11 lipca 2024 roku z bazy Sił Kosmicznych Vandenberg w Kalifornii wystartowała rakieta Falcon 9. Pierwotnie rakieta miała wystartować dzień wcześniej, ale ostatecznie start został przełożony właśnie na 11 lipca. Na szczycie rakiety znajdowały się satelity Starlink, które miały zasilić budowaną od kilku lat megakonstelację satelitów dostarczających internet w każdym miejscu na powierzchni Ziemi.
Start rozpoczął się standardowo, pierwszy człon rakiety wyniósł ładunek do góry, prawidłowo oddzielił się od górnego członu z satelitami i powrócił z powrotem na Ziemię, gdzie wylądował na platformie znajdującej się na Oceanie Spokojnym.
Czytaj także: Satelity konstelacji Starlink to problem nie tylko dla astronomów. Atmosfera Ziemi także ich nie cierpi
Podczas drugiego odpalenia silników górnego stopnia rakiety, wskutek wycieku ciekłego tlenu pojawiły się problemy. W efekcie ani rakieta, ani satelity nie trafiły na docelową orbitę i pozostały na niskiej orbicie okołoziemskiej.
SpaceX zdecydował o uwolnieniu satelitów z zasobnika. Okazało się jednak, że trafiły one na orbitę eliptyczną, której perygeum wynosi zaledwie 135 kilometrów. Oznaczało to, że satelity są dopiero w połowie drogi do swojej standardowej orbity. Od samego początku było wiadomo, że znajdujące się tak nisko satelity czują opór rozrzedzonej atmosfery Ziemi, przez co skazane są na bardzo szybkie zejście i powrót w atmosferę Ziemi. Monitoring wykazał, że z każdym okrążeniem Ziemi satelity znajdowały się nawet 5 kilometrów niżej. Opór atmosfery jest na tej wysokości zbyt duży, aby dało się go zniwelować silnikami zainstalowanymi na pokładzie Starlinków. Nie było zatem szansy na podniesienie ich orbity i doprowadzenie na właściwą orbitę. Podjęto co prawda taką próbę, wysyłając do satelitów polecenie uruchomienia silników z maksymalną dostępną mocą, ale wysiłki te spełzły na niczym.
Koniec misji mógł być tylko jeden. W ciągu kolejnych kilkunastu godzin po starcie, wszystkie dwadzieścia Starlinków zakończyło swoje życie spalając się w atmosferze ziemskiej.
Nie jest to typowa sytuacja. Jakby nie patrzeć, rakiety Falcon 9 są praktycznie niezawodne. Zdarzenie z 11 lipca jest pierwszą awarią Falcona od 2016 roku, co zważając na to, że rakiety te startują dosłownie co kilka dni, jest tylko dowodem na ich niezawodność.
Czytaj także: Eksplozja SpaceX. Rakieta Muska znów zaliczyła nieudany start
Jak można było się spodziewać, w związku z tak spektakularną awarią, Federalna Administracja Lotnictwa (FAA) uziemiła wszystkie rakiety Falcon 9 do czasu wyjaśnienia przyczyn awarii i wyeliminowania ewentualnej usterki czy też błędu proceduralnego, który mógł doprowadzić do nieudanego lotu na orbitę.
Choć SpaceX przekonuje, że wszystkie planowane starty kolejnych Falconów zostaną zrealizowane, to jednak nie wiadomo, jak długo będzie trwało śledztwo. Niewykluczone, że SpaceX będzie zmuszony zmierzyć się z przerwą w lotach trwającą nawet kilka miesięcy. Będzie to oznaczało opóźnienie bardzo wielu misji kosmicznych, które miały startować w najbliższych dniach i tygodniach. Z drugiej jednak strony trzeba pamiętać, jakie zagrożenie niesie za sobą nieprawidłowo funkcjonująca rakieta na orbicie okołoziemskiej. Eksplozja rakiety mogłaby doprowadzić do powstania tysięcy śmieci kosmicznych, które zagrażałyby tysiącom znajdujących się już tam satelitów. Lepiej zatem sprawdzić wszystko dokładnie i uniknąć jeszcze większych problemów.