To pani źle pisała o moich dzieciach, a teraz jedno z nich nie żyje. Pani się do tego przyczyniła! Oddam ostatnią koszulę, by wyrównać rachunki. Życie za życie! – kobieta po drugiej stronie słuchawki krzyczy i płacze równocześnie. Groźba, choć wypowiedziana w chwili rozpaczy, brzmi piekielnie wiarygodnie. Po tych kilku zdaniach rozłącza się. Kilkanaście godzin później pakuję niezbędne rzeczy i razem z dzieckiem opuszczam swój dom pod eskortą policjantów z Centralnego Biura Śledczego. Jedziemy do jednej z tajnych kryjówek dla pilnie strzeżonych świadków. Powaga sytuacji nie od razu do mnie dociera.
Kobieta, która zadzwoniła do mnie w tamten sierpniowy wieczór 2007 r., to żona Henryka Niewiadomskiego zwanego Dziadem, legendarnego szefa grupy wołomińskiej. Kilka godzin wcześniej w warszawskim szpitalu zmarł jej syn Paweł, zastrzelony na Targówku przez mafijnego egzekutora. Jolanta Niewiadomska to szczupła blondynka o regularnych rysach, dobiegająca sześćdziesiątki. W prywatnych kontaktach jest gościnna i wrażliwa. Nie obnosi się z bogactwem, chociaż o majątku Dziada krążą legendy. Jest przeciwieństwem swojej młodszej siostry Ewy, która wyszła za mąż za brata Dziada – Wiesława. Kiedy Ewa została wdową, obudziły się w niej aspiracje do kierowania gangiem (w 1998 r. jej mąż zginął od kul „Pruszkowa”). Ostatecznie trafiła na kilka lat do więzienia.
Jolanta zawsze pozostawała poza biegiem wydarzeń, o których za sprawą męża, szwagra i siostry głośno było w mediach. Konsekwentnie trzymała się zasady, że miejscem kobiety jest dom. Dziad walczył z wrogami, ona wychowywała synów, potem opiekowała się wnukami. Kiedy Henryk trafił za kratki, przez osiem lat Jolanta regularnie go odwiedzała. Nierzadko musiała w tym celu przejechać pół Polski. Strażnicy więzienni nie mogli się nadziwić, że taka z nich zgodna i kochająca się para.
Publicznie Jolanta Niewiadomska tylko raz pokazała swój temperament. Kiedy w białostockim sądzie doprowadzano na salę skutego kajdankami Henryka, żona mafijnego bossa z furią rzuciła się na dziennikarzy. „Wy hieny!” – krzyczała wtedy. „Dziad nie musi chować pieniędzy po bankach, bo lepszego od żony strażnika nie znajdzie” – żartowali policjanci.
Niewiadomski miał 20 lat, gdy zakochał się w Jolancie bez pamięci. Służył wtedy w jednostce desantu morskiego w Gdańsku. Tak wspominał te czasy w swojej książce „Świat według Dziada”: „Idąc do armii musiałem się rozstać ze swoją dziewczyną, którą bardzo kochałem. Bałem się o nią i ciągle dręczyłem myślami, co się z nią dzieje. Zrozumiałem, że mam do wyboru albo ją, albo niebieski beret. Muszę uczciwie przyznać, że moja dziewczyna miała wtedy większą siłę przyciągania niż wojsko. Uznałem, że piechota morska da sobie radę beze mnie. Nie żałuję tego wyboru”.
Żonę Dziada poznałam w 2003 roku, podczas realizacji serialu dokumentalnego „Alfabet mafii”. Jechałam do jej domu w Ząbkach razem z ekipą TVN, żeby sfilmować słynny gołębnik Dziada. Wracaliśmy właśnie z więzienia w Piotrkowie Trybunalskim, gdzie Niewiadomski udzielił nam wywiadu. „Tylko trzymajcie się z daleka od mojej żony” – ostrzegał. W drodze do Ząbek telefonicznie uprzedziłam Jolantę, że mam przy sobie ukrytą kamerę, która – jak uzgodniłyśmy – pozostała ukryta za firanką. Po wszystkim stanęłam przed oknem od strony podwórka i na oczach Jolanty rozmontowałam wszystkie kabelki ukryte pod kurtką. Żona Dziada zaprosiła mnie do środka, powitała szerokim uśmiechem. Byłam zaskoczona jej młodym wyglądem.
