Spór Blocha i Kronenberga, czyli pojedynek królów z żelaza

Nie tylko zgoda buduje. Nienawiść też. W połowie XIX wieku wzajemna nienawiść dwóch biznesmenów – Blocha i Kronenberga – nakręciła polską gospodarkę na długie lata.

Obaj walczyli o tytuł „króla kolei”, obaj go wywalczyli i obaj postanowili to uświetnić, stawiając sobie pałace. Oczywiście w stolicy i to w samym centrum. Gdzie? Dla królów jest tylko jeden godny adres: przy ul. Królewskiej. Pierwszy postawił pałac przy skrzyżowaniu z Marszałkowską, drugi na rogu z Mazowiecką. Pierwszy nazywał się Jan Gotlib Bloch, drugi – Leopold Kronenberg.

Swojej potęgi nie wznieśli w „aksamitnych rękawiczkach” – Bloch był bezwzględny wobec konkurentów, a Kronenberg – mściwy. Oczywiście, przede wszystkim to genialny wizjoner, hojny filantrop i tytan pracy. Ale okrutnie mściwy. Józefa Ignacego Kraszewskiego, najpopularniejszego pisarza swojej epoki, najzwyczajniej kupił. Po co? Bo wie-dział, że za wielkie pieniądze Kraszewski może zrobić świństwo. I tak się stało. Gdy pewnego sierpniowego dnia 1873 roku Jan Bloch rozłożył łamy poczytnego pisma „Niwa”, a jego wzrok przykuł tytuł: „Robo-ty i prace” – powieść w odcinkach, w innym miejscu Warszawy rozległ się chichot. Złośliwy chichot Kronenberga. Ale po kolei.

SPRYTNY I OBROTNY

Leopold Kronenberg był starszy. Jego dziadek, rabin z Wyszogrodu, nawet w najśmielszych marzeniach nie przewidział, że wnuk zostanie słynnym bankierem, cukrowniczym potentatem, w końcu budowniczym kolei. Ani jemu, ani tym bardziej jego pobożnej żonie Taubie do głowy by nie przyszło, że Lopek – gdy będzie umierał – zostawi majątek wart 20 milionów rubli. Zapewne nie przy-puszczał tego również jego ojciec Samuel Lejzor, który zaczynał od dostaw dla wojska Księstwa Warszawskiego, a zarobione pieniądze zainwestował w przemysł tytoniowy. Był także twórcą domu bankowego a z polskimi rodzinami arystokratycznymi spędzał czas na spotkaniach masońskiej Loży „Bouclier du Nord”. Leopold nie startował zatem od zera.

Z kolei Jan Gotlib Bloch wszystko zawdzięczał sobie. Do Warszawy przyjechał w 1850 roku w jednej kapocie. Miał wtedy 14 lat. Zaczął jako goniec bankiera Szymona Toeplitza. Musiał być dość bystry, bo szybko sobie uświadomił, że w chałacie i pejsach kariery nie zrobi. Zmienił wyznanie. Jako 15-latek był już kalwinistą, 5 lat później katolikiem. Nie ma w tym nic dziwnego, wystarczy się przejść na warszawskie Powązki. Pełno tam grobowców dynastii, których założyciele naukę o Bogu zaczynali w dusznych chederach, a umierali już jako arcykatoliccy Polacy, zresztą obiekty drwin rodzimych narodowców i antysemitów.

To Kronenberg jest autorem powiedzenia: „Cała sztuka i trud pierwszego dorobić się miliona! Następne rodzą się same”. Gdy był już specjalistą w mnożeniu tych milionów, w Petersburgu w 1856 r. pojawił się Bloch. „Był prostym żydkiem – poddzierżawcą, bez wykształcenia, ale był człowiekiem niezwykle sprytnym i obrotnym” – pisał o nim Sergiusz Witte, jego późniejszy podwładny.

Kronenberg szybko pojął, że prawdziwe konfitury leżą na torach. Jeszcze w 1860 r. w całej Rosji było zaledwie półtora tysiąca kilometrów szyn. Dziesięć lat później już 10 tysięcy. Stało się jasne, że drogi żelazne to pewna inwestycja. Jednak do budowy sieci kolejowych potrzebna była carska koncesja. Rzecz jasna imperator nie zajmował się udzie-laniem koncesji osobiście. W moskiewskim Ministerstwie Komunikacji zatrudnionych były setki urzędników, poustawianych jak pionki na różnych stopniach zaszeregowania. Cała sztuka polegała na tym, by przeskoczyć jak najwięcej szczebli i otrzymać koncesję od samej góry. Nie za darmo, rzecz jasna, ale za sowitą łapówkę.

