O tym, jak ważny jest sportowy sukces dla tonowania nastrojów w społeczeństwie, najlepiej przekonał się generał Jaruzelski. Przez kilka letnich tygodni 1982 r. Polacy prawie zapomnieli, że od pół roku żyją w kraju ogarniętym stanem wojny. Wystarczyło, że finałowy turniej España ’82 przyniósł polskiej reprezentacji trzecie miejsce na świecie. Edward Gierek musiał wiedzieć, jaką ulgę czuł Jaruzelski, bo i jego ratowali z opresji sportowcy. A niewiele jest dziedzin, które można wykorzystać w propagandzie tak dobrze jak sport. Zwłaszcza gdy za rywalizacją idą sukcesy.
SEZAMIE, OTWÓRZ SIĘ
Kiedy w grudniu 1970 roku Gierek przejmował władzę, mijały dwa lata od igrzysk olimpijskich w Meksyku. Nasi sportowcy przywieźli stamtąd 18 medali, a ponad połowę z nich zdobyli bokserzy i ciężarowcy. Złotych medali było 5, dziś pewnie z pocałowaniem ręki wzięlibyśmy ówczesne 11. miejsce w klasyfikacji medalowej. Ale wtedy – po Tokio ’64, gdzie medali wywalczono więcej – można było kręcić nosem.
I nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystko znów się zmieniło. W 1971 roku Ryszard Szurkowski drugi raz z rzędu wygrał Wyścig Pokoju. Piłkarze nie awansowali wprawdzie do finałów mistrzostw Europy po porażce z RFN, a siatkarze zajęli 6. miejsce w mistrzostwach Europy, ale czuć było, że już za chwilę, za chwileczkę… No i nastąpił prawdziwy „cud”. 11 lutego 1972 roku na skoczni Okurayama w Sapporo Wojciech Fortuna wywalczył pierwszy złoty medal dla Polski w historii zimowych igrzysk olimpijskich. I zaczęło się: „Jak Zakopane Zakopanem, nie było jeszcze takiego powitania. Bo też i nie było takiej okazji. Żadna siła nie była w stanie utrzymać porządku przed Miejską Radą Narodową” – relacjonowała powitanie złotego olimpijczyka Polska Kronika Filmowa tekstem Karola Małcużyńskie- go w materiale „Vivat Fortuna!”.
Miejska Rada Narodowa jako miejsce powitalnego bankietu została wybrana nieprzypadkowo. Każdy sukces bowiem, choćby był nie wiadomo jak indywidualny, stawał się sukcesem całego narodu. A skoro narodu, to także i jego władz. Stąd pojawiły się gratulacyjne depesze, spotkania i uściski dłoni. A tych uścisków miało być z każdą chwilą coraz więcej. Dużymi krokami zbliżały się bowiem Igrzyska Olimpijskie w Monachium.
JEDENASTU WSPANIAŁYCH
W 1972 r. pojawiło się pytanie, ile medali przywiozą Polacy z letnich igrzysk w Monachium? W narodzie jeszcze nie zabliźniły się rany po wydarzeniach z grudnia 1970 roku na Wybrzeżu. Dobrze byłoby więc, aby sport znowu przyszedł z pomocą. Fortuna zimą już rozwiązał medalowy worek, teraz trzeba było tylko z niego zaczerpnąć. I to się udało. Monachium przyniosło nam 21 medali! O trzy więcej niż w poprzedniej imprezie! Wprawdzie w 1964 roku w Tokio było ich 23, ale to już nie miało znaczenia. Dlatego, że wśród siedmiu złotych medali z Monachium znalazł się ten najważniejszy: złoty krążek piłkarzy! „Mój Boże, co ja mam państwu powiedzieć. 20 lat czekałem na tę chwilę. 20 lat czekało polskie piłkarstwo…” – wypalił po finałowym meczu wygranym 2:1 z Węgrami komentator Jan Ciszewski.
