Czy byliśmy spichrzem Europy w XVI i XVII wieku? Nie, to bajka. – Cały polski eksport zboża przez Gdańsk w latach 20. XVII wieku, czyli 250 tysięcy ton, wystarczyłby do wyżywienia Holandii zaledwie przez jakieś trzy miesiące – mówi dr Krzysztof Boroda z Uniwersytetu w Białymstoku, zajmujący się historią gospodarczą wczesnej ery nowożytnej. Ale niewątpliwie bogaciła się na tym handlu szlachta Rzeczypospolitej, katolicki Kościół, mieszczanie Gdańska, holenderscy kupcy, ba, nawet chłopi.
RZECZPOSPOLITA ZBOŻEM STOI
W istocie było to dochodowe przedsięwzięcie, które nakręcało boom gospodarczy Rzeczypospolitej przez ponad wiek. Dokładnie nie wiadomo, ani kiedy, ani jak się zaczęło. Według jednej z teorii, podczas wojny 13- -letniej (1454–1466), gdy Polska siłowała się z Zakonem Krzyżackim, na Pomorzu zaczęło brakować zboża. Dlatego też rzutcy gdańscy handlarze dogadali się z mazowieckimi kolegami, a ci spławili poszukiwane ziarno Wisłą. Prawdopodobnie część z tych dostaw zapakowano na holenderskie kogi, które miały jeszcze wolne miejsce w ładowniach. W ten sposób polskie ziarno trafiło w świat, podobnie zresztą jak i wieści o tym, że u ujścia Wisły da się kupić żyto i na nim zarobić.
Być może nic by nie wyszło ze zbożowych transakcji, gdyby nie odkrycie Ameryki. Wtedy właśnie do Europy szerokim strumieniem popłynęły amerykańskie kruszce, a to sprawiło, że ceny produktów rolnych rosły szybciej niż liczba ludności w Amsterdamie czy Neapolu. Jeszcze w 1510 r. korzec żyta w Augsburgu kosztował 214 denarów, ale już w 1591 roku 978 denarów. To wzrost o niemal 460 procent! Na rewolucję cen nałożyła się jeszcze rewolucja demograficzna. O ile na początku XVI w. do elitarnego klubu miast liczących ponad 40 tysięcy mieszkańców należało zaledwie 26 ośrodków, to sto lat później było ich już 40, na czele ze 150-tysięcznikami: Konstantynopolem, Paryżem, Londynem, Mediolanem, Wenecją i Neapolem. Niewiele mniej – bo ponad 100 tys. ludzi – żyło w Rzymie, Sewilli, Amsterdamie, Lizbonie, Palermo i Antwerpii. Nowi mieszczanie mieli żołądki, które trzeba było czymś zapełnić, a chleb sporządzony z polskiego ziarna nieźle się do tego nadawał.
Problemem mogła się jednak okazać odległość. Przed 400 laty autostradami były tak naprawdę tylko morza i rzeki. – Przewożenie towarów statkami było 10–15-krotnie tańsze niż środkami transportu lądowego. Łaszt zboża to około dwóch ton, a ładowność wozu – około 300 kg. Do przewiezienia tych dwóch ton potrzebnych więc było sześć wozów, sześciu wozaków, co najmniej dwanaście wołów. To wszystko kosztuje, a dziennie dało się pokonać około 10 km. Zboża się więc nie transportowało na większe odległości wozami – tłumaczy dr Krzysztof Boroda. Liczyła się przecież głównie kasa.
