Śmierć w górach: Na szczyt po trupach

Śmierć w górach jest zazwyczaj nagła i nieprzewidywalna. Jest też nieustannie widoczna – ciał wspinaczy, którzy zginęli na najwyższych szczytach, nie da się znieść. Zamarznięte straszą, ostrzegają i stają się drogowskazami…
Śmierć w górach: Na szczyt po trupach

Był mroźny styczniowy dzień, kiedy dwaj wspinacze poszli w stronę szczytów okalających Czarny Staw. Założyli uprzęże, związali się liną i ruszyli na jedną z najbardziej urwistych ścian w okolicy. Trzeba było pomyśleć o porządnej asekuracji, jednak śnieg był sypki, więc śruby lodowe bezużyteczne dzwoniły przy boku.

„Jeśli nie znajdziemy porządnego stanowiska do asekuracji, zawracamy, bo sobie karki poskręcamy łażąc na żywca” – rzucił jeden ze wspinaczy i ruszył wypatrywać miejsca do wbicia haka. Byli dobre sto metrów od podstawy ściany, gdy jego uwagę przykuła skała wystająca z  ośnieżonego zbocza. Ostrożnie zaczął wspinać się w jej kierunku, jednak im był bliżej, tym bardziej niepokojący kształt przybierała. Kiedy wreszcie do niej dotarł, okazało się, że to wmrożone w zbocze… zwłoki. „Możesz iść!” – krzyknął taternik do towarzysza, gdy tylko dowiązał swoją linę do poległego wcześniej biedaka. Partner, gdy zobaczył, że jest asekurowany z ciała, oburzony zażądał odwrotu i transportu zwłok w dolinę. Po wielogodzinnej akcji z pomocą ratowników górskich i śmigłowca, udało się je przetransportować do zakopiańskiej kostnicy.

Zniesienie zwłok w Tatrach jest wykonalne. Nawet wydobycie szczątków licealistów wepchniętych przez lawinę pod lód Czarnego Stawu było możliwe. Są jednak miejsca, skąd ciał zabrać się nie da. 

Wśród alpinistów krąży opowieść o wspinaczu, który zginął w odległych od cywilizacji górach Meksyku. Po odpadnięciu od ściany i uderzeniu o skalną półkę Amerykanin natychmiast stracił życie, lecz spadał dalej, wpadł w skalny komin i tam się zaklinował. Jego przyjaciele po kilku próbach wydobycia ciała musieli się poddać i zostawić kolegę. Zamarznięte zwłoki zostały ponoć w kominie na długie lata, a do jego uprzęży wpinali się niektórzy wspinacze, wykorzystując ciało jako podnoszący bezpieczeństwo punkt asekuracyjny. 

Dzięki staraniom rodziny w końcu wydobyto szczątki alpinisty. Takich szans jednak nie ma w przypadku tych, którzy zginęli w najwyższych górach – Himalajach lub Karakorum. 

35-letni, wysoki i silny Nowozelandczyk Rob Hall był kierownikiem wyprawy na  Mount Everest wiosną 1996 r. Każdy z jego ośmiu klientów był na tyle doświadczonym wspinaczem, by wejść na najwyższą górę świata, jednak nie na tyle mocnym psychicznie i organizacyjnie, by zrobić to samemu. Za pomoc zapłacili doświadczonemu Hallowi po 65 tys. dol. Ale kiedy nad Everestem rozpętała się straszliwa huraganowa burza, Hall nie tylko nie zdołał sprowadzić bezpiecznie swoich klientów – spośród których połowa straciła życie – ale i sam znalazł się w śmiertelnej pułapce. Utknął na półce przy Wierzchołku Południowym z rękami tak odmrożonymi, że nie mógł już poruszać się po linach poręczowych.

