Wacław Jaruzelski, w linii prostej przodek generała Wojciecha Jaruzelskiego, apelował: „Nie zostawiajmy potomności przykładu wyboru króla wśród obcej siły zbrojnej, według woli obcego mocarstwa!”. Był 12 lipca 1704 roku. Pierwszy raz w historii obce wojska, otaczając pole elekcyjne, narzucały Polakom wybór nowego monarchy. Początkowo sterroryzowana szlachta nie śmiała przeciwstawić się Szwedom. Dopiero wygłoszona z pasją mowa podlaskiego posła, chorążego bielskiego Jaruzelskiego, zachęciła innych do oporu. Jaruzelski mówił bez ogródek: „Czyż nie zebraliśmy się, by jeno współuczestniczyć w zgubie naszej Ojczyzny? Jej zbawienie, jej chwała zależą wyłącznie od jej wolności! […] Czyż jest [wolną] elekcją nominowanie króla wskazanego przez obce mocarstwo, dokonane w zgromadzeniu oblężonym ze wszech stron przez oddziały piechoty i dragonów? Czyż takie pogwałcenie wolności, która powinna rządzić naszymi elekcjami, nie jest obelgą uczynioną naszym prawom?”.
Jaruzelskiego poparli pozostali posłowie podlascy. Na groźby szwedzkiego dowódcy odrzekli: „Tutaj chcemy oddać życie za wolność narodu! Rozsiekajcie nas, jeśli chcecie! Wolimy śmierć niż utratę naszych przywilejów!”. Choć Szwedzi nie ważyli się na tak jawny gwałt, swego dopięli. Królem Polski, mimo sprzeciwu niezłomnych Podlasian, obrano Stanisława Leszczyńskiego.
Maniery króla
Z Podlasiem związany był również inny szlachcic, który może nie w aż tak spektakularny sposób, ale również przeszedł do historii jako człowiek o wielkiej odwadze cywilnej. Był nim Jakub Zaleski. Działo się to jeszcze za panowania Jana III Sobieskiego. Zaleski wyruszył do stolicy, aby prosić monarchę o wakujące wójtostwo. Zanim udzielono mu audiencji, spotkał pod Marymontem nieznanego sobie dworzanina, któremu opowiedział swoją sprawę. Gdy dworzanin zwrócił mu uwagę, że król może nie spełnić jego prośby, Zaleski rzekł o Sobieskim: „niechże [wtedy] całuje pod ogon [mą] kobyłkę”. Jakież było przerażenie pana Jakuba, gdy podczas audiencji zorientował się, że owym dworzaninem, przed którym nie miał zahamowań, był sam monarcha.
Gdy jednak okazało się, że Sobieski jest w doskonałym humorze, Zaleski rzekł: „Zgrzeszyłem, jest kobyła [do pocałowania pod ogon], jestem i ja [gotów do wymierzenia mi kary za moją zuchwałość], Panie miłościwy rób co chcesz”. Król się roześmiał na taką „skruchę” i obdarował petenta wójtostwem.
Z osobą Jana III Sobieskiego związane są liczne anegdoty. Był to bowiem król, który w przeciwieństwie do ówczesnych monarchów hiszpańskich czy francuskich nie gustował w sztywnym ceremoniale dworskim, oddzielającym go od poddanych murem. Z tego powodu dochodziło do wielu zabawnych zdarzeń. I tak w trakcie kampanii wiedeńskiej 1683 roku Sobieski, któremu bardzo zależało na aktualnych i rzetelnych informacjach o przeciwniku, wyznaczył nagrodę dziesięciu talarów za każdego pojmanego w nieprzyjacielskim obozie jeńca, tak zwanego języka. W akcjach zdobywania „języków” celowali Kozacy, lud z natury dzielny, acz mało okrzesany. Jak zanotował François Paulin Dalerac, czyli francuski dworzanin króla Jana: „Pewien Kozak, samym już wieczorem przyszedł z Turczynem jednym […]; tego tedy przyprowadziwszy, w namiocie królewskim jak piłkę jaką o ziemię porzucił. A potem był u podskarbiego, aby odebrać swoją rekompensę [nagrodę]. Po małej zaś chwili, powróciwszy się znowu do namiotu królewskiego, przychodząc, odsłonił kotary i wraził głowę do pokoju, aby królowi podziękować. Co takowymi uczynił terminami [słowami]: Janie, zapłacono. Bóg ci zapłać. Dobranoc”.
