Co wy, krwi szukacie, czy co? – pyta Robert z uśmiechem. Jest spokojny. Nie peszą go kamery ani ludzie w kominiarkach przeszukujący piwnicę. – Ultrafiolet musicie przynieść! – dodaje kpiąco. O tym, że jest zdenerwowany, wiedzą tylko ci, którzy dobrze go znają.
Na działce stoi tłum ludzi. Robert krąży wśród nich. Z wieloma wymienia szydercze spojrzenia. – Chodź, kolego, na ganek – zwraca się do niego Krzysztof Jackowski. – Pogadamy. Ja teraz swoją robotę wykonam.
Chwilę później dochodzi do awantury. Na oczach wszystkich. Padają przekleństwa. Obaj krzyczą na siebie. Wszystko jest z góry zaplanowane. Ta kłótnia ma przynieść przełom w śledztwie. Problem w tym, że Robert nic o tym nie wie.
Druga pięćdziesiąt siedem
Iwona Wieczorek miała dziewiętnaście lat. Mieszkała w Gdańsku, w malowniczej dzielnicy Jelitkowo. Właśnie zdała maturę. To miały być jej najdłuższe i najpiękniejsze wakacje w życiu. Plan był prosty. Bawić się ile wlezie. Okolica sprzyjała. Morze, kurorty, plaża – wszystko pod nosem. Wszystko na wyciągnięcie ręki. Koncerty, turyści, otwarte do białego rana dyskoteki. Byli też przyjaciele. Robert i Aga, oni też chcieli się bawić. Tak było również w nocy z 16 na 17 lipca 2010 roku.
Agę znała od zawsze. Wychowały się na tym samym osiedlu. Robert pojawił się kilka lat temu. Przystojny, dowcipny, miał bogatych rodziców. Potrafił zrobić na dziewczynach wrażenie. Tego wieczoru postanowił zorganizować imprezę. Miał idealną miejscówkę. Starsi udostępnili mu pięknie położoną działkę w Sopocie. Impreza zaczęła się tuż po dwudziestej. Alkohol, muzyka – było naprawdę przyjemnie. Ale apetyt rośnie w miarę jedzenia.
Oprócz dziewczyn pojawiła się jeszcze grupka znajomych. Część chciała potańczyć. Kiedy skończyła się wódka, wszyscy postanowili przenieść imprezę do dyskoteki. Na parkiet weszli około północy. Na lekkim rauszu. Nikt nie był pijany. Nikt nie chwiał się ani nie zataczał. Pełna kontrola. Tym dziwniejsze i tajemnicze jest to, co stało się później.
Po niespełna trzech godzinach między Iwoną a Agą dochodzi do kłótni. Ostrej. Iwona drze się na całe gardło. Wykrzykuje najgorsze możliwe wyzwiska. Potem odwraca się na pięcie i wychodzi z lokalu. Za nią wybiega Robert. Łapie za rękę. Próbuje przekonać, żeby wróciła do środka. Iwona jest jednak za bardzo wzburzona. Wyrywa się, wciąż wyrzucając z siebie kolejne wiązanki. Mówi, że wróci do domu piechotą. Jest druga pięćdziesiąt siedem. Iwona ma do przejścia jakieś sześć kilometrów. Zdejmuje buty. Idzie spokojnym krokiem, trzymając je w prawej ręce. Tak rejestrują ją kolejne kamery miejskiego monitoringu. Tak zapamiętuje ją cała Polska.
Po akcji z Iwoną towarzystwu przechodzi chęć na zabawę. Wszyscy pomału rozchodzą się więc do domów. Robert i Aga próbują dzwonić, ale Iwonie wkrótce pada bateria. Panika zaczyna się pięć godzin później.
Około ósmej rano Robert obdzwania wszystkich uczestników imprezy. Szuka Iwony. Próbuje upewnić się, że szczęśliwie dotarła do domu. Kiedy o wszystkim dowiaduje się jej matka, okazuje się, że dziewczyny wciąż nie ma. Przepadła jak kamień w wodę. Na policję trafia zawiadomienie o zaginięciu.