W kuchni pachniało dobrą kawą. Otaczały nas rodzinne fotografie i zwierzęta (pięć psów, dwa koty, papuga i gadający ptak gwarek). „Całkiem przytulny ten pani dom, chociaż z zewnątrz wygląda jak twierdza warowna” – zaczęłam niezbyt dyplomatycznie. „Eee… jest dla mnie za duży” – machnęła ręką Jolanta. „Po co mi trzysta metrów? Zrównam to z ziemią i wybuduję coś mniejszego. I tak cała moja rodzina zawsze siedzi w pokoju przy kuchni, tyle pomieszczeń ogrzewam na darmo”.
Jolanta Niewiadomska od wielu lat przyjaźni się z wdową po byłym wspólniku Dziada – Ceberze, który zginął w 1995 r. w wybuchu bombowym w podwarszawskich Markach. „Tyle już lat minęło, a ta nieszczęsna kobieta codziennie chodzi na grób męża” – mówiła ze współczuciem. Dziś Jolanta sama żyje pomiędzy grobami. Po śmierci ukochanego syna Pawła krzyczała w rozpaczy, że nie ma już dla kogo żyć. „Zabierzcie mnie razem z nim do grobu, w tej samej trumnie” – powtarzała. Do pogrzebu dotrwała jak w letargu, na silnych lekach. „Nie pamiętam, że do pani dzwoniłam. Nie wiem, dlaczego pani groziłam. Widać rozpacz odebrała mi rozum. Niech mi pani wybaczy” – usłyszałam od Niewiadomskiej, kiedy policja pozwoliła mi wrócić do domu.
Od śmierci syna Dziad w niczym nie przypominał silnego i twardego człowieka, za jakiego zawsze uchodził. Henryk Niewiadomski zmarł dwa miesiące później w radomskim areszcie. Miał 59 lat. Za niespełna rok byłby wolnym człowiekiem. Śmierć nastąpiła nagle, podczas porannych zajęć w świetlicy. Serce starego gangstera nie wytrzymało takiej straty. Kiedy media spekulowały o przyczynach śmierci Dziada, zdruzgotana Jolanta w ogóle nie czytała gazet. „Po co mi ta wiedza, skoro i tak nikt mi go żywego nie zwróci?” – pytała retorycznie. „W telewizji usłyszałam, że Henryk nie chciał się leczyć. To nieprawda! Sama przywoziłam mu leki, ale w więzieniu nie godzili się na ich podawanie. Przecież wszyscy wiedzieli, że miał tętniaka. Dlatego uważam, że to oni wykończyli mojego męża”. Spytałam, jak wygląda teraz jej życie. „Trzy razy dziennie jestem na cmentarzu” – odpowiedziała. „Żyję pomiędzy grobami najbliższych. Do niczego się nie nadaję. Wciąż jestem na lekach. Boję się o syna Roberta, chociaż nikt mu nie groził. Sama z siebie się boję. Intuicyjnie. To przecież teraz moje jedyne dziecko”. Wciąż nie wie, kto i dlaczego zamordował Pawła. Ale stanęła na nogi, wybudowała nowy dom. Krótko po pogrzebie męża Jolanta po raz kolejny została babcią. Jej synowa Marta, wdowa po Pawle, urodziła zdrową córeczkę. „Byłam przy porodzie, mała jest cudowna” – mówiła uradowana. „To pierwsza dziewczynka w naszej rodzinie. Tato i dziadek bardzo na nią czekali…”. Zrozumiała, że ma dla kogo żyć.
Dziewczyna o perłowych włosach
Monika Hassen miała 21 lat, długie jasne włosy, czarujący uśmiech i całe życie przed sobą. Pokochała Piotra jak nikogo innego na świecie. Wierzyła, że miłość przenosi góry, że pokona śmiertelne zagrożenie. Zabójca strzelił trzy razy. Jedna z kul roztrzaskała jej czaszkę. „Do końca życia będę żył ze świadomością, że ta piękna, dobra jak anioł dziewczyna zginęła przeze mnie. Jej rodzina nigdy mi tego nie wybaczy” – mówi 40-letni dziś Piotr R., którego poznałam kilka lat temu w więzieniu w Nowogardzie, gdzie odsiadywał wyrok za udział w zbrojnym gangu Oczki.