Ale z tego sukcesu cieszył się nie tylko Bóg, jeszcze bardziej radowali się Polacy. Turniej olimpijski to były takie mistrzostwa krajów demokracji ludowej. W reprezentacjach państw zachodnich nie mogli bowiem występować piłkarze zawodowi, a w demoludach oficjalnie zawodowstwa przecież nie było, mogli więc grać wszyscy najlepsi. Lubański, Deyna i spółka trafili na swojej drodze na trzy ekipy z zaprzyjaźnionych państw. 1 września w Norymberdze po golach Jerzego Gorgonia Polacy pokonali NRD 2:1, 6 września w Augsburgu ZSRR także 2:1 (Deyna, Szołtysik) i w końcu w wielkim finale 10 września (po trafieniach króla strzelców tej imprezy Kazimierza Deyny) – Węgrów.
Euforii, jaka zapanowała, nie da się opisać. Inne medale przestały być ważne. Nawet złoto Władysława Komara w pchnięciu kulą nie liczyło się tak jak to wywalczone przez piłkarzy. A ci szybko sprawili, że ich legenda stała się jeszcze większa. Już w następnym roku pokonali w Chorzowie Anglię i Walię. A po „zwycięskim remisie” (to też propagandowe określenie) na Wembley awansowali po raz pierwszy w powojennej historii do finałów piłkarskich mistrzostw świata.
I znowu w 1974 roku pojechali do RFN. Tym razem depesze gratulacyjne zaczęły nadchodzić już po pierwszym meczu. Argentyna pokonana 3:2, Haiti rozgromione 7:0, Włochy poległy 1:2. Polacy stawali się największą sensacją imprezy, a w kraju rosła euforia podsycana przez prasę. Szalały z tytułami warszawski „Przegląd Sportowy” i katowickie „Tempo”. Nie pozostawała w tyle „Trybuna Ludu”.
Wielki sukces był na wyciągnięcie ręki. Ze Szwecją 1:0, z Jugosławią 2:1… No i ten mecz na zalanym wodą boisku we Frankfurcie z gospodarzami. Jedyna porażka w turnieju, skromna (0:1), ale bolesna – bo oznaczała, że Polska nie awansuje do finału. Mecz o trzecie miejsce z Brazylią znowu przyniósł zwycięstwo (1:0) i srebrny medal za zajęcie III miejsca na MŚ.
Kiedy po wręczeniu medali i bankiecie zmęczeni reprezentanci Polski chcieli wracać do kraju, okazało się, że nie da się tego zrobić szybko. Ojczyzna nie była bowiem gotowa na powitanie swoich bohaterów! Przylot przesunięto o jeden dzień. Otwarty autobus wiózł piłkarzy po dywanie ułożonym z kwiatów rzucanych przez kibiców z Okęcia do hotelu Solec. Tłumy na trasie przejazdu miały ze sobą transparenty. Oprócz zwyczajowych w takich sytuacjach „Dziękujemy”, „Gratulujemy” czy „Brawo chłopcy”, pojawił się też m.in. „Srebro nam niesiecie na XXX-lecie”. Widać go doskonale w 15. sekundzie relacji z powitania futbolistów, nakręconej przez kamery Polskiej Kroniki Filmowej.
Był to aż nadto wyraźny znak, że sukcesu piłkarzy władza nie zamierza pozostawić wyłącznie im samym. Zwłaszcza że przylot zespołu o tydzień wyprzedził 22 Lipca, czyli największe święto PRL: urodziny Polski Ludowej (i to okrągłe, trzydzieste!). „W Komitecie Centralnym Partii spotkanie z Edwardem Gierkiem i Piotrem Jaroszewiczem” – opisuje lektor PKF, Gierek zaś mówi m.in. „Chciałbym naprawdę z całego serca podziękować wam za to, za ten wspaniały prezent, który zgotowaliście naszej socjalistycznej ojczyźnie. (…) Ja chciałbym Deynie, a poprzez niego wam wszystkim podziękować, towarzysze, za skromność. Ta skromność pozwoliła wam iść dalej. Wiecie, najgorszym nieszczęściem byłoby, gdybyście uwierzyli, że jesteście tak mądrzy, tak wielcy, tak niezwycię- żeni, że przestalibyście się liczyć z tymi, przeciwko którym gracie”. I sekretarz dodał jeszcze słowa dla młodzieży, żeby brała przykład z piłkarzy. Potem nastąpiły toasty. Teraz trzeba było tylko zdyskontować sukces.