– Byłam zdziwiona, że spędzają ze sobą wieczór i połowę nocy, a na drugi dzień, zamiast spać, już od ósmej rano szukają jej – wspomina Iwona Kinda, matka Iwony. – Ja nie wiem, czy ja bym dzwoniła do kogoś o ósmej rano i pytała „jak się czujesz, czy dotarłaś”. Dochodzą jeszcze problemy z odtworzeniem tego, co się tak naprawdę stało tuż przed zniknięciem. Wszyscy tam byli, ale nikt nic nie pamięta. Nie wierzę w to. Myślę, że to jest klucz do rozwiązania całej zagadki.
Godzina czwarta dwanaście
Zniknięcie Iwony nie zrobiło na policjantach większego wrażenia. Funkcjonariusze z Sopotu uznali je za kolejny „gigant” – pełno ich o tej porze roku. Dziewczyna popiła, uznała, że ma dość wszystkiego i dała w długą. Jak zgłodnieje, to wróci.
Nie przesłuchano żadnego z uczestników imprezy. Nie szukano śladów, nie próbowano prześledzić drogi Iwony do domu. Wszystko zmieniło się cztery dni później. Do Sopotu przyjechał wtedy Krzysztof Rutkowski. Od razu zwołał konferencję prasową, na której zarzucił policjantom niekompetencję oraz złą wolę. Dla mediów w sezonie ogórkowym był to news dnia. O sprawie błyskawicznie zrobiło się głośno.
Rutkowski nie zrobił niczego nadzwyczajnego. Wykonał prostą czynność. Coś, co przy zaginięciu w takim miejscu była absolutną podstawą. Sprawdził nagrania monitoringu z kamer, które Iwona musiała mijać. Bingo. Okazało się, że dwie z nich ją zarejestrowały.
– Na jednym z nagrań widać było dziewczynę, która napastowana jest przez dwóch mężczyzn – wspomina Rutkowski. Jest sama. Ich jest dwóch. I w tym momencie pojawia się Iwona. Przechodzi obok całej sytuacji i kieruje się w stronę przejścia dla pieszych. Jeden z mężczyzn zwraca na nią uwagę. Długo patrzy w jej kierunku. Od razu przyszło nam więc do głowy, że za tym zaginięciem stoją właśnie oni.
Mijały kolejne dni. Mężczyźni z nagrania sami zgłosili się na policję. Okazało się, że nie mają żadnego związku z zaginięciem, a zarejestrowana na monitoringu scena to kłótnia pomiędzy bratem a siostrą. Co więcej, dziewięć dni po zaginięciu odnaleziono kolejny film. Zarejestrowany ponad godzinę później. Dokładnie o czwartej dwanaście.
Iwona idzie wzdłuż plaży. Środkiem promenady. Jest już widno. Wokół kręcą się ludzie. Właściciele knajp dowożą zaopatrzenie, turyści jeżdżą na rolkach. Ruch jak w środku dnia. W końcu to sezon. Niemożliwe, aby na oczach wszystkich stało jej się coś złego.
Kilka metrów za nią widać pijanego mężczyznę. Zatacza się. Idzie z przewieszonym przez ramię ręcznikiem. To ostatni człowiek, który widzi Iwonę żywą. Wszystkim od razu na myśl przychodzi to, co najgorsze. Albo ją porwał, albo zaciągnął w krzaki, zgwałcił i zamordował. Ciało ukrył. Wystarczy dobrze poszukać. Pewnie ciągle leży tam gdzieś – przykryte gałęziami lub zakopane.
Nic z tego. Teren parku, którym szła Iwona, przeczesano centymetr po centymetrze. Dosłownie. Byli tam policjanci, strażacy, psy tropiące, setki bliższych i dalszych znajomych. Byli też Robert i Aga. Nic. Żadnego śladu.
Iwona Kinda: – Mężczyzna z ręcznikiem raczej nie ma związku ze sprawą. Gdyby coś jej tu zrobił, ktoś musiałby coś usłyszeć lub zauważyć. Moim zdaniem, musiała wsiąść z kimś do samochodu. A skoro tak, to w samochodzie na pewno był ktoś, kogo znała.