Monika wyjechała z Polski jako dziecko, po rozwodzie rodziców. Wraz z mamą zamieszkała w Malmö na południu Szwecji, bez trudu nauczyła się języka. W liceum podkochiwało się w niej co najmniej kilku naprawdę przystojnych kolegów. Jeszcze będąc nastolatką, pracowała w restauracji i jako modelka. Jej twarz pojawiała się na okładkach magazynów mody. Odkładała zarobione pieniądze na egzotyczne podróże i dobry aparat fotograficzny. Planowała studia prawnicze, na które miała zdawać po skończeniu kursu ekonomicznego na Uniwersytecie w Malmö.
Zakochali się w sobie bez pamięci. Piotr trafił do Szwecji z fałszywym paszportem – uciekł z Polski przed masowymi aresztowaniami członków gangu, do którego należał. Znajomość z Moniką sprawiła, że przestępcze interesy i mafijne zasady straciły dla niego sens. Chciał żyć normalnie. Dziewczyna o perłowych włosach była jego wielką miłością. Odwzajemnioną. Monika postawiła mu jednak twarde warunki: „Skoro mieszkamy razem, to wiemy o sobie wszystko. Zrywasz z przeszłością albo odchodzę”. Ale z mafijną przeszłością trudno było zerwać.
Matka dziewczyny szalała z niepokoju. Odkąd w życiu jej dziecka pojawił się Piotr – szczera i otwarta dotąd Monika zmieniła się nie do poznania, kłóciły się o niego. Wcześniej matka i córka miały ze sobą świetny kontakt. „Ten człowiek – tak mówi o Piotrze matka zamordowanej dziewczyny – zasypywał ją kwiatami, ale nigdy nie przyznał się do swojej przeszłości. Gdyby rzeczywiście kochał Monikę, to oddałby się w ręce policji i rozliczył z grzechami młodości”.
Dramat rozegrał się 22 lipca 1999 roku. Monika została zamordowana w swoim mieszkaniu w Malmö. To Piotr miał wtedy zginąć. Zabójca, Jacek Nowak ps. Kato, był jego dobrym znajomym. Znali się ze starych czasów z Warszawy. Kato pracował jako killer grupy pruszkowskiej. Kiedy późnym wieczorem Jacek Nowak nacisnął przycisk domofonu, Monika rzuciła mu przez okno klucze, żeby otworzył zamykane na noc drzwi klatki schodowej. Była ufna jak zawsze. Nawet przez chwilę nie podejrzewała niebezpieczeństwa. Posłała Nowakowi serdeczny uśmiech – siedziała na kanapie w dresach i ręczniku na głowie. Morderca nie udawał, że przyszedł z przyjacielską wizytą. Powiedział tylko: „No!” i od razu wyciągnął broń. Najpierw strzelił do Piotra – jedna kula drasnęła go w skroń, druga przebiła plecy. Mężczyzna cudem przeżył. Po postrzale stracił przytomność. Kiedy się ocknął, udawał martwego. Widział jednak, jak Kato strzela do Moniki. Uciekł, kiedy zabójca wymieniał magazynek.
Po ekstradycji do Polski Piotr R. milczał prawie dwa lata, nie wskazując zamachowca. Dopiero gdy prokurator oskarżający „Pruszków” pokazał mu zeznania, z których wynikało, że to dawni przyjaciele z gangu nasłali na niego zabójcę, zidentyfikował sprawcę. Nigdy jednak, nawet podczas procesu sądowego, nie ujawnił motywów, dla których chcieli go zlikwidować. Podczas rozmowy w więziennej celi, gdzie się spotkaliśmy, Piotr po latach wyjawił to, czego nie powiedział policji i sądowi. – Znałem zbyt wiele tajemnic gangu. Moi dawni kumple obawiali się, że zacznę sypać. Miałem zostać killerem i tylko przypadek sprawił, że w Antwerpii, dokąd mnie wysłano na „mokrą robotę”, nie wykonałem egzekucji. Na granicy wpadła broń, która miała być użyta do wyeliminowania bogatego Żyda, powiązanego interesami z moim szefem. Zabito go kilka tygodni później. Kiedy do moich kompanów doszły pogłoski, że chcę się wycofać z gangu, potraktowano mnie jak zdrajcę i wydano wyrok. Zabójca nie mógł zostawić żywego świadka. Dlatego zamordował Monikę.
