Nie przebierano w środkach. Były groźby i szantaże, a w końcu zabójstwo Piotra Głowali, wysłannika Wieczerzaka. Zajrzyjmy za kulisy rodzimego świata finansjery.
Grzegorz Wieczerzak miał 32 lata i w kieszeni licencję maklerską z numerem 2, gdy po wygranych wyborach przez AWS został mianowany przez ministra skarbu na prezesa PZU Życie. Ten szerzej nieznany, niewysoki, sprawiający wrażenie nieśmiałego mężczyzna dostał do ręki firmę ubezpieczającą 15 milionów ludzi, przynoszącą roczny zysk w okolicach 400 mln złotych. Jako jej prezes miał do dyspozycji ogromny budżet, którym też hojnie się dzielił, gdy na przykład politycy AWS potrzebowali pieniędzy na swoją telewizję. Z pieniędzmi, jakie były w PZU Życie, stał się też poważnym graczem na rynkach finansowych: kupował akcje, sprzedawał, inwestował, wchodził w przeróżne alianse.
Ale po trzech latach prezesury, wiosną 2001 roku, zmienił się minister skarbu i Grzegorz Wieczerzak został zwolniony. A w lipcu, gdy wracał swoim dużym czarnym terenowym mercedesem do domu pod Warszawą, przycisnął za mocno gaz. Jeżdżący za nim od wielu dni jako „ogon” operacyjni policjanci z Centralnego Biura Śledczego wpadli w popłoch, że im ucieknie. Szybkie konsultacje i decyzja: zatrzymywać. Po chwili wyciągali go już z auta – tak wspomina okoliczności zatrzymania prezesa PZU Życie jeden z policjantów. Prokuratura zarzuciła Wieczerzakowi malwersacje i działanie na szkodę firmy oraz narażenie jej na straty rzędu 170 milionów złotych. Kolację jadł już w celi na Białołęce.
Wieczerzak za kratkami przesiedzi trzy lata. Coraz bardziej zdenerwowany informacjami dochodzącymi zza muru, czuł się okradany przez swoich dawnych wspólników. To ich właśnie winił za swoje uwięzienie. Żalił się wszystkim w koło, kto tylko chciał słuchać.
Znajomości spod celi
Był luty 2004 roku. Na spacerniaku do Wieczerzaka dołączył Michał W. z celi obok. W gazetach pisano o nim, że zajmował się legalizacją interesów tzw. młodego Pruszkowa, na dodatek był synem oficera WSI, miał więc poważanie. Zaczęli rozmawiać. Wieczerzak opowiadał mu o mechanizmach funkcjonowania stworzonego przez siebie, jak mówił, tajnego konsorcjum. Miała to być sieć powiązań firm i NFI, za którymi stał on, a oficjalni prezesi byli tylko figurantami, „słupami”. – Na piasku spacerniaka rozrysował pentagram ze spółkami, które należały do tego konsorcjum i jacy prezesi stali na czele powiązanych ze sobą spółek: – Janusz Lazarowicz, Piotr Adamczyk, Andrzej Wyglądała i „Robert z Pepko” – opowiadał później Michał W.
„Pepko” – czyli Private Equity Poland (PEP) zarządzała trzema Narodowymi Funduszami Inwestycyjnymi: VII, X i XIV. Oficjalnie jej właścicielem była holenderska firma Grohae Investment, choć wiele mówiło się, że stoi za nią sam Wieczerzak. Za zarządzanie – od każdego NFI – firma ta otrzymywała 1,6 mln euro rocznie. W sumie dawało to kwotę 4,8 mln euro. Ale w 2003 roku, gdy Wieczerzak siedział w areszcie, fundusze Lazarowicza (prezes X NFI) i Adamczyka (prezes VII NFI) wypowiedziały jej umowy o zarządzanie.
Były prezes PZU Życie skarżył się że „figuranci” zaczęli przejmować jego firmy, odwoływać jego zaufanych ludzi, odcinać go od wpływów i zysków. Twierdził, że z trzech NFI i PEP zniknęło co najmniej 50 mln zł.
– Są ogromne pieniądze do odzyskania – podkreślał Wieczerzak. Wspólnie zaczęli obmyślać plan, jak przejąć pieniądze i kontrolę nad konsorcjum.