HOLENDERSKI DESANT
Zapach mamony zwabił na Pomorze handlowców z Niderlandów. Byli zdecydowanie tańsi od konkurencji i dysponowali niezłym know-how. W XVI i XVII w. koszty transportu towarów statkami holenderskich przedsiębiorców były nawet o 2/3 tańsze niż w Hanzie (do której należał Gdańsk). Nie ma się więc co dziwić, że o ile jeszcze w 1547 r. przez Sund na zachód Europy popłynęło 180 gdańskich statków, to już 50 lat później było ich zaledwie… 28. Tymczasem w 1583 r. na masztach 45 procent statków cumujących przy redzie gdańskiego portu powiewała niderlandzka bandera, ale to dopiero początek. W pierwszej połowie XVII w. liczba ta podskoczyła do 80 procent! Możne rody Schroederów, Zirenbergów czy Uphagenów – a więc śmietanki kupiectwa znad Motławy – wolały nie ryzykować. Handlowanie zbożem, poza oczywistymi niebezpieczeństwami jak piraci czy kaprysy morza, wiązało się bowiem ze spekulacjami.
Ziarno skupione w Gdańsku nie było sprzedawane na pniu w Holandii! – Kupcy magazynowali je i czekali 3–4 lata – na nieurodzaj, który podniesie ceny zboża. Wtedy dopiero odbierali swój zysk. Holendrzy uprawiali więc handel spekulacyjny, typową grę na zwyżkę ceny. Było to jednak ryzykowne. Jeśli nieurodzaj nie wystąpił, po czterech–pięciu latach zboże mogło na przykład zgnić – wyjaśnia dr Boroda.
Statek, płynąc na Pomorze, najczęściej przywoził w ładowniach sól znad Zatoki Biskajskiej bądź z Normandii jako balast. W Gdańsku sprzedawano ją często za bezcen. Puste ładownie napełniano zbożem, a statek ruszał w rejs powrotny, aby zdążyć przed zimowymi sztormami. W Niderlandach ziarno przesypywane było do magazynów i czekało na wzrost cen. Dochód do małych nie należał. Na łaszcie (ok. 2 t) można było zarobić równowartość 521 gramów srebra. Biorąc pod uwagę fakt, że w pierwszej połowie XVII w. przez Sund płynęło rocznie na Zachód średnio 70 tys. łasztów ziarna, globalny zysk Holendrów wynosił 36 tys. kg srebra.
Polskie zboże istotnie nie mogło zaspokoić apetytu niderlandzkich mieszczan, skoro sam Amsterdam przejadał rocznie 21 tys. łasztów. Jednak import sprawił, że holenderscy chłopi mogli przestawić się na uprawę roślin przemysłowych (lnu, tytoniu), zająć się mleczarstwem oraz browarnictwem. Łatwiej też było zorganizować chałupnictwo, przede wszystkim tkactwo, co przyczyniło się do rozwoju wczesnego kapitalizmu. Niektórzy historycy wysnuli nawet wniosek, że bez dostaw polskiego zboża nie powiodłoby się niderlandzkie powstanie przeciw Habsburgom. Może więc dzięki szlachetkom z Mazowsza w Amsterdamie nie mówi się po hiszpańsku? Teza brzmi ładnie dla polskiego ucha, ale jest dość karkołomna.
Holendrzy zbijali kokosy na zbożu, jednakże musieli się przy tym nieźle narobić, a i ryzykowali niemało. Tymczasem w tym całym biznesie był ktoś, kto już na starcie ustawił się idealnie, niemal jak nasza jazda przed szarżą pod Kircholmem. To hanzeatycki Gdańsk ze swym prawem składu.
Z RĘKI DO RĘKI
Początki dominującej pozycji miasta sięgają wojny trzynastoletniej. „Gdy spróbujemy za to przyjrzeć się gospodarczym konsekwencjom pokoju toruńskiego, zwłaszcza zaś warunkom, na jakich nastąpiło »wcielenie« Gdańska i całych Prus Królewskich do Korony, możemy dojść do zgoła zaskakującej konkluzji, pytania – kto, kogo właściwie i do czego przyłączył. Czy to Polska inkorporowała Gdańsk, czy też może to potężne miasto portowe wcieliło Koronę w obręb swego »zaplecza handlowego«” – pisze historyk Marek Urbański. I nie ma w tej kwestii wątpliwości: „Do końca istnienia Rzeczypospolitej (z krótką przerwą u schyłku panowania Zygmunta Augusta) tubylcy – czyli polska szlachta – mogli tam sprzedawać zboże i inne produkty folwarczne po z góry narzuconej przez to suwerenne w zasadzie miasto cenie i kupić w nim importowane z Europy towary luksusowe. Ale tylko od gdańszczan i po dyktowanych przez nich cenach. Gdańsk był bogatszy od Rzeczypospolitej – a bogactwo to gromadził jej kosztem. W zamian łaskawie uznawał jej zwierzchnictwo, bardziej zresztą nominalne niż rzeczywiste, bo politykę prowadził z reguły własną i często z interesami Rzeczypospolitej sprzeczną”. Każdy by tak chciał prowadzić biznes.