Car Aleksander II podczas zatwierdzania koncesji na Kolej Landwarowo-Romienską za-żądał – publicznie i na głos – trzech milionów rubli. Hrabia von Meck wręczył je następnie carskiej kochance. Następny do golenia, aby otrzymać koncesję na Kolej Łozowsko-Sawastopolską, dał już milion więcej. A ile w owym czasie był wart milion?

Właśnie tyle kosztował Kronenberga pałac przy ulicy Królewskiej. Gigantyczna i porażająca przepychem rezydencja (miała szklany sufit i basen) tak onieśmielała gości, że właściciel podczas pierwszego balu zmuszony był rozładować atmosferę wyznaniem: „Oto pomnik mojej głupoty!”.

 

Kronenberg nie załapał się na start pierwszej dużej inwestycji – Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Uprzedził go Herman Epstein. A jednak to Kronenberg wyszedł na tej inwestycji najlepiej ze wszystkich. Przede wszystkim dla-tego, że to on, mając koneksje w świecie finansjery, pożyczał akcjonariuszom pieniądze na jej budowę. Przez całe lata 60. (z krótką przerwą związaną z emigracją polityczną w czasie po-wstania styczniowego) podgryzał zarząd kolei i próbował przejąć nad nim kontrolę. W tym czasie wystarał się o koncesję na linię Warszawa–Uściług (dziś na Ukrainie), Warszawa–Mława, a także w październiku 1864 r. na linię terespolską. Do zarządu nad tą ostatnią zaprosił polskich arystokratów, co z miejsca „zrobiło” mu doskonałą prasę i ugruntowało opinię żarliwego patrioty. Do tego doskonale poruszał się po korytarzach władzy. Do różnych spółek, których siecią oplótł budowę Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, zapraszał Rosjan. Jedna nitka kolei – na preferencyjnych warunkach – została poprowadzona do majątku znienawidzonego nad Wisłą namiestnika Iwana Paskiewicza.

Bloch szedł na skróty. W 1856 roku wyje-chał do Rosji. Już cztery lata później był pod-wykonawcą kilku kluczowych odcinków kolei Warszawa–Petersburg. Dla firmy „Entreprise Bloch” nie było zadań niewykonalnych. Kandydat na bogacza miał wówczas, w 1860 roku, 24 lata. I wiedział, jak się zakręcić.

Zostaje mężem niezwykłej piękności. To córka znanego w bogatym moskiewskim towarzystwie cenionego pediatry. Teść zamożny nie jest i pewnie nikt nie zwróciłby na niego uwagi, gdyby nie jeden szczegół. To brat Leopolda Kronenberga – tego Kronenberga. Bloch trafia zatem pod skrzydła bankiera. Razem planują zawojować rynki w Królestwie Polskim. Współpraca układa się dobrze.

To prawdopodobnie Bloch wychodził po petersburskich dywanach zgodę na powrót Leopolda z przymusowej emigracji po powstaniu styczniowym. Ponieważ Leopold mocno zaangażował się w działalność patriotyczną, i po prostu był i sponsorem, i de facto szefem stronnictwa białych w powstaniu, po klęsce tego narodowego zrywu musiał uciekać. Ale wrócił już po roku. Na łapówki z tego tytułu poszło pół miliona rubli, ale opłaciło się. Leopold od razu rzucił się w wir pracy, czytaj: towarzyskich gier i układów, zdobywając kolejne koncesje.

I wówczas coś w przyjaźni obu panów pękło. O co poszło? O kolejną inwestycję. 28-letni Bloch rozpoczął bowiem w 1864 roku starania o koncesję na budowę Kolei Łódzkiej. Odcinek nie był długi – zaledwie 30-kilometrowy – ale miał połączyć najbogatsze miasto w Królestwie z resztą imperium. Kto miał dworzec w Łodzi Fabrycznej, ten rozdawał karty w biznesie. Przecież trzeba jakoś wywozić tony bawełnianego materiału. I tu widać geniusz Blocha: kolej powstała w ciągu3 miesięcy. Czysty dochód z eksploatacji jednego  kilometra wynosił 17 tysięcy rubli! Nikt przed nim nie osiągnął takiego zysku! Kronenberg poczuł, że Jan depcze mu po piętach.

SZCZUCIE PIÓREM

Historycy do dziś się spierają, kto pierwszy wpadł na pomysł związania całego Królestwa Polskiego siecią kolejowych połączeń z Europą i Rosją. Kolejowy most na Wiśle wymyślił zapewne Kronenberg, natomiast pomysł Blocha to 750-metrowy tunel na trasie do Krakowa.

Również Bloch wpadł na pomysł, by połączyć śląskie kopalnie z centrum, a potem, by szybko poprowadzić linię do łotewskiego portu w Libawie. 300 kilometrów szyn w dwa lata za 13 mln rubli.