Wkrótce dołączył do nich Robert B. z celi Michała W. – Przechwalał, że jest byłym policjantem i zna wielu funkcjonariuszy, którzy byliby zainteresowani współpracą z Wieczerzakiem przy odzyskaniu utraconych wpływów. I to on wpadł na pomysł, żeby podrzucić coś kompromitującego – wspominał Michał W. Uznali, że najlepsze będą narkotyki.
Sposób na wyjście z dołka
Gdy niedługo potem, w marcu 2004 roku, obaj nowi wspólnicy Grzegorza Wieczerzaka wyszli na wolność, spotkali się w restauracji Gama na Woli z jego ojcem. Jak wspominał Michał W., starszy mężczyzna był w desperacji. – Sąd wyznaczył kaucję, a on nie mógł zebrać kasy. Uważał, że wszyscy odwrócili się od jego syna. Pokazywał im gryps od Grzegorza. – Były tam dokładne wytyczne, polecenia zakupów i sprzedaży różnych funduszy inwestycyjnych. Tam też widniało zlecenie podrzucenia narkotyków Adamczykowi. Wieczerzak powiedział, że on zorganizuje na to kasę – relacjonował Michał W.
Wieczerzak miał im wytłumaczyć, że podrzucenie narkotyków Adamczykowi (i potem jego aresztowanie) jest tylko pośrednim celem. Mówił, że podrzucając narkotyki, chce „zmiękczyć” przy okazji mec. Wyglądałę. Mieli go wsadzić do bagażnika, a potem solidnie nastraszyć, że skończy w areszcie jak Adamczyk.
Rozpoczęto akcję. Kilka dni po spotkaniu w Gamie na parkingu na placu Konstytucji ojciec Wieczerzaka wręczył konspiratorom pękatą kopertę z plikami banknotów na zakup narkotyków. – W grypsie Wieczerzak wyraźnie mówił o uderzeniu z grubej rury i podrzuceniu pół kilo amfy – tłumaczył wysokość kosztów operacji Michał W. A jego kumpel z celi, były policjant, zapewniał, że wszystko pójdzie dobrze, bo w akcji podrzucenia narkotyków wezmą udział przekupieni policjanci.
Grzegorz Wieczerzak w celi też nie próżnował – szukał kogoś na swojego pełnomocnika, który podjąłby się reprezentowania jego interesów w rozmowach z przyciśniętymi byłymi wspólnikami. Namawiał do tego swojego towarzysza z celi, prezesa aresztowanego za działanie na szkodę spółki Ponar, który za moment miał wychodzić z aresztu. Prezes słuchał godzinami o krzywdach Wieczerzaka, kiwał głową, zgodził się nawet zostać prezesem PEP, ale kategorycznie odmówił dalszych działań. Obiecał jednak, że popyta, kto mógłby podjąć się tego zadania.
I w lutym 2004 roku spytał Piotra Głowalę – znajomego, podejrzanego w tej samej sprawie co on. Głowala był niemal rówieśnikiem Wieczerzaka. I też był w finansowym dołku. Temu byłemu maklerowi i niegdyś jednemu z poważnych graczy giełdowych ostatnio się nie wiodło. Na skutek zawirowania na rynku papierów wartościowych i kilku błędnych decyzji sporo stracił. Aby utrzymać się w giełdowej grze, pożyczał pieniądze. Jego długi rosły. Propozycja pośrednictwa w imieniu Wieczerzaka, dająca nadzieję na sporą „działkę” w przypadku odzyskania tak dużych pieniędzy, wydawać mu się mogła darem niebios.
W kwietniu 2004 roku Wieczerzak po wpłaceniu 300 tys. złotych kaucji wyszedł wreszcie na wolność. Nie minął miesiąc, jak osobiście pojawił się w kancelarii mec. Wyglądały. Miał tam zrobić awanturę asystentce mecenasa, wykrzykując, że Wyglądała ukradł mu spółkę Grohae. Nie chciał wyjść z kancelarii. Opuścił ją dopiero, gdy kobieta zagroziła wezwaniem ochrony.
