Na milicyjnych nagraniach kamerą VHS obraz migocze i śnieży, ale wyraźnie widać, że ubrany we flanelową czerwonawą koszulę mężczyzna właściwie wcale nie jest mężczyzną. To niewysoki, drobny nastoletni chłopiec, jeszcze bez zarostu. Brak mu pewności siebie nawet na tyle, żeby rozmówcy patrzeć w oczy. Lekko się uśmiecha, ale potem lękliwie zerka na słuchających go milicjantów i jego twarz tężeje. Wygląda, jakby się bał, że nadmierną wesołością zdenerwuje któregoś z wąsatych mężczyzn w milczeniu słuchających jego przerażającej opowieści. Rekonstrukcje jego czynów nagrywano kamerą w czasie śledztwa, już po jego aresztowaniu. Potem tych zdjęć użyto w licznych filmach dokumentalnych o tym mrocznym bohaterze kultury popularnej.
NAJPIERW ZAMORDOWAŁ ALICJĘ
„Spartakiadowy morderca” naprawdę nazywał się Jirzi Straka. Przydomek zawdzięcza imprezie, która wiosną 1985 r. odbywała się w Pradze. Dla rządzącej partii Wielka Spartakiada Młodzieży miała ogromne znaczenie wizerunkowe. W socjalizm już wtedy za bardzo nikt nie wierzył, impreza miała charakter rytualny, ale przygotowania do niej władze traktowały śmiertelnie poważnie. Uczestnikami byli gimnazjaliści, studenci i młodzi robotnicy z całego – wówczas piętnastomilionowego – kraju. Wyłaniano ich w powiatowych i wojewódzkich eliminacjach. Finał zaplanowano w formie masowych pokazów gimnastycznych na ogromnym górującym nad Pragą stadionie na Strahowie.
Na murawie tysiące młodych dziewcząt w obcisłych trykotach prezentowało zsynchronizowane układy gimnastyczne, równiuteńko robiąc skłony, przysiady i wymachy w rytm przeboju popularnego piosenkarza Michala Davida. Piosenka opowiadała o tym, jakie to piękne, kiedy niedojrzały pąk rozwija się w różę. Ten megakicz transmitowała telewizja. I właśnie w czasie przygotowań do wielkiego finału tej imprezy na stolicę kraju padł strach. Po mieście grasować zaczął seryjny zabójca. Pierwsza zginęła Alicja P. Miała 23 lata i była mężatką, ale jej mąż siedział w więzieniu za jakieś przestępstwa kryminalne. Sama wychowywała dwoje dzieci, mieszkała z rodzicami. I miała przyjaciela Ivana Sz., z którym planowała wspólne życie. 8 kwietnia wieczorem ubrała się na randkę, poprosiła matkę, żeby zajęła się jej dziećmi, i wyszła z domu. Wybierała się do pobliskiego hotelu robotniczego, w którym mieszkał Ivan. Żeby było szybciej, poszła przez zarośnięte chaszczami nieużytki.
Późnym wieczorem Ivan Sz. miał już dość czekania na ukochaną w hotelu robotniczym i sam postanowił do niej pójść. Otworzyli mu rodzice Alicji i powiedzieli, że wyszła z domu wcześniej i że rzeczywiście się do niego wybierała. Ivan najpierw sam ruszył na poszukiwania, potem poprosił o pomoc kolegę z hotelu robotniczego. Do rana kręcili się po okolicy, ale bez skutku. O zaginięciu powiadomiono milicję. Przyjechali, rozpytali, po czym zaczęły się rutynowe, systematyczne poszukiwania. I szybko się skończyły, bo ciało znalazł policyjny pies. Na pierwszy rzut oka było widać, że to zabójstwo na tle seksualnym: podarte ubranie, obnażone od pasa w dół zwłoki.
