaczął biec do zwijającego się z bólu brata. Nie zauważył, że w jego kierunku leci wielki kamień wystrzelony z mangoneli obrońców. Głaz spadł z ogromną prędkością i trafił prosto w Szymona, rozłupując mu hełm i roztrzaskując czaszkę. Kat Langwedocji padł na ziemię. Gdy dobiegło do niego kilku krzyżowców, zamiast głowy wodza ujrzeli krwawą miazgę mózgu, pogruchotanych kości i fragmentów hełmu.
Śmierć Szymona, szybko dostrzeżona z murów, wywołała w Tuluzie szał radości. Tłumy wyległy na blanki, śpiewając, tańcząc i bijąc w bębny. W obozie oblegających zapanowało tępe przygnębienie. Wielu nie mogło uwierzyć, że Szymon, który wydawał się wybrańcem Boga, mógł zginąć w taki sposób. Wkrótce oblężenie dobiegło końca. Wyczerpana i zdemoralizowana armia krzyżowa odeszła spod murów miasta.
AGENT ŚWIĘTEJ INKWIZYCJI
Bitwa o Tuluzę przedłużyła wojnę o kolejne lata, ale nie była w stanie zmienić jej wyniku. A to dlatego, że włączyła się do niej rosnąca w siłę monarchia francuska. W Paryżu dostrzeżono, że wyniszczający Langwedocję konflikt stanowi okazję do odzyskania realnej kontroli nad prowincją przez królów Francji.
Rzym ogłosił drugą krucjatę, a do prowadzenia jej wyznaczono Humberta de Beaujeu, kuzyna króla Ludwika VIII. Stojąc na czele królewskich wojsk, stale wzmacniany posiłkami, podporządkował sobie stopniowo całą prowincję. Było mu łatwiej niż Monfortowi – totalnie zrujnowana Langwedocja miała coraz mniej sił na kontynuowanie wojny. Na wielkich obszarach nie było już nawet komu walczyć. W efekcie poprzednich działań około 400 miejscowości zostało kompletnie unicestwionych, na zawsze znikając z map. Dzielny Rajmund VI zmarł pięć lat po bitwie o Tuluzę, a jego syn i dziedzic Rajmund VII uznał, że dalszy opór nie ma już sensu. W 1229 r. ukorzył się przed francuskim królem i zgodził się na upokarzający układ, który przyniósł kres potęgi jego rodu w Langwedocji.
Paradoksalnie jednak kataryzm wcale nie został jeszcze wytępiony. Większość katarów odrzucała walkę zbrojną: ukrywali się w lasach, górach, ruinach zniszczonych zamków. Dzięki temu pewnej liczbie zarówno Dobrych Ludzi, jak i zwykłych wyznawców udało się przeżyć. Przeciw nim skierowano od 1233 r. nową instytucję kościelną – Świetą Inkwizycję.
Posługiwała się bardzo nowoczesnymi technikami śledczymi, znanymi nam dobrze z najnowszej historii. W środowiska podejrzane o herezję wprowadzała swych agentów. Zbierała informacje od tajnych współpracowników, werbując ich najczęściej za pomocą szantażu. Schwytanych kacerzy torturowała, żądając nazwisk ich współwyznawców. Nie przepuszczano nikomu – w Tuluzie obłożnie chorą staruszkę wyniesiono na łóżku na podmiejską łąkę i tam spalono.
W 1243 r. kilka tysięcy żołnierzy Humberta de Beaujeu obległo Montségur – zamek udzielający schronienia ostatniej większej grupie katarów. Warowni, umieszczonej na szczycie stromej skalistej góry, broniła zaledwie setka zbrojnych. Montségur był jednak tak trudny do zdobycia, że walki trwały prawie rok. W marcu 1244 r. wyczerpani obrońcy poddali się. Ponad dwustu katarów zakończyło życie na wielkim stosie.
OSTATNI DOBRY CZŁOWIEK
Na przełomie XIII i XIV wieku w całej Langwedocji żyło już tylko kilkunastu Dobrych Ludzi. Działali w głębokiej konspiracji. Kilku wędrowało po górach, docierając do zapadłych pasterskich wiosek, gdzie pozostały jeszcze drobne grupki katarów. Inkwizycja tropiła ich zażarcie i wyłapywała jednego po drugim. Ostatnim Dobrym Człowiekiem w prowincji był prawdopodobnie niejaki Guillaume Bélibaste. W drugiej dekadzie XIV w. działał jako kaznodzieja w górskich wioskach, a w razie zagrożenia przechodził na aragońską stronę Pirenejów i zaszywał się w swojej kryjówce w Tarragonie.
Inkwizycji udało się wprowadzić do otoczenia Bélibaste’a swojego agenta, niejakiego Arnauda Sicre’a. Ów namówił kaznodzieję na podróż do jednej z wiosek, gdzie rzekomo jakaś umierająca katarka oczekiwała na udzielenie consolamentum. Bélibaste połknął haczyk i ruszył w drogę. Na miejscu został schwytany przez inkwizycję. Został spalony na stosie w miejscowości Villerouge-Termenès w 1321 r.