Naszą cywilizację opartą na wszechobecnej elektronice czeka zapaść. Jeśli prognozy naukowców się
sprawdzą, w ciągu jednego dnia w przyszłym roku świat może cofnąć się o sto lat!
Telefony komórkowe staną się niepotrzebnymi gadżetami, pamiątkami z lepszych czasów. Żeby wysłać świąteczne życzenia, znów trzeba będzie wypisać ręcznie kartkę pocztową i pofatygować się do najbliższej czerwonej skrzynki. A te wszystkie kłopoty może zafundować nam nasze Słońce, na które heliofizycy spoglądają z coraz większym niepokojem. Wiosną 2010 roku pojawiła się w mediach hipoteza łącząca trzęsienie ziemi w Azji i erupcję islandzkiego wulkanu Eyjafjallajokull z aktywnością słoneczną. Już na przełomie lat 70. i 80. oraz 80. i 90. zwrócono uwagę na takie podejrzane zbiegi okoliczności. Wysoką aktywność słoneczną z roku 1980 powiązano z wybuchem wulkanu St. Helen, który miał miejsce 18 maja tego właśnie roku. Przyjrzyjmy się bliżej zdarzeniom z zimy 2010 roku, kiedy to Słońce po przedłużonej drzemce zaczęło się budzić, a na jego powierzchni wzrosła liczba chłodniejszych, a przez to ciemniejszych plam. W ich otoczeniu często dochodzi do rozbłysków, podczas których w przestrzeń wyrzucane są miliardy ton materii. Jeśli wyrzut jest skierowany dokładnie w kierunku Ziemi, docierające do niej w ciągu kilkudziesięciu godzin cząstki uderzają w pole magnetyczne, wywołując burzę geomagnetyczną i powodując zmiany w kształcie i natężeniu tego pola. W okolicach biegunów magnetycznych Ziemi cząstki te wywołują spektakularne zorze polarne. W styczniu 2010 r. zanotowano jedynie 2 dni bez plam słonecznych, co było widomym znakiem słonecznej aktywności. W tym samym miesiącu doszło do trzęsienia ziemi na Haiti (12 stycznia, 7 stopni w skali Richtera). 26 lutego 2010 roku media doniosły o wybuchach na Słońcu, a następnego dnia rano, 27 lutego, nastąpiło katastrofalne w skutkach trzęsienie Ziemi w Chile o sile 8,8 stopnia w skali Richtera. O rok późniejsze trzęsienie ziemi w Nowej Zelandii (22 lutego 2011 r., siła 6,3 stopnia w skali Richtera) także wypadło w czasie wzmożonej aktywności Słońca. Podejrzewano, że odpowiedzialność za te zdarzenia ponosi grupa plam słonecznych o numerze 1158, która 13 lutego zaczęła generować serię rozbłysków, w tym dwa o rzadko spotykanej sile. Jeden z nich osiągnął klasę X, rekordową jeśli chodzi o pomiar strumienia emisji rentgenowskiej. Fala naładowanych cząstek plazmy zaledwie musnęła Ziemię, spowodowała zorze polarne na północy i zakłóciła nieznacznie łączność radiową, m.in. w Norwegii i Kanadzie. Na szczęście nie sprawdziły się scenariusze o całkowitym paraliżu łączności i masowych spięciach w sieciach energetycznych. Jednak 6 i 7 marca miały miejsce kolejne spore rozbłyski. Cztery dni później Japonię dotknęła tragedia trzęsienia ziemi (11 marca, siła 9 stopni w skali Richtera). 16 stycznia 2012 r. rozbłysk trwał aż kilka godzin. Dwa dni później wybrzeże Nowej Zelandii nawiedziło trzęsienie ziemi o sile 6,1 stopnia w skali Richtera.
Burze magnetyczne
Według relacji największy słoneczny kataklizm dosięgnął nas 150 lat temu. Zapowiedzią superburzy z 1 września 1859 roku było pojawienie się grupy ogromnych plam słonecznych w pobliżu słonecznego równika. Były tak duże, że astronomowie mogli oglądać je bez użycia teleskopów, a jedynie przez odpowiednie filtry chroniące wzrok. O godzinie 11.18 brytyjski astronom Richard Carrington dostrzegł białe światło, które pojawiło się nagle w dwóch miejscach na tarczy słonecznej. Rozbłysk ten powstał z materii o temperaturze 50 milionów kelwinów i był najjaśniejszy, jaki kiedykolwiek zaobserwowano. W blasku powstałych kilkanaście godzin później zórz polarnych można było czytać gazety. Mierniki pola magnetycznego oszalały, w sieciach telegraficznych popłynęły chaotyczne prądy. Zwoje papieru telegraficznego potrafiły się zapalić. W przestrzeń pomknęła słoneczna plazma, która szczęśliwie minęła Ziemię, a pole magnetyczne naszego globu wróciło do równowagi. Kolejna wielka burza miała miejsce w roku 1989, kiedy kataklizm dotknął ponad 6 milionów Kanadyjczyków. Kaskady elektronów pędzące ku Ziemi wzbudziły w wyższych warstwach atmosfery silne prądy, które z kolei wywołały nagły wzrost napięcia w liniach przesyłowych na Ziemi. System energetyczny prowincji na kilkanaście godzin po prostu „wysiadł”. W 2003 roku małą apokalipsę przeżyli mieszkańcy Nowego Jorku. W wyniku awarii systemów komputerowych spowodowanych burzą słoneczną miasto zostało sparaliżowane, przestał funkcjonować transport. Zresztą nie po raz pierwszy. Z powodu awarii sygnalizacji świetlnej w całej metropolii kłopoty z transportem i ruchem miejskim dotknęły mieszkańców Nowego Jorku już w 1921 roku. Także wtedy za kłopoty nowojorczyków odpowiedzialność ponosiło niespokojne Słońce.