Alicja była zasypana liśćmi i leśną ściółką. W nocy Ivan pewnie wielokrotnie przechodził obok ciała kobiety, ale nie był w stanie sam go znaleźć. Lekarze w milicyjnym laboratorium zdjęli z ciała ślady biologiczne pochodzące od mężczyzny o grupie krwi A. Wyjęli ofierze z gardła garść gliny, z nosa pozwijane suche liście. Ślady wskazywały wyraźnie, że kobieta została zgwałcona i uduszona. Sam Straka potem z detalami opowiadał, jak zaczaił się na nią w krzakach i zaatakował od tyłu. Dusił ją przedramieniem i wlókł w zarośla. Potem powalił na ziemię i półprzytomną zgwałcił. „Zaczynała przytomnieć, ale potem znowu mdlała” – opowiada do milicyjnej kamery na archiwalnym nagraniu. Kiedy kolejny raz zaczęła charczeć, wepchnął jej do ust wilgotną glinę, a do nosa pozwijane liście, żeby uniemożliwić oddychanie.
Potem skonała. Okradł zwłoki z paru pierścionków i łańcuszka, przysypał liśćmi i ściółką, po czym uciekł. Co robi milicja, kiedy znajduje zwłoki zgwałconej kobiety i widzi, że jej przyjacielem jest karany wcześniej za drobne przestępstwa Rom? Ivan Sz. jeszcze tego samego dnia trafił do aresztu, w którym przesiedział następnych kilka tygodni. Miał alibi, miał świadków, nie zgadzała się grupa krwi, ale komu to wtedy przeszkadzało?
ZMARŁA Z PRZERAŻENIA
Prawdziwa panika zaczęła się 4 maja, kiedy Straka zaatakował dwa razy. Vlastę Sz. wypatrzył w tramwaju i poszedł za nią pod jej blok. Kiedy szukała kluczy, złapał ją znów od tyłu i zaczął dusić przedramieniem. W czasie szarpaniny zauważył jednak, że kobieta jest starsza niż mu się wydawało. „Była zgrabna, wyglądała z tyłu na młodszą” – tłumaczy na nagraniu VHS. Odwlókł ją za stojącą pod blokiem bagażówkę – polskiego żuka – i zaczął dusić dłonią.
Nie krył potem, że seksualnie go nie interesowała. Po prostu na zimno, racjonalnie uznał, że trzeba ją zabić, aby usunąć świadka.
„Bolały mnie palce” – tłumaczył milicjantom, trzymając w rękach nieudolnie zrobiony na potrzeby rekonstrukcji manekin. Właściwie to nie był prawdziwy manekin, tylko taka duża szmaciana lalka wielkości prawdziwej kobiety. Straka pokazywał na tym rekwizycie, jak zmęczony klękał ofierze na szyi przez kilka minut. Potem wyjął z kieszeni grubą żyłkę i zacisnął jej pętlę wokół szyi. Jeszcze charczała, kiedy z dużym trudem wrzucił ją na pakę żuka, pod plandekę.
Myślał, że nie żyje, i dopiero potem od milicjantów dowiedział się, że Vlasta Sz. ocknęła się na pace samochodu, wyszła z niego i dowlokła się do drzwi swojego bloku. Zadzwoniła do sąsiada. „Mój Boże, co się pani stało?!” – wykrzyknął, kiedy zobaczył zakrwawioną kobietę, z pętlą zaciśniętą na szyi. Kobieta nie wzięła udziału w procesie swojego oprawcy, bo nie pozwolił na to jej stan psychiczny. Nigdy się nie otrząsnęła z wydarzeń tej nocy i wkrótce zmarła. Nikt nie ma wątpliwości, że to Straka skrócił jej żywot. Niezaspokojony maniak, porzuciwszy pierwszą ofiarę, ruszył dalej w miasto. Po latach, kiedy już odsiadywał wyrok, dziennikarze z lubością kreślili portret potwora.
Milicjantom bez skrępowania opowiadał, że popęd seksualny zmieniał u niego funkcjonowanie organizmu: mógł nie spać, wędrował po ulicach Pragi całą noc, po kilkadziesiąt kilometrów na piechotę i nie czuł zmęczenia. Vierę F. znaleziono na drugi dzień rano pod jej blokiem na jednym ze spokojnych osiedli na przedmieściach. Głowa i tułów na trawniku, między kwiatami, które już zdążyły pięknie wyrosnąć. Nogi na betonowym chodniku, obnażone, rozłożone szeroko. Górna część ciała też była częściowo obnażona, ubranie podarte, a na szyi kobieta miała zaciśniętą tasiemkę od biustonosza.