Nic więc dziwnego, że gdańszczanin, który dostrzegł szlachcica choćby niewinnie gawędzącego z obcokrajowcem w gospodzie czy na ulicy, natychmiast donosił o tym władzom miasta. – Kupcy gdańscy nie ponosili żadnych kosztów, ale znaleźli sposób na bogacenie się. Towary musiały przejść przez Gdańsk wyłącznie za pośrednictwem miejscowego handlowca. Ktokolwiek przywoził zboże do tego miasta, nie mógł go sam sprzedać Holendrom. Potrzebny był pośrednik gdańszczanin – wyjaśnia dr Boroda. – Wtedy właśnie zjawiał się kupiec, który finalizował transakcję i pobierał prowizję.
I to niemałą. Średnia nie była może imponująca, ponieważ zyski gdańskich pośredników w handlu żytem (w latach 1600–1650) wyliczono na 29,7 proc., a w handlu pszenicą – na 28,6 proc. Jednak – jak stwierdza badaczka dziejów miasta Maria Bogucka – „pozycja monopolisty umożliwiała kupcom gdańskim wyciąganie ze skupu towarów szlacheckich i rozprzedaż artykułów zamorskich, kilkadziesiąt czy nawet do 100 procent zysku od wyłożonego kapitału”. Ale to nie wszystko. Dla Holendrów rejs nad Motławę i czekanie tam na zboże było ryzykowne, z reguły opłacali więc oni usługi swoich gdańskich kolegów. Tworzył się w ten sposób łańcuszek pośredników handlujących ziarnem, jednak to gdański patrycjat spijał tłustą śmietanę. To zaś, co trafiało do ich kufrów, nie mogło po prostu w nich leżeć. Pożyczano więc gotówkę, koniecznie na procent. Chętnych nie brakowało, a pierwsi w kolejce do gdańskiego złota ustawiali się… polscy królowie, od Kazimierza Jagiellończyka zaczynając.
Nic dziwnego, że skoro pieniądze szeroką rzeką same płynęły do kieszeni kupców, nie mieli oni ochoty uprawiać niebezpiecznego handlu. Poza tym gdańszczanie znaleźli sobie dość kosztowne hobby. Kupowali majątki ziemskie poza miastem, budowali tam dworki stylizowane na siedziby szlacheckie i cały swój czas wolny poświęcali… nauce.
PIJAWKA ZNAD MOTŁAWY
Skoro gdańscy bogacze tak paśli się na Rzeczypospolitej, dlaczego ta nie próbowała ukrócić całego procederu i przechwycić przynajmniej części zysków z handlu zbożem? Musiały to być kwoty ogromne, skoro król szwedzki Gustaw Adolf, zawarowawszy sobie na rozejmie w Altmarku (1629) 3,5 procent od cła opłacanego w Gdańsku, finansował z tych funduszy znaczną część swojej kampanii w Niemczech. Cóż, Rzeczpospolita nie Szwecja, a Zygmunt Stary nie Gustaw Adolf. Poza tym Gdańsk miał paskudny zwyczaj strzelania do przeciwników złotymi monetami. Przekonał się o tym chociażby Stefan Batory i to już na starcie swojego panowania w Rzeczypospolitej. W roku 1576 Gdańsk chętniej widziałby na polskim tronie Maksymiliana Habsburga niż pana z Siedmiogrodu. Doszło do otwartego konfliktu z nowo wybranym królem, a krnąbrne miasto za swoje złoto potrafiło nadspodziewanie skutecznie stawić opór polskiemu monarsze. Gdy Iwan Groźny wybrał się ze zbrojną ekskursją na Inflanty, Batory musiał pogodzić się z „pijawką znad Motławy”, zadowalając się odszkodowaniem w wysokości 200 tysięcy złotych.
