Obudziła mnie nad ranem potrzeba sformułowania, nazwania czegoś. Utrwalenia impulsu w słowie, żeby nie zginął, bo wydawał się ważny. Męczyła mnie ta potrzeba przez kilka godzin, utrzymując w wysysającym energię stanie półsnu. Co miałbym sformułować? Nie wiem. Zdawało mi się, że jakąś prawdę filozoficzną albo instrukcję medytacyjną. Kiedy niewyspany piłem potem kawę, nagle do mnie dotarło: sam sobie wyhodowałem kata. W postaci słów i potrzeby nazywania.
Słowami oswajamy płynną rzeczywistość. Przykrywamy tę jej niewygodną cechę, że nie chce nawet na moment stanąć, utkwić w jakiejś przytulnej postaci, która gwarantuje, że jest i już zawsze będzie miło i bezpiecznie. Słowa bywają skuteczne na krótką metę. Mogą udawać prawdę. Dawać poczucie sensu, bo formułują i oceniają nasz program na życie. Fryderyk Nietzsche pisał: „Pewien filozof mniemał, że »poznał« świat, gdy go sprowadził do idei. Ach, czyż nie dlatego, że »idea« była mu tak znajoma, tak zwyczajna, że się już tak mało bał idei?”.
Słowa są nieskuteczne na dłuższą metę, bo za bardzo upraszczają życie, a bywa, że ich sens się zużywa. Wtedy „potykamy się o skamieniałe, przedawnione słowa”. To jest dla mnie jasne od dawna. Przy porannej kawie uświadomiłem sobie jednak, że słowa pełnią też funkcję wewnętrznego aparatu przemocy. Nie pozwalają iść za doświadczeniem. Na bieżąco je oceniają i cenzurują albo chcą zachować dla siebie lub potomności. Nazywanie doświadczenia, by przedłużyć jego żywotność – bo taka potrzeba męczyła mnie wtedy nad ranem – jest jak suszenie owoców. Wysuszony owoc przetrwa, ale najpierw musi stracić sok.
Obszary kory przedczołowej, które odpowiadają za świadomość, są odświeżane pięć do ośmiu razy na sekundę, to wiemy z neuropsychologii. Mimo to nasz świat ma dla nas wszelkie cechy stałości. A już zwłaszcza stałe jest to coś, co dawniej nazywało się duszą, a dzisiaj jest po prostu nami. Główny podział w oswojonym pojęciami świecie to podział na „ja” i „nie-ja”. Ale każde pojęcie, każda myśl – jak mawiał poeta Ralph Waldo Emmerson – jest także więzieniem. Daje bezpieczeństwo, ale ogranicza wizję. Nie pozwala oswoić się ze zmiennością życia, z którą kiedyś będziemy musieli się zderzyć.
Czytam „Dzienniki” węgierskiego pisarza Sándora Máraia i znajduję w nich bolesny przykład takiego zderzenia. Ten intelektualista pochłaniający patologicznie książki (godzinami każdego dnia) przez kilka tygodni ogląda, jak umiera jego żona w szpitalu w San Diego: już nie mówi, już przestała lekko ściskać jego dłonie, już jest oddychającą przez aparaturę mięsną masą. W końcu umiera, a Márai – choć przeczytał setki tysięcy tomów – stwierdza jak przed nim Nietzsche: „Rzeczywistość jest bezsłowna”.
Rok po jej śmierci pisze: „Lektury przygotowane na czas przed zgaszeniem lampy – od miesięcy nietknięte. Obrzydzenie, gdy przychodzi mi do głowy »literatura«. Każde słowo jedynie zasłania, ukrywa rzeczywistość”. Uniesienia literackie, słowa i obrazy w jego głowie zbladły, objawiła mu się „bezwzględność życia”. Oto poczuł Márai nieczułość natury, która tak bezboleśnie dla siebie po-zbywa się jednostek. Czy to nie dowód na to, że ludzkie urojenia, opowieści zbudowane ze słów, są poszukiwaniem czułości, której nie dostarcza rzeczywistość?
Ale przecież słowa mogą też posłużyć do przygotowania na zetknięcie z płynną rzeczywistością, która kiedyś w końcu nie pozwoli, byśmy się z nią minęli (najpóźniej w chwili naszej śmierci). Jest tak wtedy, gdy słowa głoszą, że są tylko słowami, a nie życiem.