Trzydziestoletnia lekarka zmarła na skutek uduszenia dosłownie u progu własnego domu. Straka zeznawał, że dziewczyna próbowała uciekać i pewnie chciała nacisnąć którykolwiek z dzwonków do mieszkań sąsiadów, ale spóźniła się ułamek sekundy. Poddusił ją przedramieniem, ogłuszył obcasem jej buta, zgwałcił. A potem, kiedy zaczęła się budzić, podarł jej stanik, zawiązał na dwa supły
na szyi i udusił.
ZROBIMY TO W PIWNICY
Po odnalezieniu Viery F. stworzono specjalny zespół kryminalny, który miał znaleźć zabójcę. Liczył 200 osób, w tym grono wybitnych specjalistów. Kierował nim doświadczony milicjant Jirzi Markovicz. Ulice zapełniły się patrolami, odwoływano imprezy i nerwowo oczekiwano, czy uda się zapewnić spokojny przebieg spartakiady. Ludmila Sz. miała wtedy 18 lat, wracała do domu od koleżanki i około 2 w nocy wysiadła z tramwaju. Z tego samego wagonu wysiadł niewinnie wyglądający młodszy od niej chłopak. Spytała go, czy wie, jakim nocnym tramwajem ma jechać dalej, aby dotrzeć do domu. Zaoferował pomoc i razem poszli na inny przystanek, kilka ulic dalej, ale nie udało się: nocna linia tędy nie kursowała. „Odprowadzę cię!” – rzucił chłopak. Był sympatyczny, trochę nieśmiały, jego młodziuteńki wygląd zabawnie kontrastował z rycerskim zachowaniem. Ludmila zgodziła się z radością, zawsze to jednak raźniej iść do domu w towarzystwie. Jest z kim choćby porozmawiać. A chłopak się rozgadał, że ma na imię Jirzi, ma 16 lat, opowiedział (prawdę!), gdzie chodzi do szkoły i jakiego zawodu się uczy. Wyznał też z rozbawieniem, że wyrzucono go z internatu za karę, bo przywiązał do łóżka kolegę z klasy.
Ludmila się śmiała, droga mijała szybko. Chłopak cały czas tym samym tonem powiedział, że gdyby go sama nie poprosiła o pomoc, poszedłby za nią, zgwałcił i udusił. Trudno było rozpoznać, czy to tylko idiotyczny żart, czy prawda. Czasu do namysłu nie było, bo znaleźli się u celu. Przed wejściem do klatki schodowej Straka zastąpił Ludmile drogę, próbował obejmować i całować. Wyrywała się, ale był silniejszy i zrozumiała, że to coś innego niż nieudolne końskie zaloty. „Tutaj nie! Chodź ze mną, mam materac w piwnicy, tam to zrobimy” – wydusiła. Dziwne, ale uwierzył i poszedł za nią grzecznie do drzwi. Tam rzuciła się na rząd dzwonków i wcisnęła dłonią guziki, wrzeszcząc na całe gardło. Czuła tylko, jak napastnik zrywa jej z ramienia torebkę, a potem ucieka w ciemność.
Milicja dokładnie spisała całą jej opowieść, po czym rozpoczęło się wielkie polowanie. Ale zanim się zakończyło, zginęła jeszcze jedna kobieta. Przed wyjściem z domu rozmawiała z koleżanką o tym, że po mieście grasuje morderca i w zasadzie nie powinna po zmroku wychodzić sama. A jednak poszła, pokrzepiana na drogę przez koleżankę, że jako pracownica biurowa w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych nie ma się czego obawiać. Morderca dopadł ją w okolicach placu Syberyjskiego i zarzucił na szyję bardzo mocny plastikowy sznurek. Przygotował go wcześniej: powiązał supły, żeby się sznur nie ślizgał w palcach, a ponieważ końcówki się strzępiły, pomysłowo przypalił je zapalniczką. Za pomocą takiego narzędzia zbrodni zawlókł kobietę do piwniczki pod sklepem z warzywami, zgwałcił, a potem udusił stanikiem.