Globalny kataklizm
Być może już teraz powinniśmy zacząć przygotowania do tego, co może nas czekać w przyszłym roku. Heliofizycy prognozują bowiem, że w 2013 roku Słońce zwiększy radykalnie swoją aktywność. Nie trzeba ogromnej wyobraźni, aby przewidzieć, czym może skończyć się słoneczna superburza w naszych czasach. Nawet zjawisko o umiarkowanej sile wzbudziłoby prądy gruntowe, które błyskawicznie zniszczyłyby sieć energetyczną na wielkim obszarze. Burza o rozmiarach porównywalnych z tą z 1859 roku mogłaby zniszczyć sieć energetyczną wszystkich krajów uprzemysłowionych. Apokalipsa dotknęłaby wielu – jeśli nie wszystkich – aspektów życia, począwszy od ruchu drogowego i transportu, poprzez elektroniczną bankowość, giełdę, systemy nawigacji satelitarnej czy skomputeryzowane systemy związane z ochroną zdrowia. Możemy zostać bez pieniędzy, bez benzyny, bez dostaw prądu. Szwankować będzie internet i telefonia komórkowa.
Prądy indukowane w gazociągach czy ropociągach przyspieszą ich korozję. Zbombardowane naładowanymi cząsteczkami satelity mogą odmówić posłuszeństwa, tak jak to już zdarzało się w przeszłości. Zagrożeni mogą być astronauci na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. W ciągu kilku godzin świat może cofnąć się o sto lat! Szacunki dokonane w Stanach Zjednoczonych pokazują, że kataklizm przyniósłby straty w wysokości 2 bilionów dolarów już podczas pierwszego roku od jego wystąpienia. Powrót do „normalności” mógłby zająć nawet kilkanaście lat. Trudno więc się dziwić, że w roku 2008 w raporcie Amerykańskiej Narodowej Akademii Nauk silne burze słoneczne nazwano „kosmicznym huraganem Katrina”. Zdaniem Richarda Fischera, szefa NASA Heliophysics Division, zespołu zajmującego się obserwacjami Słońca, możemy spodziewać się najgorszego. A jeszcze całkiem niedawno naukowców martwił przedłużający się okres braku aktywności Słońca, która zmienia się w cyklach jedenastoletnich. Jej miarą jest liczba plam na powierzchni gwiazdy. W apogeum niczym niezakłóconego cyklu powinno się obserwować w ciągu miesiąca około 120 plam.