Znajdował się w tzw. strefie śmierci – obszarze powyżej 8000 metrów, w którym ciśnienie powietrza jest tak niskie, a  ilość tlenu tak mała, że organizm nie nadąża się regenerować i działa w warunkach powiększającego się długu tlenowego (mięśnie zaczynają oddychać beztlenowo, wytwarzając szkodliwy kwas mlekowy i człowiek wykorzystuje wszystkie zapasy energetyczne zgromadzone w tkankach). Szerpowie próbowali dotrzeć do niego z pomocą, ale wicher i 30-stopniowy mróz zatrzymał ich zaledwie 200 m poniżej miejsca jego schronienia. Stało się jasne, że jedyne, co dla Halla mogli zrobić koledzy, to połączyć go przez radiotelefon z żoną, która w odległym Auckland spodziewała się dziecka. „Kocham cię. Śpij dobrze skarbie… I proszę cię, nie martw się za bardzo” – powiedział, kończąc krótki dialog.

„To były jego ostatnie słowa. Dalsze próby nawiązania łączności pozostały bez odpowiedzi. Po 12 dniach, kiedy dwaj inni wspinacze trawersowali Wierzchołek Południowy, znaleźli Halla leżącego na prawym boku w płytkim zagłębieniu lodu, od pasa w górę zagrzebanego w śniegu” – pisał Jon Krakauer, jeden z uczestników pechowej ekspedycji, w książce „Wszystko za Everest”, relacjonującej te wydarzenia. 

 

Sama wdowa po Hallu nie chciała, by ktokolwiek ryzykował, transportując jej zmarłego męża w dół. „Rob zawsze mówił, że zniesienie ciała z wysokości 8 tys. m jest praktycznie niemożliwe” – tłumaczyła wdowa, gdy kilka lat później w szczytową partię Everestu ruszyła wyprawa mająca na celu usunięcie z góry starych butli tlenowych, a jeśli się da, to również i ciał. W trakcie tej ekspedycji siłami ośmiu Szerpów udało się wykuć z lodu w łatwo dostępnej części góry tylko jedno ciało – szwajcarskiego himalaisty oraz filmowca Gianni Goltza – znieść je w dół i poddać kremacji.

Zazwyczaj warunki na tej wysokości są jednak tak trudne dla wspinaczy, że walczą po prostu o własne życie. W lodowatym mrozie, niedotlenieniu i odosobnieniu człowiek działa w stanie skrajnego wycieńczenia oraz najwyższego napięcia. Z trudem niesie własny kilkunastokilogramowy plecak z  ekwipunkiem, co dopiero mówić o stukilogramowym zamarzniętym na kość koledze! Troska o czyjeś ciało nie zaprząta mu więc w ogóle głowy, a jeśli nawet, to jest to po prostu zadanie niewykonalne. Jest tak stromo, że każdy nieostrożny krok może skończyć się śmiercią. Balansowanie nad przepaściami Himalajów z ciałem to ogromne ryzyko dołączenia do listy ofiar.

Obojętność i niemoc

Ciało pozostawione w górach na tej wysokości będzie przez stulecia niemym świadkiem górskiej tragedii. Najgorzej jednak, gdy osłabionym i oszołomionym wysokością himalaistom, gnanym walką o własne życie, ale i o realizację ambicji, zdarza się zostawić w strefie śmierci nie tylko zmarłych, ale i dogorywających żywych ludzi. Taki przypadek – pochodzący zresztą z tego samego tragicznego sezonu 1996 na Evereście – opisywał dziennikarz „Financial Times”, który rozmawiał z dwoma himalaistami z Japonii. Idąc w górę, minęli trzech wykończonych wspinaczy z Indii schodzących z wierzchołka. „Nie znaliśmy ich. Nie daliśmy im wody ani jedzenia. Nie rozmawialiśmy z nimi. Mieli ostrą chorobę wysokościową. Sprawiali wrażenie szalonych i  niebezpiecznych. Byliśmy zbyt zmęczeni, żeby ich ratować. Wysokość powyżej 8000 metrów to nie jest miejsce, gdzie ludzie mogą sobie pozwolić na moralność” – wspominali Japończycy. Mieli jednak tyle sił, by zdobyć szczyt i bezpiecznie zejść, podczas gdy trzej himalaiści z Indii zmarli, a ich ciała zostały na Evereście na zawsze. Tak jak ponad 200 innych osób, które straciły życie na tej górze (zdobyły ją ok. 3 tysiące). Z powodu tej ponurej statystyki, niektórzy najwyższą górę świata nazywają Górą Śmierci. 