Kilka dni później jednak doszło do ich spotkania. Według Wyglądały Wieczerzak zażądał oddania mu dwóch innych spółek (B4 i Capital Poland, mających największe pakiety akcji VII NFI oraz Foksal NFI). „Otrzymał odpowiedź, że nikt mu nie jest nic winien i nic nie otrzyma” – wynika z notatki, jaką napisał i dał potem dziennikarzom prezes VII NFI Piotr Adamczyk. On sam też nie ma spokoju. 19 maja Głowala pisze sms do Adamczyka. „Znalazłem jakieś tajne umowy, które pan podpisywał. Czy oddać je panu czy wysłać do Komisji Papierów Wartościowych i Giełdy?”. I znowu: „niech pan się lepiej skontaktuje, bo pana bliski współpracownik już przekazuje informacje”.
Do tego za nim już od kilku dni jeździł zielony citroën. To Robert B., były policjant, rozpoczął operację podrzucenia narkotyków Adamczykowi. Wieczerzak obiecał za tę robotę 50 tys. dolarów. Robert B. zamiast pół kilo amfetaminy kupił 100 gramów – za 2 tys. zł. I zamiast policjantów wziął do pomocy dwóch złodziei samochodów z Wołomina. Oni mieli wykonać całą robotę. Nie pytali nawet, kim jest ofiara. Interesowało ich tylko, czy to nie ktoś z wymiaru sprawiedliwości, bo „nie chcą zadzierać z lwem”. Robert B. uspokajał ich, że chodzi o rozliczenia finansowe. Podał jeszcze pięć innych nazwisk, które trzeba będzie podobnie „wmanipulować”.
Nieudana operacja „kompromitacja”
20 maja 2004 roku ok. 2–3 w nocy podjechali pod dom Adamczyka. Przeskoczyli przez ogrodzenie, jego samochód stał na podjeździe. Ostrożnie odchylili lewe tylne drzwi. Opowiadali potem dokładnie – jeden włożył śrubokręt między koniec płyty dachowej a ramkę szyby drzwi, drugi odgiął drzwi, przekręcili śrubokręt, włożyli łopatkę i utworzyła się szczelina na 5 cm. Alarm się nie uruchomił. Przez szparę wrzucili amfetaminę w saszetce na płyty kompaktowe. Spadła na tylną kanapę.
Od razu pojechali pod najbliższą budkę telefoniczną. Jeden znich wykręcił numer 997. Powiedział, że w samochodzie Adamczyka, tu i tu, jest podłożona bomba.
Szybko wrócili pod dom prezesa VII NFI i z oddalenia obserwowali rozwój wypadków.
Po dziesięciu minutach podjechał radiowóz.
Z komórki zadzwonili do Roberta B., że robota wykonana. Wieczerzak zapowiedział konferencję prasową.
Tymczasem Adamczyk zobaczył radiowóz i wyszedł przed dom. Policjanci przyjechali bez sprzętu do wykrywania ładunków, więc tylko obejrzeli auto z wierzchu, niczego podejrzanego nie zauważyli i odjechali, uznając sprawę za głupi żart. Podobnie pomyślał Adamczyk. Najspokojniej w świecie wsiadł do auta i pojechał do pracy. Zamykając samochód, zauważył paczkę na tylnym siedzeniu. Podniósł ją, ale natychmiast odrzucił. I to tak gwałtownie, że biały proszek wysypał się na ziemię, podłogę samochodu i kanapę.
Wtedy się wystraszył naprawdę, zadzwonił do mecenasa Wyglądały, a ten skontaktował się z naczelnikiem wydziału terroru kryminalnego Komendy Stołecznej Policji. Wyglądała połączył to zdarzenie z wcześniejszą wizytą Wieczerzaka, który zagroził skompromitowaniem osób związanych z VII NFI.
Ale plan się nie powiódł.
Przybyli na miejsce policjanci dysponowali testerem do badania narkotyków, ale nie skorzystali z niego. Tłumaczyli potem, że zgubili tester. Biały proszek zebrali i przekazali do badania na… obecność wąglika. Gdy ustalono, że to nie to, proszek zutylizowano. Badający substancję zeznał potem, że nie było ze strony policji zastrzeżenia, aby zwrócić biały proszek.