Odkrywanie słońca
Natura tych tworów przez wieki owiana była tajemnicą. O plamy spierali się astronomowie, Galileusz sądził, że są czymś chmuropodobnym, sunącym majestatycznie przez atmosferę Słońca, William Herschel, że to prześwity w tejże atmosferze, ukazujące niżej położone, chłodne połacie naszej gwiazdy. Pierwsze zapiski o obserwacjach plam słonecznych znajdują się w dokumentach urzędowych jednego z chińskich cesarzy. Również I Ching wspomina o widzianych na Słońcu „don” i „mei”, czyli „mroku” i „zaciemnieniu”. W 467 r. p.n.e. plamę słoneczną zaobserwował filozof grecki Anaksagoras. W 807 roku przez osiem dni obserwowano olbrzymią plamę, którą uznano za Merkurego. Osiemset lat później ten sam błąd powtórzył nawet Jan Kepler. Najstarszym istniejącym wizerunkiem plam jest rysunek wykonany przez wczesnośredniowiecznego mnicha i kronikarza angielskiego Johna z Worcester, który przedstawił obraz Słońca upstrzonego dwiema dużymi, czarnymi plamami zaobserwowanymi przez niego 8 grudnia 1128 roku. W tym samym mniej więcej czasie na dalekim Wschodzie obserwowano widoczną przez kilkanaście dni „czarną plamę”, która zniknęła 14 kwietnia 1129 r. Zaraz po upowszechnieniu się wynalazku lunety plamy słoneczne znalazły się na celowniku wielu astronomów. Galileusz zaczynał obserwacje od bezpośredniego patrzenia w okular skierowanej na Słońce lunety. Dopiero później zaczął obserwować Słońce metodą projekcji obrazu tarczy słonecznej na ekran. Wraz ze swym uczniem Castellim udokumentował proces przemieszczania się plam na Słońcu i zmiany ich położenia. Od 1642 r. regularnie obserwował plamy także gdańszczanin Jan Heweliusz. To on określił precyzyjnie długość okresu obrotu Słońca wokół osi na 27 dni. Regularnym obserwacjom plamy słoneczne poddawano od połowy XIX stulecia. W 1843 roku niemiecki astronom Samuel Heinrich Schwabe wykazał, że pojawiają się i znikają okresowo, w jedenastoletnich cyklach. Wspomniany już Richard Carrington dowiódł zaś, że Słońce nie obraca się tak jak ciała stałe. Strefy okołorównikowe obracają się bowiem szybciej niż te w pobliżu biegunów. W tym czasie też udało się powiązać długość okresu zmian plam słonecznych z okresami fluktuacji ziemskiego pola magnetycznego. Rudolf Wolf (1816–1893), analizując zebrane rejestry plam, zauważył możliwość istnienia dłuższego cyklu niż ten 11-letni odkryty przez Schwabego, a mianowicie sięgającego 55 lat. Heweliusz w roku 1644 sygnalizował obecność wielu tego typu zjawisk, natomiast zapisy astronomów z lat 1645–1715 wskazywały na znikomą liczbę plam. Pierwszym, który powiązał fakty i odkrył tajemnicę „znikających plam”, był Anglik Edward Walter Maunder (1851–1928). Stwierdził, że istnieje związek między aktywnością powierzchni Słońca a obserwowanymi wahaniami ziemskiego pola magnetycznego. Wszystko stało się dla niego jasne, gdy poznał wyniki prac amerykańskiego astronoma Andrew Douglassa, pioniera dendrochronologii. Zbadawszy wiele belek w starych budynkach oraz długowieczne sekwoje Douglass ogłosił odkrycie zadziwiającej zbieżności
między cyklem zmian plam słonecznych a pierścieniami w badanym drewnie. Zainspirował swoimi badaniami Maundera, ale jego prace wówczas zostały zlekceważone. Po latach Amerykanin Jack Eddy ponownie przywrócił je nauce. Dowiódł, że zanik plam na Słońcu w czasach panowania Ludwika XIV (1643-1715) i ochłodzenie klimatu Ziemi, obecnie określane jako tzw. Minimum Maundera, nastąpiły równocześnie. Dzięki badaniom dendrochronologicznym wyodrębniono następne okresy minimum aktywności słonecznej: tzw. Minimum Wolfa (1280– –1340), Minimum Sporera (1420–1570) czy Minimum Daltona (1790–1830). Spektroheliograf wynaleziony w 1889 r. przez George’a Ellery’ego Hale’a zrewolucjonizował naukę o Słońcu. Badania Hale’a doprowadziły w 1908 roku do uzyskania niezbitego dowodu, iż plamy na Słońcu są miejscami występowania silnego pola magnetycznego. Obserwacja ta otworzyła bramy nowemu pojmowaniu zjawisk zachodzących na powierzchni naszej gwiazdy dziennej. Hale zbadał także układ biegunów magnetycznych plam i wykazał, że cykl zmienności magnetycznej Słońca jest dwukrotnie dłuższy od 11-letniego cyklu zmienności plam słonecznych.
Analizy i zagrożenia
W drugiej połowie XX wieku obserwacje prowadzone z kosmosu znów popchnęły heliofizykę do przodu. Sondy kosmiczne badały wiatr słoneczny, fale uderzeniowe po wybuchach, oczywiście także i plamy. Obecnie obrazy Słońca w zakresach promieniowania widzialnego, rentgenowskiego, a także w ultrafiolecie są szeroko dostępne, choćby w internecie. Wydawać by się mogło, że wiemy
o naszej gwieździe bardzo dużo, ale to wciąż za mało, by czuć się bezpiecznie w jej sąsiedztwie. Naukowcy z Uniwersytetu Montany (USA) pracują nad programami komputerowymi pozwalającymi automatycznie analizować dane graficzne, które w ilości półtora terabajta dziennie wysyła do nich sonda SDO (Solar Dynamic Observatory). Taki system mógłby przewidywać zachowania Słońca na
podstawie analizy jego zdjęć (obecnych i archiwalnych). Gdyby te prace zakończyły się sukcesem,
bylibyśmy zdecydowanie lepiej przygotowani na kaprysy słonecznej pogody.