Ręka zamiast noża
O ile nieokrzesanie prostego żołnierza wywoływało tylko śmiech, o tyle brak ogłady u dyplomatów był już powodem do drwin. W siedemnastowiecznej Rzeczypospolitej szczególnie chętnie kpiono z dyplomatów rosyjskich, których zwyczaje uważano za grubiańskie. I tak na przykład kanclerz wielki litewski Albrycht Stanisław Radziwiłł w swoim pamiętniku opisał poselstwo moskiewskie, które w 1635 roku przybyło do polskiego króla Władysława IV Wazy: „Przyjęli bowiem Moskwa [Rosjanie] zwyczaj, że gdy uczestniczą w poselstwie, pobierają ze skarbca księcia [cara] kosztowności i ozdoby do własnej wspaniałości. Oszczędzając ich rzadko tego używając. Jeśli bowiem po powrocie znajdzie się na czymś plama, płaci się za to pieniądzem i własnym obatożonym grzbietem. Chodzą więc [posłowie] ostrożnie, rozglądając się, co inni [nie znający prawdziwej tego przyczyny] biorą za stateczność, gdy w rzeczy samej oni jakby chronili się przed przeczuwanymi razami”. Radziwiłł kpił również z braku umiejętności posługiwania się nożem przez posłów, którzy w czasie bankietu „przygotowywali potrawy do ust łakomie wyczekujących rozrywając je rękoma i zębami”. Trzeba jednak dyplomatom rosyjskim oddać, że potrafili znaleźć się w bardzo niezręcznej sytuacji. Gdy podczas udzielonej im audiencji, oddając głęboki pokłon przed królem Władysławem, starszy już wiekiem poseł nie zdzierżył i na sali rozległa się głośna „detonacja”, Rosjanin nie stracił głowy. Chwycił za nóż, kolnął się nim w zadek i krzyknął do sprawcy tego incydentu: „Nie ty, no ja z korolem choczu goworit’” (Nie ty, ale ja z królem chcę rozmawiać).
Dobrze przykadzić
Gdy my śmialiśmy się z moskiewskich dyplomatów, inni nie mogli się nadziwić Polakom. Obcokrajowców w zdumienie wprawiał sposób obradowania sejmu. Dziwili się nie tylko zuchwałości posłów, którzy będąc wolnymi obywatelami, w pełni korzystali z wolności słowa, która im przysługiwała. Dziwiono się również innemu zwyczajowi. Opisał go sekretarz ambasady francuskiej w Polsce, który przebywał tu pod sam koniec panowania Jana III Sobieskiego i w czasie bezkrólewia po jego śmierci. Zanotował: „Koło jest to miejsce, gdzie posłowie szlacheccy gromadzą się na równinie warszawskiej na sejm elekcyjny”. I tam też: „Polacy codziennie wypowiadali sobie w kole tysiące obelg, lecz z chwilą gdy z niego wychodzili, szli razem pić i zdawali się być najlepszymi w świecie przyjaciółmi do następnego dnia, kiedy zaczynali od nowa”. Królów już nie obieramy, ale patrząc na to, co się dzieje na sali sejmowej i poza nią, trudno oprzeć się wrażeniu, że czasy się zmieniają, ale obyczaje pozostają.
Przebywający w Polsce cudzoziemcy zwracali uwagę także na inną cechę szlachty, a mianowicie jej wyjątkowo przychylny stosunek do obcokrajowców. Na szczególne łaski mogli liczyć ci, którzy jej schlebiali. Wykorzystywano to dość często, co czasami prowadziło do niecodziennych sytuacji. Jedną z nich opisał szkocki żołnierz fortuny Patryk Gordon, który przybył do Polski w okresie szwedzkiego potopu. W tym czasie zamek Gniew pełnił funkcję więzienia dla szwedzkich jeńców wojennych. Podziemia zamku wykorzystywano jednak jeszcze w innym celu – jako magazyn. Tak więc, gdy próbujący uciec jeńcy przekopali się przez jedną ze ścian, to zamiast poza mury zamku trafili na skład wina. Jak łatwo się domyślić, nie pozostawili go samemu sobie. Zanim strażnicy zorientowali się, „uciekinierzy” wypili 2 lub 3 wielkie beczki przedniego napoju należącego do hetmana Jerzego Sebastiana Lubomirskiego. Efekt był taki, że pijanych „uciekinierów” pojmano. Po ich przesłuchaniu doniesiono o całym incydencie Lubomirskiemu. Ten początkowo obruszył się na bezczelność jeńców. Zapytał jednak, czy mają coś na swoją obronę. Tak – odpowiedzieli jeńcy, dodając, że pili za jego zdrowie. Ta odpowiedź tak rozbawiła hetmana, że z miejsca darował im wszystkie przewinienia. Nie wszyscy cudzoziemcy mogli liczyć na równie łaskawe traktowanie przez szlachcica polskiego. W wydanej anonimowo w Książnicy Zamojskiej książeczce „Tarcza Żołnierza y Rycerza Ziemie Koronney” znajduje się szereg praktycznych porad, z których jedna „Instrukcya, iako z różne nacye gadać” zaleca: „Z Wołoszynami [tak niegdyś zwano dzisiejszych Rumunów] poczciwey rozmowy nie masz, bo plemię złodzieyskie, tedy wszelką gadkę zaczynay dawszy wprzódy w pysk”. I jak tu miało nie dochodzić do konfliktów, skoro wszelkie rozmowy powinny zaczynać się od „dawania w pysk”?