BIĆ RUSKICH
Nie wszyscy zdążyli jeszcze wytrzeźwieć po fetowaniu sukcesu piłkarzy, a jesienią Polska już miała kolejnych bohaterów. Na mistrzostwach świata w Meksyku drużyna siatkarzy dowodzona przez Huberta Wagnera wywalczyła złoty medal! Przed decydującym meczem z Japonią było wiadomo, że tylko zwycięstwo da naszym reprezentantom mistrzostwo. Porażka to tytuł dla ZSRR, który miał lepszy bilans setów. A jednak udało się pokonać Japończyków 3:1 i największy sukces naszej siatkówki stał się faktem. To, że w pokonanym polu zostali Rosjanie, było dodatkowym smaczkiem. A jeśli dodać do tego, że w sześciozespołowej grupie finałowej oprócz Japonii, ZSRR i Polski grali jeszcze reprezentanci NRD, CSRS i Rumunii, nasz triumf był szczególnie miły sercu.
Dwa lata później w Montrealu pokonaliśmy Rosjan w bezpośrednim pojedynku o olimpijskie złoto. To wtedy ukuto dowcip, który powracał za każdym razem, kiedy naszym reprezentantom udawało się ograć zawodników z Kraju Rad: „Depesza Leonida Breżniewa do Edwarda Gierka: »Gratuluję. STOR Zwycięstwo zasłużone. STOP Ropa. STOP«”. A może wymyślono go kilka miesięcy wcześniej, kiedy w Katowicach 8 kwietnia 1976 roku polscy hokeiści pokonali faworyzowanych Rosjan 6:4 w meczu inaugurującym mistrzostwa świata w hokeju? To w końcu również był spektakularny sukces polskiego sportu.
Wracając do igrzysk olimpijskich w Montrealu: obrodziły medalami. Krążków było jeszcze więcej niż w Monachium, bo aż 26. Polska znalazła się na 6. miejscu w klasyfikacji medalowej. Na olimpijskim podium stanęły aż trzy zespoły: oprócz siatkarzy także piłkarze nożni (srebro po porażce z NRD) i piłkarze ręczni (brąz). I znowu sportowe sukcesy przyszły w sukurs władzy. Bowiem w czerwcu 1976 r. w Radomiu doszło do robotniczych protestów. Władze organizowały wiece poparcia dla I sekretarza, a propagandziści mieli o czym mówić, bo medale sypały się jak z rogu obfitości. Wymienianie nazwisk lekkoatletów: Szewińskiej, Wszoły czy Ślusarskiego tonowało nastroje i odwracało uwagę od coraz gorszej sytuacji w kraju, w którym 12 dni po zakończeniu igrzysk wprowadzono kartki na cukier.
NA KOLE
Niebagatelną rolę w machinie propagandowej PRL związanej ze sportem odgrywał też kolarski Wyścig Pokoju. Wzorem największych wyścigów zawodowych – Tour de France czy Giro d’Italia – organizowały go redakcje prasowe. Trzy, bo Wyścig Pokoju przejeżdżał przez trzy stolice: Warszawę („Trybuna Ludu”), Berlin („Neues Deutschland”) i Pragę („Rude Pravo”). Wszystkie były organami komunistycznych partii i propagowały „socjalistyczne wychowanie przez sport”. Nie zmienia to faktu, że wyścig stał na wysokim poziomie, ale rywalizacja najczęściej toczyła się między kolarzami Polski, NRD i ZSRR. Kolarze zawodowi oczywiście w wyścigu startować nie mogli. Zresztą Wyścig Pokoju zawsze odbywał się na początku maja, kiedy zawodowcy jechali w Wyścigu dookoła Włoch.
