Gdy Japończyk chce napisać słowo „kryzys”, stawia dwa znaki. Pierwszy oznacza niebezpieczeństwo – bliską, nieuniknioną stratę. Drugi – okazję, możliwości, nowe perspektywy. Starożytni Grecy, którym zawdzięczamy słowo „krisis”, rozumieli je jako wybór, sąd, oddzielenie jednych rzeczy od drugich. W historii ludzkości kryzysy zawsze pełniły rolę oczyszczającą: zwykle po nich następował etap szybkiego rozwoju. Dlaczego więc boimy się kryzysu ekonomicznego, skoro jest on zupełnie normalnym elementem życia?
W medycynie słowo kryzys nie ma znaczenia negatywnego – oznacza moment przesilenia, w którym albo organizm przezwycięży chorobę, albo nie. Jednak medycyna jest nauką o wiele bardziej zaawansowaną niż ekonomia. W końcu od początku rewolucji przemysłowej upłynęło tylko 250 lat! To zaledwie 0,25 proc. trwającego 100 tys. lat rozwoju ludzkości. Błyskawiczny wzrost produkcji, handlu i finansów w tak krótkim czasie stworzył problemy, nad których rozwiązaniem łamią sobie dziś głowy najtęższe umysły.
Nic dziwnego, że zwykli ludzie boją się kryzysu. Wiele naszych odruchów, takich jak strach przed nieznanym (czy chęć zdobycia dużego łupu), to bezpośredni ewolucyjny spadek po przodkach z epoki paleolitu. Zanim człowiek wynalazł „kryzys finansowy” czy „kryzys nadprodukcji”, żył w niewielkich grupach, nie znał pieniądza, a wymianę handlową prowadził w ograniczonym zakresie. Tak wyglądało życie naszego gatunku przez ponad 99 proc. czasu jego rozwoju. Kilka ostatnich stuleci to okres nieprawdopodobnego wręcz przyspieszenia. I nieznanych dotąd kłopotów.
SKOK W NIEZNANE
Ekonomista Eric Beinhocker zbadał roczne dochody Indian Yanomami żyjących nad brzegami Orinoko. W jednej z wiosek doliczył się około 300 produktów, których mieszkańcy używali na co dzień lub które wymieniali z innymi wioskami. Były wśród nich kamienne narzędzia, koszyki, groty, strzały, łuki, gliniane naczynia, hamaki, zioła, zwierzęta, produkty żywnościowe, odzież itp. Roczny dochód na głowę członka plemienia Yanomami ekonomista oszacował na jakieś 100 dolarów. Tak mniej więcej wyglądała ekonomia na całej Ziemi 10 tys. lat temu. Przez 90 proc. swojej historii żyliśmy więc w gospodarce bardzo nieskomplikowanej.
Następnie Beinhocker postanowił porównać dochody mieszkańców osady znad Orinoko z dochodami mieszkańców innej osady nad rzeką Hudson – Manhattanu. Ilość produktów dostępnych na jego terenie – w sklepach, magazynach, supermarketach czy restauracjach – oszacował na ok. 10 miliardów! To nie błąd – tylko w 2005 r. do sprzedaży w USA trafiło prawie 27 tys. nowych produktów żywnościowych, w tym 187 rodzajów płatków śniadaniowych. A żaden sklep nie zamawia przecież jednego opakowania.
W rezultacie produkcji i wymiany tych dóbr dochód na głowę mieszkańca „osady Manhattan” wyniósł 40 tys. dolarów rocznie – 400 razy więcej niż Indian Yanomami. Żeby do tego doszło, ilość produktów dostępnych do wymiany musiała wzrosnąć aż 33 mln razy! Jak udowadnia Beinhocker w swojej książce „The Origin of Wealth”, podobny skok nastąpił na całej Ziemi w ciągu zaledwie 250 lat.