Rozerwany na pół
Szlachcic polski – odważny, z poczuciem humoru, pijanica i warchoł, a nade wszystko bajarz i samochwała. Takiego uwiecznił Henryk Sienkiewicz w osobie pana Zagłoby. I nie bez podstaw. Legendarnym wręcz gawędziarzem, który pod niebiosa wychwalał swoje zmyślone przygody, był książę Karol Stanisław Radziwiłł, zwany od swojego ulubionego powiedzenia „Panie Kochanku”. Na jego dworze przebywał ogromny i barczysty szlachcic Leon Borowski. Książę go lubił za szczere przywiązanie, wesołe usposobienie i mocną głowę. Opowiadane przez obu historie spisał Józef Grejnart. Poniżej próbka „twórczości” wspomnianej pary: „Raz, wobec licznych gości, opowiada Borowski, jakiego to sposobu książę Panie Kochanku używał na łowienie niedźwiedzi. »Oto z rozkazu księcia pana kazałem knieję, w której się sadowiły niedźwiedzie, obstawić dokoła wozami, a dyszle tych wozów wysmarować grubo miodem. Jak wiadomo, niedźwiedzie za miodem przepadają, więc zwabione jego zapachem, powyłaziły z gęstwin i nuż chciwie oblizywać miód na dyszlach. Łakome niedźwiedzie, liżąc tak od początku dyszla coraz dalej a dalej, same się nadziewały, tak że te początki dyszli drugą stroną im wyszły, i nieboraki ani w tę ani w drugą stronę ruszyć się nie mogły. Wtedy ukryci z rozkazu księcia pana chłopi wyskoczyli z zasadzki, zatkali kołkami końce dyszlów i ściągali z nich po jednemu te czarne bestie, niby grzyby nadziane ze sznurka. Jednego roku, co był w miód ubogi, dwa tysiące niedźwiedzi do Nieświeża zwieźli chłopi«. »Więc ja skóry z nich, panie kochanku, uładowałem na okręcie, by z nich zrobić w obcych krajach handel zamienny. Ale burza morska zagnała mię, panie kochanku, na odległe i nieznane morze. Wiatry chwiały okrętem i już, już miały go przewalić. Wtedy ja, panie kochanku, skoczywszy w rozhukane bałwany, uchwyciłem oburącz okręt, i przez całą drogę płynąc pod zagrożonym okrętem, a podpierając go własnymi barkami, przyprowadziłem do bezpiecznej przystani. Wszak tak było, panie Leonie?« – kończył książę. »Tak, zupełnie tak, wasza książęca mość« – potwierdził Borowski. »Tak jeżdżąc po morzach, spotkałem raz, panie kochanku, na Adriatyku pływającą prześliczną syrenę, półkobietę a półrybę. Otóż kazałem ją swoim ludziom, panie kochanku, pochwycić i potajemnie ślub z nią wziąłem na okręcie. Potem, panie kochanku, jakie miałem z syreny potomstwo, złożone ze sto tysięcy śledzi, darowałem Borowskiemu, za co niemało pieniędzy zgarnął. Wszak prawda, Borosiu?«. »Tak jest co do joty, książę panie!« – potakiwał pan Borowski, a goście serdecznie się uśmiali. »Albo czyż to nie było cudowne zdarzenie, panie kochanku – prawił znów książę – kiedy raz prowadząc szwadron hussarzów do ataku, zostałem ugodzony kulą armatnią tak nieszczęśliwie, że ta na dwie połowy mię rozdarła? Wszak to pamiętasz, Borosiu?«. »Nie, tego nie pamiętam, mości książę – odparł zapytany – bo właśnie wtedy byłem już zabity«”.