Poszukiwania Roberta i Agi
Za pomoc w odnalezieniu Iwony prezydent Sopotu wyznaczył dwadzieścia tysięcy złotych nagrody. Kolejne dwadzieścia pięć zaoferował Rutkowski. W rejonie plaży pojawiły się setki domorosłych detektywów, którym zamarzyło się rozwiązanie zagadki. Sprawa Iwony stała się tematem numer jeden na długie tygodnie.
Aktywni w poszukiwaniach byli też przyjaciele Iwony. Wśród nich pierwsze skrzypce odgrywali Robert i Aga. Robert nie zajmował się w zasadzie niczym innym. Stał się prawą ręką Rutkowskiego. Nie odstępował go na krok. Wskazywał kolejne miejsca do przeszukania. Towarzyszył mu wszędzie. Od czasu do czasu udzielał wywiadów.
Tłumaczył, że chce pomóc matce Iwony. Rozumie jej ból. Kiedyś stracił dziewczynę w wypadku, ma więc w sobie ogromne pokłady empatii. Ale jedna rzecz była dziwna. Ani on, ani Aga nigdy nie wyjawili, co tak naprawdę stało się w dyskotece. O co poszło. O co pokłócili się z Iwoną tuż przed jej wyjściem i zaginięciem.
– Nie pamiętam! Naprawdę! – zarzekał się. – Właśnie, to jest najgłupsza rzecz! Musiało chodzić o jakąś pierdołę! Kłótnia wygląda tak: jedna osoba coś powie, druga coś powie. Ona ze mną praktycznie w ogóle nie rozmawiała, więc kłótni nie mogło być żadnej!
– Wiem, że mnie podejrzewali – wtórowała mu Aga. – Że niby byłam o coś zazdrosna i coś mogłam jej zrobić. Ale to bzdura. Jestem pewna, że Robert też jest niewinny. Praktycznie przez cały czas byliśmy razem. Zresztą wszyscy jesteśmy przecież jej przyjaciółmi!
Iwona Kinda: – Nie mogło chodzić o bzdurę, jeśli o trzeciej nad ranem Iwona zdecydowała się sama przemierzyć pieszo sześć kilometrów. Musiała być bardzo wzburzona, więc z całą pewnością poszło o coś poważnego. Pytanie, dlaczego żadne z nich nie chce powiedzieć prawdy?
W noc zaginięcia Iwona miała spać u Agi. Przed imprezą zostawiła u niej torebkę z kluczami. Położyła ją na balkonie. Tak, żeby w razie zmiany planów móc dosięgnąć jej z zewnątrz. Torebka pozostała jednak nietknięta.
Jeśli Iwonie ktoś zrobił krzywdę, musiał zaczaić się gdzieś pomiędzy domem a promenadą. Pytanie, gdzie? To zaledwie kilkaset metrów. W dodatku w tym miejscu zaczyna się już ruchliwe osiedle. Hipoteza o samochodzie rzeczywiście wydaje się więc najbardziej realna. Ale Iwona była strachliwa. Nigdy nie wsiadłaby do samochodu z kimś obcym. Robert miał auto. Wiedział też, w którym kierunku idzie Iwona. Może chciał porozmawiać? Może postanowił się z nią pogodzić? A potem coś poszło nie tak. Potem wydarzyła się jakaś tragedia.
Problem w tym, że Robert i Aga mają żelazne alibi. Ona wróciła do domu. On – spędził tę noc u swoich dziadków. Około czwartej zarejestrował go osiedlowy monitoring. Widać, jak wchodzi. Wychodzi dopiero po kilku godzinach. Nie mógł więc spotkać Iwony, nie mówiąc już o ewentualnym ukryciu jej ciała.
Policjanci sprawdzili też, jak logował się jego telefon. Okazało się, że tej nocy nie tylko Iwonie padła bateria. Jego aparat wyłączył się krótko po kłótni z Iwoną. Aktywował się dopiero po jego powrocie z imprezy.