Ludzkość potrzebowała więc aż 97 tysięcy lat, by wypracować – jak Indianie Yanomami – 100 dolarów dochodu na głowę. Rewolucja neolityczna – wynalezienie rolnictwa, udomowienie zwierząt – podniosła ten dochód do ok.150 dolarów pod koniec epoki brązu (ok. 1000 lat p.n.e.). Przez kolejne 2750 lat – czyli czas obejmujący zarówno starożytność, jak i średniowiecze, czasy odrodzenia czy oświecenia – dochód ten wzrósł do ok. 200 dolarów na głowę. U progu rewolucji przemysłowej, w połowie XVIII wieku nie przekraczał jeszcze 250 dolarów, by w ciągu kolejnych 250 lat eksplodować do (średnia dla całego świata) 6600 dolarów na głowę. Ceną za ten wielki skok są właśnie kryzysy ekonomiczne.
KRYZYS CO 10 LAT
Od 1557 roku, czyli pierwszego bankructwa Hiszpanii, które zdemolowało rodzący się europejski rynek finansowy, do dziś ekonomiści doliczyli się ponad 40 mniejszych i większych kryzysów ekonomicznych.
Do połowy XVIII wieku miały one charakter głównie finansowy. Bankructwa zadłużonych hiszpańskich władców (w sumie było ich 9) pociągnęły za sobą upadek banków włoskich, francuskich i hiszpańskich. Centrum ówczesnych światowych finansów przesunęło się wskutek tego najpierw do Amsterdamu, a następnie do Londynu, by nigdy już nie powrócić nad Morze Śródziemne.
W sumie do 1793 roku przez Europę przeszło ok. 20 kryzysów finansowych, spowodowanych oprócz bankructw państw także spekulacjami na wielką skalę, takimi jak „gorączka tulipanowa” w Holandii czy piramidy finansowe Johna Lawa w Paryżu i Kompanii Mórz Południowych w Londynie (patrz „Focus Historia” nr 3/2009). W Polsce klęska w wojnie z Rosją w 1792 roku i upadek Konstytucji 3 maja także spowodowały kryzys, w którego wyniku zbankrutowało siedem wielkich domów bankowych. Późniejszy ostateczny upadek Rzeczypospolitej miał bezpośredni związek z załamaniem się systemu finansowego państwa.
KRYZYS NADPRODUKCJI
Kryzys 1788 roku był pierwszym kryzysem nadprodukcji. Ludzkość stanęła wobec zupełnie nowego wyzwania – po raz pierwszy w historii to nie niedobory, ale nadmiar towarów (w tym wypadku były to wyroby włókiennicze) doprowadziły do załamania gospodarki. Jak to się stało?
Początek rewolucji przemysłowej dały dwie maszyny: parowa i tkacka. Błyskawiczne powstawanie nowych fabryk spowodowało, że niekontrolowana podaż zaczęła przewyższać popyt. Ceny spadły poniżej kosztów produkcji, fabryki zwalniały ludzi, rosnące bezrobocie jeszcze bardziej ograniczało zakupy. Spadek cen działał deflacyjnie – siła nabywcza pieniądza rosła, co zachęcało do oszczędzania. To jeszcze zmniejszało popyt.
Ówcześni ekonomiści mieli na kryzys jedną radę: czekać, aż sytuacja sama się ureguluje. Tak się rzeczywiście działo. Ograniczenie produkcji powodowało, że nagromadzone zapasy ulegały szybszemu upłynnieniu. Ceny zaczynały rosnąć, produkcja stawała się znów opłacalna, siła nabywcza pieniądza spadała, co zachęcało do jego wydawania. Pierwszy kryzys nadprodukcji w Wielkiej Brytanii trwał zaledwie rok – tyle potrzebował ówczesny rynek, by powrócić do dobrej formy. Jednak zarówno ten kryzys, jak i trzy kolejne dotyczyły wyłącznie przemysłu włókienniczego.
Potem nie było już tak łatwo. W 1825 roku wybuchł pierwszy kryzys ekonomiczny, który dotknął całą brytyjską gospodarkę. Kolejny w 1837 roku objął już także Francję i Stany Zjednoczone. Wtedy też ekonomiści zauważyli pewną ciekawą prawidłowość. Otóż jednym ze znaków zwiastujących nadchodzący kryzys jest… doskonały nastrój elity rządzącej.