To nie był koniec. Głowala tydzień później esemesował do Adamczyka: „Znalazłem tajne umowy, czy mam je oddać panu, panie Piotrze, czy od razu prokuraturze”. Domagał się, w imieniu Wieczerzaka, zwrotu miliona dolarów „za rozliczenia z tytułu uprzednio prowadzonej działalności”. Następnie udał się do Lazarowicza. Sam Wieczerzak nie mógł tego zrobić, bo Lazarowicz był świadkiem w jego sprawie karnej. Głowala czekał przy recepcji około 1,5 godziny. Lazarowicz go nie przyjął.
– Jakieś 10 minut po jego wyjściu zadzwonił do mnie Wieczerzak. Rozmowa trwała dość długo, bo, jak wynika z billingów, około 15 minut. W jej trakcie Wieczerzak domagał się ode mnie dla swoich ludzi posad w funduszach, w zarządach i w radach nadzorczych spółek z NFI – mówił Lazarowicz.
12 maja dochodzi do spotkania Janusza Lazarowicza z Głowalą w restauracji Dyspensa na warszawskim Żeraniu. Według Rygusa (o nim za chwilę) bierze w nim też udział Janusz Graf. Lazarowicz powiedział Głowali: „Pan kopie sobie grób” .
Potem Lazarowicz tak tłumaczył swoje zachowanie: – Powiedziałem mu bardzo brzydko: sp…alaj. Pan i Wieczerzak ma również sp…alać. Powiedziałem tak i powiedziałem: kopiecie sobie grób. Ale przecież – ludzie kochani – nie jestem od tego, żeby komuś głowę ucinać.
Głowali ucięto głowę kilka dni później.
Lazarowicz i Graf
41-letni Andrzej L., Rygus, członek grupy Janusza Grafa, opowiedział, jak to było.
Traf chciał, że znalazł się akurat w tym gorącym czasie tam, gdzie zapadały decyzje i toczyły się istotne rozmowy. Normalnie w grupie Grafa miał kilku swoich ludzi, którymi dowodził. Brali udział w porwaniach, haraczach, „rozkminkach”. W grupie Grafa nie było, jak w Pruszkowie, zarządu. Był tylko boss i jemu podlegli ludzie.
Prawą ręką Grafa był przez lata Juhas. Gdy Juhas wpadł i poszedł do więzienia za porwanie, jego miejsce zajął Robert R. o pseudonimie Kot. W 2004 roku Kot był poszukiwany za udział w porwaniu. Bał się, że podczas przypadkowej kontroli drogowej wpadnie w ręce policji. Dlatego wszędzie woził go i wspierał Rygus. Byli nierozłączni.
Kot najczęściej spotykał się z Grafem. Zwykle spotkania odbywały się na siłowni na Saskiej Kępie, gdzie Graf budował swoją muskulaturę. Oni rozmawiali, a Rygus, chcąc nie chcąc, słuchał.
Zeznał potem, że omawiali „kwestie związane z przejęciem jakichś NFI”. Nie słuchał zbyt uważnie, stąd nie pamięta, o które chodziło. Na pewno w tych rozmowach padały nazwiska Wieczerzaka i Lazarowicza. Z wymiany informacji wynikało, że wszystko toczy się po myśli Grafa i Lazarowicza – zeznawał potem Rygus.
Graf i Lazarowicz – nazwiska jakby z dwóch światów, a jednak razem. Co łączyło Grafa, związanego ściśle z gangiem pruszkowskim, z Januszem Lazarowiczem, finansistą, prezesem NFI? Rygus tłumaczył, że Graf poznał Lazarowicza przez niejakiego „Bogdana z Gdańska” i że wiązał z nim ogromne nadzieje na dorwanie się do naprawdę dużych pieniędzy. Nawet poprosił Lazarowicza, żeby był świadkiem na jego ślubie, a ten się zgodził.
W maju 2004 roku ton rozmów Grafa i Kota się zmienił – zeznał dalej Rygus. Wynikało, że pojawiły się problemy związane z Funduszami. – Problemy miały dotyczyć Wieczerzaka, który odgrażał się zwołaniem konferencji prasowej, gdzie miał ujawnić dokumenty mające skompromitować Lazarowicza. Tymi dokumentami miał być wcześniej szantażowany Lazarowicz – relacjonował sytuację Rygus.