W procesie karnym mordercy Moniki, Piotr R. wystąpił w podwójnej roli: kluczowego świadka i oskarżyciela posiłkowego. Zażądał dla Jacka Nowaka kary dożywocia. Łamiącym się głosem mówił wtedy: „Ten człowiek przyjął zlecenie na zabójstwo, które miało pokazać, jak kończą ci, którzy chcą zerwać z mafią. Zabił cudowną dziewczynę. Od dnia jej śmierci wciąż towarzyszy mi strach i pytanie: dlaczego Bóg pozostawił mnie przy życiu? Dziś już znam odpowiedź. Przeżyłem, aby Kato już nikogo nie zabił”.
Zeznania chłopaka Moniki posłały Jacka Nowaka na dożywocie. W maju 2005 roku morderca przyjął wyrok z kamienną twarzą. Piotr stał nieruchomo, ze spuszczoną głową. Płakał. „Śmierć Moniki będzie jego pręgierzem. Wyrzutem sumienia. Do końca życia…” – mówi matka zamordowanej dziewczyny.
Oskarżycielki mafii
„Nigdy nie dopuszczaj kobiety do swoich machinacji. Nigdy niczego nie mów jej na temat Cosa Nostry. To nie brak szacunku wobec matki twoich dzieci, ale najwyższa o nią troska” – w ten sposób skruszony przestępca Tomasso Buscetta tłumaczył – podczas głośnego, mafijnego procesu w Palermo w 1993 roku – żelazną zasadę sycylijskiej Cosa Nostry.
W podobny sposób podchodził do życia zamieszany w przemyt Stanisław Biej ze Szczecina, zakochany w swojej żonie Lucynie. Stanowili parę już w podstawówce. O zgodę na ślub musieli prosić sąd – Lucyna zaszła w ciążę, zanim oboje stali się pełnoletni. Byli szczęśliwi przez ponad 20 lat. Kiedy Staszek zarabiał na papierosach bez akcyzy, ona wychowywała dwóch synów, nadzorowała budowę domu, prowadziła butik, założyła salon sukien ślubnych. Domyślała się, czym zajmuje się mąż, ale gdy prosiła o wyjaśnienia, zawsze kończyło się to cichymi dniami. „Staszek konsekwentnie ucinał rozmowy na ten temat. »Zajmij się domem, a o moje interesy nie pytaj«” – wspomina Lucyna. „Martwiłam się o niego. Myślałam, że najgorsze, co może mu się przytrafić, to więzienie. Nigdy nie przypuszczałam, że go zabiją”. Po raz ostatni widziała męża 30 maja 2003 r. Staszek wyjeżdżał z kolegą Jerzym Ornowskim do Piły, w interesach. Zapowiedział, że wróci wieczorem. Zadzwonił do niej z drogi, ale nie odebrała telefonu. Oddzwoniła po kilku godzinach, pod wieczór. „Tak tylko dzwoniłem. U mnie wszystko w porządku” – zapewniał.
Przeczucie tknęło ją następnego dnia, kiedy telefon męża – jak nigdy dotąd – był wyłączony. Lucyna zadzwoniła do żony właściciela firmy transportowej, z którym Staszek wyjechał w interesach. „Henia szalała z niepokoju. Rozmawiała z mężem poprzedniego dnia. Jurek mówił, że są na Mazurach, u jakiegoś Jana i że »coś idzie nie tak«. Od tamtej pory jego telefon też milczał” – opowiada Lucyna. Kobiety dowiedziały się, że Jan R., do którego pojechali ich mężowie, to lokalny działacz samorządowy z Kisielic koło Iławy, od lat przykuty do wózka inwalidzkiego (z racji kalectwa nazywany Kulawym). Zdobyły jego telefon i adres. Wsiadły do samochodu Lucyny, zatankowały do pełna i tak jak stały wyruszyły na Mazury. Do Kisielic dotarły w środku nocy. Wykręciły numer Jana R. „Teraz nie mogę was przyjąć, jestem po imprezie rodzinnej. Czekajcie do dziesiątej” – Kulawy był wyraźnie zaspany.