W lutym 1825 roku w orędziu króla Jerzego IV o stanie państwa znalazły się słowa: „W historii tego kraju nigdy jeszcze nie zdarzył się taki okres, by wszystkie najważniejsze sprawy państwowe były w tak świetnym stanie i żeby tak powszechne było wśród wszystkich klas narodu brytyjskiego poczucie zadowolenia i satysfakcji”. 10 miesięcy po napisaniu tych słów wojsko musiało odpierać tłumy, które w obawie przed utratą pieniędzy gromadziły się przed zagrożonymi upadkiem bankami.
Tuż przed kryzysem 1837 roku w brytyjskim parlamencie padły słowa: „Nigdy jeszcze wszystkie gałęzie przemysłu nie znajdowały się tak doskonałej sytuacji. Wszyscy robotnicy angielscy mają zatrudnienie”. Po czym nastąpiła fala bankructw spowodowanych nie tylko nadprodukcją w Wielkiej Brytanii, ale także zamknięciem rynku Stanów Zjednoczonych, przeżywających pierwszy poważny kryzys ekonomiczny w swojej historii.
W PO GONI ZA MAMUTEM
Jak to się dzieje, że ludzie nie pamiętają poprzednich kryzysów ekonomicznych, wręcz wymazują je z pamięci? Dlaczego każdemu pokoleniu wydaje się, że jego epoka jest wyjątkowa, a rozwój gospodarczy będzie trwały i niezakłócony, chociaż wszystkie doświadczenia historyczne temu przeczą? Aby wyjaśnić to zjawisko, trzeba sięgnąć do psychologii.
David Gilbert, psycholog z uniwersytetu w Harvardzie, przeprowadził eksperyment, w którym kazał badanym wyobrazić sobie jakąś przykrą rzecz: śmierć bliskiej osoby, więzienie, diagnozę raka. Potem spytał ich, na jak długo takie zdarzenie by ich unieszczęśliwiło. Większość badanych odpowiada, że „na lata”, a nawet „na całe życie”. Gdy jednak Gilbert spytał o to ludzi, którzy rzeczywiście przeżyli tragedię, okazywało się, że trauma trwała kilka miesięcy, góra rok.
Wyniki badania psycholog opisał jako „negację odporności”. Stwierdził, że ludzie nie doceniają siły własnego psychologicznego układu immunologicznego, który w toku ewolucji wykształcił cechy, w dłuższej perspektywie uodparniające nas na ból, stratę czy cierpienie. Gdyby ludzie nie mieli tej cechy, prawdopodobnie nie przetrwaliby do dziś. Umarliby z rozpaczy. W ciągu ostatnich 100 tys. lat okazji do tego mieli wystarczająco dużo.
Ten sam mechanizm powoduje, że nie chcemy pamiętać doświadczonych w przeszłości kryzysów, nawet jeśli wcześniej bardzo się ich baliśmy. Człowiek jest zresztą zdaniem Gilberta jedynym zwierzęciem na Ziemi, które długofalowo planuje swoją przyszłość.
Dlatego bardziej liczy się dla nas to, co może nas „kiedyś” uczynić szczęśliwymi, niż to, co zdarzyło się w przeszłości lub dzieje się teraz. Z tego powodu prowadzimy m.in. badania naukowe (nawet te, których rezultatów możemy sami nie doczekać), inwestujemy w edukację dzieci czy gramy na giełdzie. Podobnie jak nasi przodkowie, którzy tak długo doskonalili technikę polowań na coraz to grubszą zwierzynę, aż w końcu doszli do mamutów. A gdy mamuty wyginęły? Cóż, trzeba było wymyślić rolnictwo. A co za tym idzie – prawo własności, pieniądz i handel.
Dlatego dziś nawet mieszkańcy Manhattanu nie powiedzą sobie: „dość” i nie poprzestaną na 40 tys. dolarów rocznego dochodu. Jak twierdzi Bjorn Grinde, norweski antropolog, ludzki mózg w toku ewolucji został bowiem tak zaprogramowany, by człowiek potrafił wykorzystywać nadarzające się okazje. Bez tej cechy nasi przodkowie nigdy nie potrafiliby upolować naprawdę dużego mamuta.
