Była sylwestrowa noc. Dwóch pijanych mężczyzn dobijało się do drzwi domu 18-letniej Sary McKinley z Blanchard w stanie Oklahoma. Jeden z nich miał w ręku długi nóż. Poza Sarą w domu znajdował się jej trzymiesięczny synek. Kobieta była w złym stanie psychicznym. Jej mąż zmarł na raka przed tygodniem, w Boże Narodzenie. Już w dniu pogrzebu jeden z sąsiadów, 24-letni Justin Martin, próbował dostać się do jej domu. Sara nie wpuściła go. Wrócił w sylwestra, w towarzystwie 29-letniego Dustina Stewarda. Teraz razem próbowali wyważyć drzwi. Mimo ogromnego strachu Sara nie straciła przytomności umysłu. Dała synkowi butelkę z mlekiem i zaniosła go na górę. Następnie zdjęła ze ściany strzelbę, wyjęła z szuflady pistolet i zabarykadowała drzwi sypialni. Sięgnęła po komórkę i wybrała alarmowy numer 911. „Do mojego domu próbuje dostać się mężczyzna. Mam dwie sztuki broni. Czy będę mogła go zastrzelić, kiedy sforsuje drzwi?” – spytała.
Dyspozytorka Diane Graham odpowiedziała natychmiast: „Nie mogę ci powiedzieć, że możesz to zrobić, ale musisz zrobić wszystko, by chronić swoje dziecko”. Kiedy po 20 minutach uzbrojony Martin wpadł do sypialni, Sara bez wahania wypaliła do niego ze strzelby. Napastnik zginął od pierwszej kuli. Jego kompan uciekł i szybko został zatrzymany przez policję. Zapewne mało kto potrafiłby w podobnej sytuacji zachować taką trzeźwość umysłu jak Sara. Zwykle nie ma też tyle czasu, by przygotować się do obrony. Większość ludzi w sytuacji zagrożenia musi działać szybko i skutecznie. Strach jest potężnym bodźcem – powoduje, że człowiek, który nigdy nie przejawiał agresji, może zamienić się w zabójcę. W Polsce takich przypadków jest około 100 rocznie. W Stanach Zjednoczonych 2–3 tysiące. Ale strach strachowi nierówny.
Weź łapkę i rozwal jej łeb
11 kwietnia 1994 roku w domu w podwarszawskim Chotomowie nagle zgasło światło. Trzydziestokilkuletnia Elżbieta Borowik nie miała wątpliwości, że to początek napadu. Była noc, dom stał na uboczu. Kobieta zdjęła ze ściany myśliwską strzelbę męża i wyszła na dwór. Broń była nabita – właściciel zawsze ładował ją gumowymi pociskami, ponieważ w okolicy doszło już wcześniej do kilku napadów. Elżbieta nie wiedziała jednak, że trzy dni wcześniej czwarty i piąty nabój zostały wymienione na śrut. Kiedy stała przed domem, usłyszała głosy trzech mężczyzn. Dochodziły z odległości ok. 200 m, od strony słupa z transformatorem. „Ty, to kobieta, weź łapkę i rozwal jej łeb” – usłyszała głos i szczęk metalu. Wiedziała, że „łapka” w slangu włamywaczy oznacza łom. Nie namyślając się, Elżbieta Borowik pięciokrotnie wystrzeliła w stronę, z której dochodziły głosy. Jedna z kul śmiertelnie raniła Andrzeja W. który, jak się później okazało, przyszedł z dwoma wspólnikami ukraść miedziane elementy transformatora. Na dom Elżbiety Borowik napadać nie zamierzali. Sąd uniewinnił kobietę z zarzutu zabójstwa, chociaż nie uznał jej działania za obronę konieczną. W opinii sędziego Elżbieta Borowik działała w tzw. błędzie co do okoliczności przestępstwa. Strzelała w przekonaniu, że chodzi o napad na jej dom. Wyrok w tej sprawie był jednym z pierwszych, w których polski sąd uznał, że w pewnych sytuacjach nie należy karać osób dokonujących zabójstwa pod wpływem strachu. Takich wyroków jest coraz więcej, chociaż niektóre z nich budzą wielkie wątpliwości.