Zjawiły się godzinę wcześniej. Jan R. nie grzeszył uprzejmością. Kiedy posypały się pytania o mężów, wyprosił je z domu, kazał iść na policję. Żona Kulawego spuściła ze smyczy dwa potężne psy. Lucyna i Henia uciekały w popłochu. Przed bramą minęły się z groźnie wyglądającymi mężczyznami. „Oni przyjechali was zabić. Gdybyście zjawiły się u Kulawego o umówionej porze – śladu by po was nie było” – usłyszały po wielu miesiącach od policjanta z Centralnego Biura Śledczego w Olsztynie.
W poszukiwaniach Staszka i Jurka były zdane na siebie. „Nikt nie traktował nas poważnie, lokalni policjanci sugerowali, że nasi mężowie wyjechali do ciepłych krajów, aby zacząć nowe życie. Byłyśmy bezradne i upokorzone” – wspomina żona Jerzego Ornowskiego.
Przełom nastąpił po trzech tygodniach. Kobiety rozwieszały na Mazurach ogłoszenia, obiecując nagrodę za informacje o zaginionych. Na stacji benzynowej w Malborku ich synowie zauważyli samochód z charakterystycznymi felgami z audi, którym podróżowali zaginieni. Policja dotarła do warsztatu samochodowego, w którym felgi zostały zakupione. Właściciel warsztatu przyznał, że pochodziły z samochodu, który miał zostać zniszczony i zatopiony w Wiśle. Mechaników, którzy wykonali polecenie, skusiły felgi i drogie reflektory, dlatego sprawa się wydała. Śledztwo przejęło CBŚ z Olsztyna. Policjanci ustalili, że polecenie, aby audi „zniknęło z powierzchni ziemi”, wydał Jan R. z Kisielic. „Kiedy policja wyłowiła spalony wrak samochodu, obie wiedziałyśmy, że nasi mężowie nie żyją” – mówi Lucyna Biej.
Antyterroryści przeszukali dom Kulawego, znaleźli broń, amunicję i skład materiałów wybuchowych. Śledztwo wykazało, że inwalida na wózku stworzył organizację przestępczą wzorowaną na sycylijskiej mafii. Jego żołnierze ślubowali mu posłuszeństwo, całowali w rękę, ślepo wykonywali polecenia. W opinii oficerów CBŚ to Jan R., a nie żaden z legendarnych bossów „Pruszkowa”, zasłużył na miano polskiego capo di tutti capi.
We wrześniu 2006 r., w sądzie w Elblągu rozpoczął się jego proces, który powoli zmierza ku końcowi. Najcięższym zarzutem postawionym Kulawemu jest podwójne zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem. Ofiarami mazurskiego bossa stali się właśnie mężowie Lucyny i Heni. Ciał mężów wciąż nie odnaleziono. „Jan mawiał, że on wie, jak sprzątnąć człowieka, żeby nie było śladów” – mówił o Kulawym jeden ze skruszonych członków gangu. „Chwalił się, że ma takie dobre miejsca w bunkrach, pod dębami, do których nikt nie dojdzie”. O zamordowanych przemytnikach ze Szczecina wiadomo tylko tyle, że zanim umarli, wiertarkami przewiercono im oczy i kolana.
To właśnie poszukujące mężów kobiety naprowadziły CBŚ na trop liczącej ok. 80 osób organizacji przestępczej Kulawego. W procesie toczącym się przed sądem w Elblągu Lucyna Biej i Henryka Ornowska są oskarżycielkami posiłkowymi, patrzą mordercom prosto w oczy. „To najtrudniejsza rzecz na świecie” – mówi Lucyna. „Dopiero śledztwo uświadomiło mi, z jakimi ludźmi mój mąż robił interesy. Tamtego dnia pojechał z Jurkiem po 95 tysięcy euro, które Kulawy był im winien za przemycony towar. Nie mogę sobie wybaczyć, że przez lata małżeństwa stałam z boku, o nic nie pytając. Gdybym straszyła policją i groziła odejściem, może Staszek i Jurek wciąż by żyli”.
Ewa Ornacka