Blocha charakteryzowało coś jeszcze. Nieprawdopodobna wręcz umiejętność dostosowania się do warunków. Gdy okazało się na przykład, że kolej w Libawie nie będzie przynosiła spodziewanych zysków, bo port okazał się niewydolny, przerzucił finansowe rezerwy i zaczął go ratować. Za 5 mln rubli pogłębił baseny portowe. Gdy i to nie przy-niosło skutku, podciągnął linię kolejową z Libawy do Dyneburga, ratując przedsięwzięcie.

Gdy pojawił się w Warszawie projekt skanalizowania miasta, opłaceni przez Kronenberga ludzie zaczęli lobbować za przy-spieszeniem prac. Bloch, przeciwnie, oprotestował projekt, czym naraził się na kpiny i złośliwe komentarze. To chyba wtedy Kronenberg wpadł na diabelski pomysł. Kupił „Gazetę Codzienną”, a na jej czele postawił Józefa Ignacego Kraszewskiego, najpopularniejszego wówczas pisarza. Pieniądze nie grały roli. To, co Kraszewski zrobił w powieści „Roboty i prace”, drukowanej w odcinkach na łamach „Niwy”, było i ohydne, i bezcenne. Konkurent Kronenberga jawił się jako spocony i pazerny nuworysz. „Wydawał się tępym, był milczący i zamknięty, z oczu mu nie patrzało nic – próżnia! Powierzchowność miał prawie odrażającą, wyglądał zawsze brudno, ruchy miał zdradzające młodość spędzoną prędzej pod gołym niebem i w przedpokoju niż na woskowanych posadzkach” – pisał Kraszewski. Najgorsze było jednak to, że opisał Blocha jako wrednego plagiatora, który kradnie cudze pomysły i wkupia się w łaski arystokracji. Taki czarny PR nie mógł trafić w próżnię. A jednak pan Leopold się przeliczył.

 

To Bloch miał koneksje w Petersburgu. Gdy Kronenberg – co ważne, poprzez pod-stawionych biznesmenów – zaczął zasypywać Ministerstwo Kolei kolejnymi projektami, nagle jakby zderzył się ze ścianą. Okazało się, że Bloch rozpuścił plotkę, jakoby za każdym kolejowym projektem czaił się ukryty w cieniu Kronenberg. To samo w sobie nie było złe. Groźna miała być jego motywacja. Otóż inwestować w koleje pan Leopold miał ze względów… patriotycznych!

FORTUNA I RZĄD DUSZ

Pamiętajmy bowiem, po co koleje w ogóle powstały. Trzydzieści lat wcześniej, gdy po-jawił się projekt budowy pierwszej linii, car poparł inwestycje. „Jeśli Petersburg, Moskwa, Grodno, Warszawa byłyby połączone drogą żelazną, można by wówczas uśmierzyć buntowniczych Polaków w ciągu 4 tygodni” – taki argument go przekonał. Gdyby drogi żelazne znalazły się pod kontrolą Kronenberga, wówczas owo uśmierzanie Polaków mogłoby okazać się trudniejsze.

Reakcja urzędników była więc łatwa do przewidzenia. Pod koła rozpędzonej biznesowej lokomotywy nagle zaczęły padać kłody. Doszło wręcz do tego, że aby się bronić, Kronenberg musiał osobiście stawić się u ministra finansów Michaiła Reuterna. Ten oznajmił krótko: „Proszę Blochowi nie przeszkadzać!”.

Kto wyszedł zwycięsko z tej wojny? Bloch skupiał w ręku większość akcji kolei od Odessy po Wrocław, natomiast Kronenberg trzymał w ręku Kolej Warszawsko–Wiedeńską (udało mu się ostatecznie przejąć nad nią kontrolę), Terespolską i Nadwiślańską. Same tylko wpłaty na akcje tej ostatniej wyniosły90 mln rubli – budżet całej Rosji był zaledwie sześć razy większy!

Ale to Kronenberg miał w Polsce rząd dusz. Był po prostu lubiany. Tymczasem Bloch nie cieszył się sympatią. Po śmierci swego wroga zaszył się w pałacu i zaczął pisać prace futurystyczne. Opis wojny przyszłości konkurować może z prozą Stanisława Lema. A jednak i na tej literackiej karierze pojawiły się pod koniec XIX wieku rysy. Pewnego razu Bloch wręczył legendzie polskiej inżynierii Stanisławowi Kierbedziowi dopiero co wydaną pracę „Historia rosyjskich dróg żelaznych” swojego autorstwa. Kierbedź przyjął prezent, ale niby to żartem zapytał: „A powiedz, proszę, czy ty przeczytałeś tę książkę?”. Była to czytelna aluzja do plotek, jakoby książki pisali Blochowi wynajęci ghost-writerzy. I chyba te podejrzenia nie są zupełnie bezpodstawne..