W lipcu ubiegłego roku uniewinniony został Krzysztof K., 44-letni taksówkarz z Wałbrzycha, który zabił nożem 21-letniego Damiana Brzozę. Chłopak wyszedł z dyskoteki o czwartej nad ranem razem z dwoma kolegami; jeden z nich, Michał, miał wcześniej zatarg z taksówkarzem. Kiedy Damian nie chciał zapłacić zawyżonej stawki za kurs, Krzysztof K. zmusił go do uregulowania należności, przykładając mu nóż do głowy (później został za to skazany na 6 miesięcy więzienia). W rewanżu klienci postanowili go nastraszyć. „Usłyszałem za sobą kroki, więc i ja przyspieszyłem” – zeznawał później w czasie procesu Krzysztof K. „Ścigali mnie, pod bramą pobliskiego bloku stanąłem twarzą w twarz z trzema młodymi mężczyznami. Osaczyli mnie i odcięli drogę ucieczki”. Pierwszy odezwał się Damian. Powiedział taksówkarzowi, żeby ten wyjął ręce z kieszeni. Krzysztof K. zrozumiał to jako „zaproszenie” do bójki. Wyjął z kieszeni rękę z nożem i wbił go prosto w serce 21-latka. „Zrobiłem to automatycznie, nie celowałem. Bałem się dopuścić do sytuacji, w której nie miałbym szansy odeprzeć ataku” – tłumaczył się przed sądem. Sędziowie uznali, że taksówkarz przekroczył granice obrony koniecznej pod wpływem strachu, spowodowanego okolicznościami zajścia. Od połowy 2010 r. polskie prawo przewiduje, że osoba, która zabija w takiej sytuacji, nie podlega karze. I chociaż Damian Brzoza ani jego koledzy nie byli uzbrojeni i nawet nie dotknęli Krzysztofa K., sam fakt, że osaczyli go we trzech, w nocy, w ślepym zaułku, wystarczył do uniewinnienia zabójcy.
Gdy spust pociąga za palec
Co by się jednak stało, gdyby taksówkarz nie miał noża? Musiałby uciekać lub walczyć z atakującymi. Czy samo posiadanie broni może więc doprowadzić przerażonego człowieka do zabójstwa? W 1967 roku amerykańscy psychologowie Leonard Berkowitz i Anthony LePage przeprowadzili eksperyment, w którym udowodnili, że już sam widok broni powoduje wzrost agresji u osób, które mają z nią kontakt. Skłoniło to ich do sformułowania twierdzenia „nie tylko palec pociąga za spust, także spust może pociągać palec”. Zjawisko to nazwano „efektem broni”. Teoria ta była wielokrotnie krytykowana, szczególnie przez zwolenników nieograniczonego prawa dostępu do broni palnej. Wskazywali oni na statystyki mówiące, że zdecydowana większość przypadków użycia broni nie kończy się zabójstwem. Kryminolog Gary Kleck z Uniwersytetu Stanowego Floryda oszacował na przykład, że uzbrojeni obywatele USA bronią siebie i swojej własności około miliona razy rocznie. W 98 procentach wypadków już sam widok broni lub strzał ostrzegawczy powstrzymuje napastnika przed atakiem. Na pozostałe 20 tys. przypadków użycia broni tylko w co dziesiątym ginie człowiek, co stanowi 0,02 proc. wszystkich przypadków samoobrony z użyciem broni palnej. A jednak uzbrojeni Amerykanie zabijają trzykrotnie więcej przestępców niż tamtejsza policja! Statystyki wyglądają podobnie również w innych krajach. Kim więc są ci, którzy zabijają w panice? Grzegorz B. z warszawskiego Mokotowa miał 21 lat, kiedy w kwietniu 2007 roku zabił nożem pijanego i agresywnego siedemnastolatka z tego samego podwórka.
Wcześniej był kilkakrotnie bity, kopany i wyzywany od chu…w i pedałów. „Grzegorz B. jest bardzo spokojnym człowiekiem, aż zbyt spokojnym na te czasy. Można podejrzewać, że był wyśmiewany i szykanowany z powodu swojego charakteru. Twierdzenie, że chciał celowo użyć noża, jest absurdalne, on nie potrafił się nim nawet dobrze posługiwać. Świadczy o tym fakt, że źle zabezpieczył nóż i pokaleczył się” – stwierdził sędzia i uniewinnił zabójcę. Uniewinniony został również Zbigniew B., który w czerwcu 1998 roku zabił młodego mężczyznę i ranił dwóch innych – zaczepiali jego i jego znajomą na plaży nudystów w Warszawie. Mężczyzna jest inwalidą – nie widzi na jedno oko i słabo na drugie. W czasie ataku nie miał nawet założonych okularów. Gdy podpici mężczyźni uderzyli jego znajomą, chwycił nóż do robienia kanapek i zadał kilka ciosów napastnikom. Na łagodny wyrok lub uniewinnienie może liczyć też 33-letnia Kinga P., gospodyni domowa z Białegostoku. Kuchennym nożem zabiła męża, który chciał ją pobić. Wcześniej była przez niego wielokrotnie maltretowana i poniżana. Nie wytrzymała, gdy zaczął katować ją przy znajomych – przy stole, na którego blacie leżał nóż. Co łączy te przypadki? Ofiary nie potrafiły bądź nie mogły przeciwstawić się swoim prześladowcom w inny sposób. Były na to po prostu zbyt słabe.