Warunki panujące w najwyższych górach są ekstremalnie ciężkie nie tylko dla ludzi, ale i dla helikopterów, używanych do ratowania ludzi i transportu zwłok np. w Alpach. Do dziś tylko jedna maszyna zdołała dotknąć płozami najwyższego szczytu Ziemi. Maszyna nawet nie wylądowała na wierzchołku, tylko się o niego mocno oparła (nie ufając niepewnej pokrywie kopuły śnieżnej) i po chwili odleciała w dolinę. Jej masa była precyzyjnie wyliczona – przy słabej sile ciągu w rozrzedzonym powietrzu dołożenie ciężaru w postaci ciała zamarzniętego himalaisty mogłoby sprawić, że helikopter nie utrzymałby się w locie. Dlatego nawet najwięksi i najsłynniejsi – jeśli po wypadku w ogóle udało się ich ciała odnaleźć na rozległych zboczach himalajskich gigantów – pozostają tam, gdzie wyzionęli ducha. Ciało wielkiego przedwojennego wspinacza George’a  Mallory’ego, który zginął w 1924 roku, próbując wejść na Everest (do końca nie wiadomo, czy z powodzeniem, czy nie!), odnalezione 75 lat później pozostało dokładnie tam, gdzie natknęli się na nie himalaiści. Wspinacze zabrali zaledwie kilka drobiazgów – gogle, zegarek, notes – które znaleźli przy ciele.

 

Ciało trzeba pogrzebać

Nie wszystkie ciała poległych w górach wysokich pozostają jednak na ich zboczach. Jedną z najbardziej spektakularnych akcji zorganizowały Polki – uczestniczki wyprawy na K2 w 1982 roku. Po niecałych dwóch tygodniach, w obozie II na wysokości 6800 m zmarła warszawska himalaistka Halina Kruger-Syrokomska. „Najprawdopodobniej na zator tętnicy płucnej lub udar mózgu” – wspominała po dziesięciu latach Wanda Rutkiewicz, kierująca wówczas wyprawą. Obecni opodal na ścianie K2 alpiniści austriaccy próbowali ją ratować – był tlen, sztuczne oddychanie, masaż serca, jednak ich wysiłki nie dały rezultatu. „Postanowiłam ciało Haliny znieść na dół. Nie mogłam pogodzić się  z myślą, że ona tam może zostać, leżeć na drodze, po której będą chodzić inni, że rozdziobią ją ptaki. Nie byłam zdolna tego zaakceptować. Ciało człowieka trzeba pogrzebać, to jest nasz obowiązek” – opowiadała Rutkiewicz w książkowym wywiadzie-rzece. Ciało zmarłej transportowano więc przez trudny i lawiniasty teren wspinaczkowy na linach i pogrzebano u podstawy ściany na cmentarzyku poległych na K2 alpinistów. 

Siedem lat później na ten sam cmentarz, zorganizowany na skalnej wyspie wśród płynących lodowców, Rutkiewicz doniosła na własnych plecach ciało innej polskiej alpinistki – Barbary Kozłowskiej. Ta zginęła w 1985 r. podczas przekraczania rzeki lodowcowej i ciało przeleżało cztery lata w prowizorycznym grobie wykutym w lodowcu. „Zaczęło gnić, roiło się od robaków, śmierdziało okropnie” – opowiadała w książce „Wszystko o Wandzie Rutkiewicz”. Polska alpinistka namówiła do pomocy Amerykanina i Hiszpana. Ciało umieścili w ogromnym plecaku i nieśli na zmianę. Sama Rutkiewicz w  1992 roku zaginęła w kopule szczytowej Kanczendzongi. Jej ciała nigdy nie odnaleziono.