Zygmunt Stary miał świetną okazję, by w roku 1526, po rozruchach gdańskiego pospólstwa, biorąc zarówno plebs, jak i patrycjat za twarz, wprowadzić w mieście swoje rządy. Z szansy nie skorzystał, a jedną z przyczyn miały być rady kanclerza Krzysztofa Szydłowieckiego, przekupionego przez gdańszczan „pieniędzmi, suknem i śledziami”. Kiedy z kolei Władysław IV w roku 1637 skłonił sejm do ustanowienia cła morskiego, nad którego poborem miały czuwać cztery polskie okręty, możni Gdańska zwrócili się z prośbą o pomoc do rządów Danii, Anglii, Holandii i Francji, skarżąc się na swoją krzywdę. Takoż i Duńczycy wybrali się na Bałtyk, a statki królewskie przegnali precz. Polski pomysł – tak jak i wcześniejsze – trzeba było powiesić na kołku. Nagrodę pocieszenia dla Władysława miało stanowić 600 tysięcy złotych wypłaconych jednorazowo z kasy miejskiej.
FLIS DO CHŁAŃSKA
Zboże nad Bałtyk spławiano przede wszystkim z ziem niezbyt odległych od Gdańska, a więc głównie z Pomorza, Mazowsza i Podlasia. Ściąganie żyta gdzieś zza Krakowa przestawało być już opłacalne, transport – nawet ten rzeczny – też wszak kosztował. Żeby sprowadzić zboże do miasta, gdańscy biznesmeni kupowali sobie usługi drobnych handlarzy. To właśnie oni jesienią, po żniwach, skupowali zboże. Transportowano je na północ, zanim lód skuł Wisłę. Ziarno składowano w portach nad brzegami rzeki. Prawdziwy ruch zaczynał się dopiero wiosną. Wtedy setki szkut i tratw płynęły w stronę Gdańska.Szlachcic miał więc trzy wyjścia: mógł bez większego ryzyka sprzedać nadwyżki ze swojego gospodarstwa na lokalnym rynku, ale wtedy niewiele zarabiał. Mógł powierzyć zboże zawodowcom, a więc szyprom i handlarzom, wtedy zysk był już znacznie większy. Mógł też – często dając się ponieść przygodzie – sam zdecydować się na wyprawę do Gdańska, tak jak chociażby w roku 1670 Jan Chryzostom Pasek, autor „Pamiętników”. Już w roku 1595 uzdolniony poeta Sebastian Fabian Klonowic wydał „Flisa: to jest spuszczenie statków Wisłą i inszymi rzekami do niej przypadającymi”, swoisty wierszowany przewodnik adresowany do miłośników handlu zbożowego i ówczesnych amatorów turystyki zarobkowej. Klonowic zbyt wysokiego mniemania o mieście nad Motławą nie miał:
„Iż co się rodzi na polskim ugorze / Połknie to morze. /Pan nie nasyci morza bezdennego,/ Wsi nie nasycą pana choć jednego. / Tak wszystko ginie, co użną poddani, / Jako w otchłani. / Bo tak idzie ten nierządny porządek, / Iż szkuta właśnie jakoby żołądek / Poźrze folwarki, gdy pan żyje szumno, / I wszystko gumno. / Te zaś żołądki prowadzą do Gdańska/ Poty cnych kmiotków, a raczej do Chłańska”.