To była niedziela. W poniedziałek rano zameldował się w szkole. Poszukiwania i typowanie sprawcy przeciągało się, miasto żyło w strachu, partyjni funkcjonariusze naciskali na jak najszybsze efekty śledztwa. Milicja już wtedy zbadała wszystkie ataki na tle seksualnym z niedawnej przeszłości i namierzyła kilka kobiet, które opisywały podobne napady i podobnego napastnika. „Miał takie ładne ciemne oczy i włosy ciemnoblond” – mówiła jedna z nich. Zwykle wdawał się z nimi w rozmowę, był sympatyczny i miły. A potem zmieniał ton i nagle atakował. Milicjanci skojarzyli, że za serią napadów na kobiety stoi ten sam sprawca. Były to kradzieże, pobicia, drobne szarpaniny i napastowanie seksualne oraz – już później – gwałty i zabójstwa. Zawsze atakował po zmroku, zawsze wypatrywał ofiar na ulicy albo w tramwaju, potem chwilę śledził, zagadywał i czekał na sposobność. Dziś to szokujące, ale w końcu ustalono, że większość jego ofiar, które uszły z życiem, nawet nie zgłosiła milicji napadu.
Wiadomo, że zaatakował na pewno 11 kobiet, z czego trzy straciły życie. Zaczął działać kilka tygodni wcześniej, nim doszło do pierwszego zabójstwa. Wygląda to tak, jakby się coraz bardziej ośmielał: na początku tylko gadał, potem groził, potem kolejne dziewczyny próbował obejmować, rozbierać, powalał na ziemię. W końcu jedną z nich od razu uderzył kostką bruku w głowę. Miała szczęście, bo cios był na tyle słaby, że nie straciła przytomności i zaczęła głośno krzyczeć. Zakrwawiona, wróciła do domu, ale nie poszła nawet na komisariat. Zgłosiła się dopiero po tym, jak przewaliła się przez miasto fala paniki i „spartakiadowy morderca” został ujęty. Oczywiście nikt nie wie i nigdy nie będzie wiadomo, czy tych 11 kobiet to na pewno wszystkie zaatakowane.
URATOWAŁ GO MŁODY WIEK
22 maja Straka został aresztowany w warsztacie mechanicznym przy swojej szkole. Majster i koledzy byli bardzo zdziwieni, że po tego nieśmiałego ciapę przyszła milicja. Po paru godzinach bez specjalnego przyciskania przyznał się i potem w czasie rekonstrukcji szczegółowo opowiadał o tym, co zrobił. W protokołach zachowały się wypowiedzi z przesłuchań, w których szokuje mieszanką młodzieńczej brawury z naiwnością dziecka. „Jakbyście mnie nie złapali, to spokojnie bym załatwił z 10 albo 20 kobiet!” – przechwalał się, jakby zupełnie nie miał świadomości, że przed sądem mu to na pewno nie pomoże. „Miałem wrażenie, że on niespecjalnie żałuje – wspominał po latach śledczy Markovicz, który go dopadł. – Przyznał się do winy, ale opowiadał o tym tak, jakby go woźny złapał na papierosach w toalecie”.
Rodzina zerwała z nim kontakt. W komunistycznej Czechosłowacji wyroki zapadały z zasady drakońskie, szafowano karą śmierci. Ale Straka był nieletni i sąd mógł go skazać najwyżej na 10 lat. Potem upadł komunizm i nowy prezydent Vaclav Havel ogłosił amnestię, która w 1990 r. objęła też Strakę. Ze stosunkowo niskiego wyroku darowano mu rok. W 1994 r. jednak nie wyszedł na wolność, tylko zaczął tułaczkę po kolejnych zamkniętych zakładach psychiatrycznych. Dziś dziennikarze już się nim właściwie nie interesują. Wiadomo jednak, że mieszka pod zmienionym
nazwiskiem w jednym z prowincjonalnych miasteczek na granicy z Polską.
Dlaczego atakował kobiety? Jeden ze śledczych utrzymywał, że Straka nie był patologicznym sadystą. Dręczenie i zadawanie cierpienia wcale nie sprawiało mu seksualnej satysfakcji. Nie potrzebował krwi i bólu, żeby się zaspokoić. Przeciwnie, do dziewczyn miał odnosić się czule. Chciał namiętności, ale ponieważ nie potrafił uwodzić, wybrał przemoc jako drogę na skróty do tego, czego pragnął: kontaktu z kobiecym ciałem