Nieoficjalnie, policjanci nie przekreślają związku Roberta ze sprawą. Jak twierdzą, istniała możliwość, aby wyszedł ponownie, omijając kamerę. Wystarczyło, że skorzystał z balkonu. Dziadkowie Roberta mieszkają na parterze. To oznaczałoby jednak, że wszystko było z góry zaplanowane. Czy to możliwe? Na takie pytanie trudno znaleźć jednoznaczną odpowiedź.
Przyciśnięty przez jasnowidza
Dwa tygodnie po zaginięciu na prośbę mediów w Sopocie pojawia się Krzysztof Jackowski. Najbardziej znany polski jasnowidz. Ulubieniec brukowej prasy. W blasku fleszy ma wykonać wizję, dotyczącą zniknięcia Iwony. Wokół sprawy znowu robi się głośno. Dziennikarze i Rutkowski są zachwyceni. Przedstawienie, nieoczekiwanie, wymyka się jednak spod kontroli.
– Poszliśmy na promenadę – wspomina jasnowidz. – Deptak, gdzie po raz ostatni zarejestrowała ją kamera. Coś było nie tak. Od razu wiedziałem, że jej tam nie czuję. Ona tam nie zginęła. Zamiast tego kojarzył mi się jakiś domek kempingowy, altana, coś takiego. Powiedziałem, że chcę pójść na działkę, na której bawili się, zanim poszli na dyskotekę. Zauważyłem, że jak tylko o tym wspomniałem, ze strony Roberta zaczął się opór. Nagle przestał już być taki pomocny. Robił wszystko, żeby mnie od tego odwieść. Ale uparłem się. Kiedy byliśmy na miejscu, poczułem, że faktycznie coś jest na rzeczy. Postanowiłem, że się z nim skonfrontuję. No, i zaczęła się jazda.
Jest późny wieczór. Gorąco i ciemno. Na działce pojawia się tłum ludzi. Ekipa telewizyjna, Jackowski, Rutkowski ze świtą. Robert i Aga w otoczeniu grupy przyjaciół. Ludzie Rutkowskiego najpierw przeszukują piwnicę. Potem Jackowski wywołuje Roberta na górę. Wchodzą do altany i przez dłuższy czas rozmawiają. Wszystko rejestruje przypięty do koszuli Jackowskiego mikrofon.
– Jak mi mówicie, że krwi szukacie, to już niedobry objaw – zaczyna Robert. – Zmarnowany czas, jak szukacie koło mnie, mówię wam.
– Kolego, byłbyś głupcem, gdybyś koło siebie to schował – odparowuje jasnowidz. – Byłbyś głupcem. A o to cię nie podejrzewam.
– No, to macie tylko jedną możliwość – szukać jej od godziny czwartej, kiedy nie ma przy mnie znajomych, kiedy są przy mnie dziadkowie, do godziny 9 rano, innej opcji nie macie. A nawet wcześniej, bo już telefony o 4.11 się logują.
– Pokaż mi swój telefon.
– Który?
– Masz dwa?
– Tak.
– Masz dwa i rozładowała ci się bateria…
– W tamtym.
– Dobrze. I zacznę cię gnieść. Bo następne kłamstwo.
W tym momencie Jackowski wychodzi na zewnątrz. Podniesionym głosem oznajmia, że jego zdaniem Robert nie mówi prawdy. Sugeruje, że chłopak lawiruje, bo najwyraźniej ma jakiś związek z zaginięciem Iwony. Wybucha awantura. W pewnym momencie Robert nie wytrzymuje.
– Słuchajcie, ustalmy jedną rzecz! Jeżeli macie jej szukać wokół mojej osoby, to mam to w piź…, i jutro jadę do Hiszpanii i mam wyjeb… w to wszystko! K…, paranoja, do ch..a pana! – spokój znika. Atmosfera z każdą chwilą robi się coraz gęstsza.
Rutkowski stoi i obserwuje całe zajście w milczeniu. Jego ludzie niczego nie znajdują. Żadnych śladów Iwony. W atmosferze skandalu wszyscy rozchodzą się więc do swoich domów. Nagranie z konfrontacji leży nieemitowane przez ponad dwa lata. Nieoczekiwanie o jego udostępnienie występuje jednak policja. Chwilę później wokół sprawy na nowo zaczyna się burza.