Dochód szlachcica dostarczającego sypki towar do owego „Chłańska”, musiał być iście imponujący, skoro każdego roku Wisłą sunęła na północ karawana szkut i łodzi. W pierwszej połowie XVII w. ceny zboża w Gdańsku były z reguły dwa razy wyższe niż w innych dzielnicach. Ot, chociażby w latach 1616–1620 za łaszt gdański (ok. 3300 litrów) zboża płacono 55 zł (czyli 855 gramów srebra). W tym samym czasie 1 korzec (65–70 litrów) kosztował w Warszawie prawie 16 groszy (a więc 7,3 grama srebra), czyli ponad 370 gramów brzęczącego kruszcu za łaszt. Przebitka była więc ponad dwukrotna. Nic dziwnego, że Paskowi i jemu podobnym chciało się ruszać z przytulnych folwarków, by na Pomorzu odsprzedać plony.
Nic nie trwa wiecznie. Objawy kryzysu pojawiły się już pod koniec XVI w. Około 1590 r. w Europie Zachodniej ceny towarów przestały zwyżkować, doszło nawet do spadku cen zboża. A inflacja rosła, bo wciąż docierało tu srebro z Ameryki. Handel przestał być tak bardzo opłacalny. Mimo to Holendrzy nadal przypływali po zboże, ale płacili mniej. Szlachta, przyzwyczajona do wysokich dochodów, zareagowała, zwiększając produkcję. Stąd gwałtowny skok ilości wywożonego zboża na początku XVII w. Wcześniej eksportowano 60–70 tys. łasztów rocznie, a nagle przez Gdańsk popłynęło na Zachód nawet 120 tys. łasztów. By uzyskać tyle samo pieniędzy, trzeba było więcej sprzedać.
Ja też w Smorzgowie (Małopolskie – przyp. red.) mieszkając, najpierwszy raz puściłem się na flis. Będąc frycem, trzymałem się starszych szyprów, którzy mi grozili, że mię tam miano podgolić na mieszku, jako to fryca; aleć z łaski bożej przedałem drożej od nich, 40 złotych wyżej, a to tym sposobem: starosta ujski Piegłowski i cześnik warszawski Opacki pogniewali się na kupców, którzy obesłali się, żeby na złość nie kupować, mnie zaś, com był w ich kolejej, zapłacili pszenicę po 150 złotych onym na złość. Kupił u mnie pan Jarlach, a oni aż prosili, żeby u nich kupiono; zapłacono im tedy po 110. I tak, co mnie grozili podgoleniem, to onych samych podgolono.
Jan Chryzostom Pasek, „Pamietniki”
Decydującym momentem okazały się trwające blisko 20 lat wojny, które przetoczyły się przez Rzeczpospolitą w połowie XVII w. Przerwa w ciągłości handlu spowodowała zerwanie kontaktów nawiązanych na przestrzeni poprzedniego stulecia. Kontrahenci stracili zaufanie do polskiego rynku, a producenci nie mieli już pewności, że ktoś kupi ich zboże. Wojny przyniosły nie tylko zniszczenia, ale też i epidemie, które oznaczały spadek liczby ludności i rąk do pracy. Tymczasem jedynym sposobem na podniesienie plonów było zwiększenie areałów. Nie stosowano nawozów sztucznych ani mechanizacji. Gdy brakowało ludzi, automatycznie spadała globalna ilość produkowanego zboża. Tak więc i eksport się zmniejszał.
Z wielkiej koniunktury w XVI i XVII w. na polskie ziarno najmniej skorzystał chyba skarb Rzeczypospolitej. Ale… – Pieniądze płynęły do nas i to szerokim strumieniem. Nie patrzmy jednak na to tak, że jak państwo nie zyskiwało, to działa się tragedia. Państwo tych pieniędzy po prostu nie potrzebowało. Na co miało je wydawać? Król miał swoją domenę, z której powinien się utrzymać. Gdy potrzebne były pieniądze na wojnę, uchwalano nadzwyczajne podatki. A czy państwo musiało zarabiać na handlu prowadzonym przez obywateli? Nie! – przekonuje dr Boroda. Dziś chyba mało który z polityków (i obywateli) w ten sposób myśli.