KŁOPOTY GLOBALNEJ WIOSKI
Jeszcze 150 lat temu połowa świata żyła tak jak Indianie znad Orinoko, podczas gdy druga połowa rozwijała się w błyskawicznym tempie. Jednak płytkość lokalnych rynków i powtarzające się regularnie kryzysy nadprodukcji spowodowały, że wyżej rozwinięte ekonomicznie narody postanowiły rozwiązać ten problem, wciągając do zabawy drugą połowę ludzkości. Choćby pod przymusem.
Największym problemem gospodarki tamtych czasów był transport. Jeszcze armia Napoleona posuwała się w tym samym tempie, co wojska Juliusza Cezara. Podobnie było z flotą. Wynalazek maszyny parowej sprawił, że do izolujących się krajów z drugiego krańca świata można było dotrzeć o wiele szybciej.
W 1848 r. Amerykanie zdobyli Kalifornię, by uzyskać w ten sposób dostęp do portów nad Pacyfikiem. Pięć lat później Japonię odwiedziła eskadra okrętów wojennych komandora Perry’ego, składając jej władzom propozycję nie do odrzucenia – zawarcie układu o wymianie handlowej. Był to koniec trwającej setki lat izolacji Japonii, która w ciągu następnego stulecia dokonała nieprawdopodobnej modernizacji, wyprzedzając wiele państw europejskich. Podobną propozycję złożyli Brytyjczycy Chinom (w Indiach i Australii byli już obecni). Tak rozpoczęła się era gospodarki światowej.
Pierwszy globalny kryzys gospodarczy wybuchł już w 1857 roku. Upadły setki towarzystw importowych i banków, giełdy na całym świecie ogarnęła panika. W ciągu kolejnych 150 lat ludzkość zafundowała sobie 15 kryzysów gospodarczych o zasięgu globalnym, w tym Wielki Kryzys z lat 30., który doprowadził do spadku produkcji o 40 proc. i zmniejszenia światowego handlu o 65 proc. Wypracowane wtedy metody walki z kryzysem, takie jak interwencjonizm państwa, utrzymywanie stałego deficytu budżetowego czy kontrolowanej inflacji, są stosowane do dziś w polityce gospodarczej.
W przyszłości ludziom raczej nie uda się zlikwidować kryzysów ekonomicznych. Od kiedy nasz gatunek rozwija się metodą gwałtownych skoków wyznaczanych przez kolejne wynalazki – maszynę parową, elektryczność, silnik spalinowy, komputery, Internet – tworzymy więcej problemów, niż jesteśmy w stanie rozwiązać. Kryzys jest więc nieuniknionym momentem – zgodnie z greckim znaczeniem tego słowa – refleksji i wyboru.
Wojciech Morawski, historyk i ekonomista z SGH, uważa, że kryzys pełni w gospodarce rolę porządkującą i oczyszczającą. Ujawnia zbędność niektórych przedsięwzięć i produktów, przekłuwa „bąble spekulacyjne”, weryfikuje dorobek poprzedzającego go okresu dobrej koniunktury. Sędziami jesteśmy my – jako konsumenci. Produkty, które będziemy kupować, pozostaną na rynku. Te, których nie chcemy, znikną. Po okresie konsumpcyjnej orgii nadchodzi czas odpoczynku.
Ekonomiści nie byliby jednak sobą, gdyby nie oferowali nam cudownych recept na pozbycie się kryzysów w przyszłości. Stąd pomysły na podatek od spekulacji walutowych (James Tobin), wprowadzenie jednej światowej waluty (Robert Mundell) czy skoordynowania polityki podatkowej państw (Justin Lin). To także zrozumiałe – w końcu na Nobla z ekonomii trzeba sobie jakoś zasłużyć.
Cytaty z E. Chancellor, „Historia spekulacji finansowych”, Warszawa 2001 Wojciech Morawski, „Kronika kryzysów gospodarczych”, Warszawa 2003