Na kolejnym ich spotkaniu, które odbyło się na kilka dni przed 25 kwietnia, „Graf powiedział, że Janusz Lazarowicz dał mu zlecenie pobicia Głowali tak, aby Wieczerzak dostał ostrzeżenie” – zeznał Rygus. To wtedy właśnie pierwszy raz usłyszał nazwisko Głowala. Dowiedział się też, że to ta osoba przyjeżdżała do Lazarowicza w imieniu Wieczerzaka i próbowała go szantażować.
Wykonanie tego zadania Graf przydzielił swojej prawej ręce, czyli Kotowi, który miał wziąć do tej roboty podległych sobie „czarnych” – tak określał Czeczeńów, należących do grupy.
Zwłoki leżały przy drodze
25 maja 2005 roku Kot zadzwonił do Rygusa, żeby zwołał migiem kilku swoich chłopaków. Kazał przyjechać na Mariensztat i czekać w pogotowiu. Opel Głowali już tam stał. Rygus zaparkował swoim polonezem obok niego. Dostrzegł w pobliżu Jeepa Grand Cherokee Kota i oliwkowego poloneza z trzema Czeczeńcami.
Rygus zobaczył Głowalę. Podeszli spokojnie, powiedzieli: „policja”. Głowala nie protestował, wsiadł do poloneza, myśląc, że wsiada do nieoznakowanego pojazdu policyjnego. Ruszyli. Za nimi jechał polonez z Czeczeńcami i Grand Cherokee. Na Wisłostradzie ich wyprzedzili. Głowala zapytał, o co chodzi.
– Dowiesz się na komendzie – usłyszał.
Minęli Konstancin, potem Brześce. We wsi Wólka Dworska Czeczeńcy kierunkowskazem nakazali, aby zjechali na pobocze. Zaraz zatrzymał się też Kot. Głowali nałożyli na głowę worek i zaprowadzili do poloneza Czeczeńców.
Dwa dni później, 27 maja 2005 roku, na środku drogi we wsi Brześce koło Góry Kalwarii przechodzień natrafił na zakrwawione i okaleczone zwłoki Piotra Głowali. Według biegłego lekarza najpierw siekierą lub maczetą rozpłatano mu głowę, a gdy upadł, niemal mu ją odrąbano. Dla śledczych było jasne, że sprawcom zależało, aby szybko znaleziono ciało. W pobliżu był las, obok głęboki, zarośnięty rów, a jednak zwłoki Głowali sprawcy rozciągnęli w poprzek drogi. Jakby miały być dla kogoś ostrzeżeniem.
Miesiąc później Rygus był na przyjęciu w domu Grafa. – Wtedy właśnie dowiedziałem się od niego, że zlecenie zabójstwa Głowali wydał Lazarowicz. Graf powiedział wtedy, że „tamci go na szczęście trzymali, gdy Lazarowicz zmienił zdanie”. Graf był zadowolony z takiego obrotu sprawy i twierdził, „że w tej sytuacji Lazarowicz będzie mu płacił całe życie”. Według Rygusa Graf od samego początku dążył do tego, aby dorwać się do pieniędzy i interesów Lazarowicza.
Prokuratura – m.in. na podstawie zeznań Rygusa z 14 marca 2007 r. – postanowiła przedstawić Lazarowiczowi zarzut dokonania zbrodni. Nie zdążyła – Lazarowicz wyjechał z Polski i obecnie podobno przebywa w RPA.
Z czasem „wykruszyli się” ewentualni świadkowie tamtych wydarzeń. Podejrzewany o bezpośrednie zabójstwo Głowali Sułtan S. zginął w wypadku samochodowym 11 maja 2006 roku.
Nie żyje już też Rygus, który został w tej sprawie świadkiem koronnym. Powiesił się w celi 29 września 2009 roku na pętli ze sznurówki i ręcznika. Mówi się, że zrobił to w trosce o swojego chorego na stwardnienie rozsiane syna. Kilkanaście dni wcześniej na korytarzu sądu, chwilę po decyzji o zastosowaniu wobec niego aresztu, krzyknął do siostry, żeby miała go zawsze w sercu i zaopiekowała się jego synkiem.
Tak skończyły się biznesowe rozliczenia między prezesami.