Rozmowa, która się nie odbyła
Dwa lata po zaginięciu Iwony jej matkę odwiedza dwóch policjantów. Pytają, czy jedzie gdzieś na wakacje. Radzą, żeby nie wyjeżdżała. Niedługo może być im pilnie potrzebna. Najprawdopodobniej do identyfikacji zwłok. Proszą też, aby nie robiła w mediach szumu w związku z rocznicą zaginięcia córki. To może spłoszyć sprawcę. A oni już wiedzą, kim jest. I właśnie, nawet w tej chwili, bacznie go obserwują. Przecieków nie daje się jednak uniknąć, i kilka dni później treść całej rozmowy trafia na czołówki gazet. Dziennikarze ustalają również kolejne fakty.
Okazuje się, że mniej więcej w tym samym czasie śledczy przeczesują działkę Roberta przy użyciu georadaru. Wcześniej nie przyszło im do głowy, aby sprawdzić to miejsce. Przeszukanie następuje dopiero dwa lata po zaginięciu. Wyniki przeprowadzonych czynności są tajne.
Najciekawsze jest jednak, co dzieje się później. Gdy sprawa wychodzi na jaw, policjanci publicznie wszystkiego się wypierają. Ich zdaniem rozmowa z matką Iwony nigdy się nie odbyła. To zwykły wymysł. Wytwór umysłu matki udręczonego długim oczekiwaniem na córkę.
Krzysztof Jackowski: – Mama Iwony powiedziała prawdę. Wiem to, bo u mnie policjanci też byli. Wydaje mi się, że była to prowokacja, i że ta prowokacja spaliła na panewce. To są działania operacyjne. Wiadomo, że dzisiaj nikt się do tego oficjalnie nie przyzna.
Kilka miesięcy później śledczy podjęli kolejną desperacką próbę. Wystąpili z oficjalnym zapytaniem do Google Earth, czy przez przypadek współpracujące z portalem satelity nie zarejestrowały momentu zniknięcia Iwony. Szansa na to była jak jeden na miliard. Kolejna porażka sprawiła jednak, że internauci nie zostawili na policjantach suchej nitki.
W styczniu 2012 roku śledztwo umorzono. W jego trakcie nikomu nie przedstawiono żadnych zarzutów. Nie odnaleziono mężczyzny z ręcznikiem, nie ustalono nawet, czy Iwona wciąż żyje. Zdaniem prokuratorów tropy się wyczerpały. Choć oficjalnie, jak jeden mąż, recytują jednak formułkę, „że umorzenie wcale nie oznacza odłożenia sprawy na półkę”.
W dalszym ciągu pracuje policja i czynności poszukiwawcze w związku z zaginięciem Iwony Wieczorek są realizowane – deklaruje Grażyna Wawryniuk z Prokuratury Okręgowej w Gdańsku. – Powiem panu tak: wiele spraw, które kończy się umorzeniami, po wielu latach udaje się jeszcze wyjaśnić. Wierzę, że w tym przypadku stanie się dokładnie tak samo.
Robert i Aga wiodą spokojne życie. Ich drogi się rozeszły. Studiują, pracują, rzadko wspominają sprawę Iwony. Zdarza się, że gdy ktoś podejmuje temat, Aga reaguje agresją i krzykiem. Ma dość.
– Szanse są coraz mniejsze – mówi mama Iwony. – Nie ma co się łudzić – wiem, że płacę dziś za błędy, które śledczy popełnili na samym początku. Gdyby wtedy przyłożyli się do tego śledztwa, dziś od dawna byłoby wszystko wiadomo. Teraz to już czekanie na cud. Bez względu na to, czy mówimy o Iwonie żywej, czy tylko o poszukiwaniu jej ciała.
W przeciwieństwie do pani Kindy, ten, kto zrobił krzywdę Iwonie, z pewnością od dawna już śpi spokojnie. Nie ma śledztwa, nie ma ciała, każda rocznica to kolejny krok ku bezkarności i przedawnieniu.
Imiona Roberta i Agi zostały zmienione.