Socjalistyczne kolarskie zmagania były skrupulatnie zaplanowane, nawet widzów na trasie selekcjonowano. Wszystko po to, aby uniknąć politycznych incydentów. Postawa kolarzy w tym pomagała. Aż czterokrotnie w latach 1971-1975 wyścig wygrywali Polacy! Trzykrotnie uczynił to Ryszard Szurkowski, raz Stanisław Szozda. Wygranie Wyścigu Pokoju traktowano bowiem o wiele bardziej prestiżowo niż np. sukces w mistrzostwach świata amatorów. Kto ze zwykłych kibiców pamięta nazwisko Janusza Kowalskiego, który zdobył tytuł w 1974 roku?
LAUREACI, LAUREACI
Na jak wysokim poziomie stał polski sport w gierkowskiej dekadzie, niech świadczy fakt, że przez kilka lat wydawano specjalną publikację „Sport. Kalejdoskop”, w której odnotowywano sportowe wyniki z najważniejszych światowych imprez. Publikacja podzielona jest na miesiące, każdy z nich ma swojego bohatera.
Warto prześledzić nazwiska z roku nieolimpijskiego, żeby faktycznie się przekonać o bogactwie dobrych sportowców. I oto w 1975 roku postacią stycznia była Halina Kanasz – saneczkarka, medalistka mistrzostw Europy. Lutego – biathlonista Jan Szpunar, medalista mistrzostw świata w sztafecie. Marca – płotkarka Grażyna Rabsztyn, halowa mistrzyni Europy. Kwietnia – Kazimierz Lipień, mistrz Europy w zapasach. Maja – wspomniany Ryszard Szurkowski. Czerwca – Władysław Kozakiewicz, rekordzista Europy w skoku o tyczce. Lipca – Maria Ćwiertniewicz, mistrzyni świata w kajakach górskich. Sierpnia – Tadeusz Mytnik, Mieczysław Nowicki, Stanisław Szozda i Ryszard Szurkowski, czyli kolarscy mistrzowie świata w drużynie. Września – Zygmunt Smalcerz, mistrz świata i Europy w podnoszeniu ciężarów. Października – drużyna Huberta Wagnera, wicemistrzowie Europy. Listopada – Sobiesław Zasada, rajdowiec. W grudniu bohaterami byli laureaci dorocznego plebiscytu „Przeglądu Sportowego”, a wśród nich piąty Wojciech Fibak, także symbol tamtej epoki. Jego sukcesy na kortach wykorzystywano, by pokazać, że Polska czasów Gierka rzeczywiście otwarta jest na świat. Nie tylko kupując licencję francuskich autobusów Berliet, ale też dając światu dobrych sportowców nawet w tak dekadenckich i mało kojarzących się z socjalizmem dyscyplinach jak tenis.
KONIEC ZŁOTEJ ERY
Po 1976 roku wszystko się posypało. Piłkarze z mundialu w Argentynie, mimo optymistycznych zapowiedzi trenera Jacka Gmocha, wrócili bez medalu. Siatkarze nie obronili tytułu mistrzów świata. A na igrzyskach olimpijskich w Moskwie w 1980 r. (które zbojkotowały państwa zachodnie w proteście przeciwko interwencji ZSRR w Afganistanie) Polacy wprawdzie zdobyli 32 medale (najwięcej w historii), ale za to już tylko trzy złote. Pozostał nam po tych igrzyskach jedynie gest Kozakiewicza, złotego medalisty w skoku o tyczce. Taki sam, jaki naród pokazał Gierkowi podczas sierpniowych strajków.