Nad Krakowem zapadał już mrok. Była środa, 6 stycznia. Około godziny 16.00 Mieczysław M., kapitan statku rzecznego typu Łoś, służącego do transportu kruszywa, zauważył, że jednostka traci moc. Nie było to coś nadzwyczajnego, bo w turbinę silnika co rusz wkręcały się pływające po rzece śmieci. Łoś znajdował się niedaleko stopnia wodnego Dąbie na Wiśle w Krakowie. Załoga zacumowała barkę i poszła do domu, a zablokowaną śrubą postanowiono zająć się rano. Następnego dnia trochę padało, ale pogoda jak na styczeń była całkiem przyjemna, prawie 12 stopni C. Kapitan razem z pokładowym mechanikiem zabrali się za wyciąganie pogrzebaczem tego, co zatkało turbinę. Wyjęli skórę.
Początkowo załoga Łosia nie zdawała sobie sprawy z tego, na co patrzy. Nic dziwnego – to, że ciało wkręciło się w śrubę, jeszcze spotęgowało jego uszkodzenia. Uwagę obecnych musiał przyciągnąć jednak jakiś szczegół: być może załoga zauważyła pępek, może kawałek łona. W każdym razie znalezisko było na tyle niepokojące, że na miejsce została wezwana policja. Na materiale wideo nakręconym tego dnia przez policyjnego technika na kasecie VHS widać lekko przerdzewiałą burtę Łosia i pokład, na którym leży znalezisko. Jest około godziny 15.00, 7 stycznia 1999 roku, na zewnątrz wciąż jeszcze jest jasno. Razem ze skórą z turbiny wydobyto także fragment granatowego dzianinowego swetra. Przybyły na miejsce lekarz początkowo uznał, że skóra mogła należeć do topielca i że kiedy turbina łodzi zahaczyła o ciało, śruba ściągnęła fragment skóry. Ale sekcja już niebawem miała pokazać jak bardzo się mylił.
MIŁA DZIEWCZYNA
Katarzyna Z rozpłynęła się w powietrzu prawie dwa miesiące wcześniej 12 listopada 1998 roku. Był czwartek, synoptycy zapowiadali tego dnia mgły i 3 stopni Celsjusza. Katarzyna w czerwcu skończyła 23 lata, urodziła się dokładnie w Dzień Dziecka. 1 czerwca 1975 roku też bardziej przypominał listopad – było mgliście, pochmurno i zimno. W dniu zniknięcia Katarzyna umówiona była z matką o godz. 18.00 pod Przychodnią Psychiatryczną na osiedlu Uroczym w Krakowie-Nowej Hucie. Na spotkanie nie dotarła.
Kiedy córka nie stawiła się pod krakowską przychodnią ani nie wróciła wieczorem do domu, zaniepokojona matka zgłosiła jej zaginięcie na policji. Policjanci podeszli do zgłoszenia z dystansem, w końcu dziewczyna była dorosła, może postanowiła wyrwać się z przyjaciółmi na parę dni? – sugerowali funkcjonariusze. Matka zaczęła więc szukać Katarzyny na własną rękę. Obawiała się czy studentka nie dołączyła do jakiejś sekty. Skąd ten lęk? Nie wiadomo. Może dziewczyna o czymś wcześniej przebąkiwała? A może po prostu w latach 90. w Polsce pojawiło się sporo nowych grup religijnych? Kobieta zgłosiła się po pomoc do krakowskich dominikanów. Zakon prowadzi w Krakowie Centrum Informacji o Nowych Ruchach Religijnych i Sektach. To tam miała otrzymać namiary na prywatnego detektywa Grzegorza Bohosiewicza, który na jej zlecenie rozpoczął poszukiwania studentki.
Biuro detektywistycznie Bohosiewicza działa do dziś i mieści się przy ul. Obopólnej na Krowodrzy w Krakowie. Kiedy w mediach pojawiły się informacje o zaginięciu Kasi, do biura zaczęły napływać liczne informacje. Ktoś widział ją w autobusie do Wolbromia, ktoś inny na cmentarzu Batowickim albo w Zakopanem. Podobno dobrze się bawiła. O Kasi ludzie potrafili powiedzieć niewiele: że była
miła, ale skryta i tajemnicza. Raczej nieśmiała i introwertywna. – Zawsze była spokojnym dzieckiem. Nigdy nie była bardzo otwarta, ekstrawertywna – opowiadała matka Katarzyny Z w mediach. Mówiła też, że córka była oczytana, mądra, że godzinami mogły rozmawiać o książkach, obejrzanych filmach czy teatrze. O tym, że Kasia zawsze chciała mieć psa, ale ona, matka, się nie zgodziła. W zamian kupiła papużki nierozłączki, te latały po mieszkaniu, siadały dziewczynie na głowie.
Katarzyna była bardzo związana z ojcem, ten z kolei zaraził ją miłością do gór. I w górach właśnie doszło do pierwszej tragedii: ojciec z córką wybrali się na wspólną wspinaczkę, podczas której on poślizgnął się, spadł i uszkodził sobie kręgosłup. Trafił do szpitala. Wkrótce zdarzyła się tragedia kolejna: ojciec ciężko zachorował. Nie wyszedł już z tego i 19 stycznia 1996 roku zmarł. Miał 49 lat. Kasia została tylko z mamą, w bloku na jednym z nowohuckich osiedli w Krakowie. – Patrzyła jak umierał, to było dla niej bardzo ciężkie – wspominała matka. Po śmierci ojca Katarzyna wpadła w depresję i to właśnie dlatego leczyła się w krakowskiej przychodni.
ZNAKI SZCZEGÓLNE
Nie miała wielu znajomych: raptem dwie przyjaciółki jeszcze ze szkoły – Ulę i Anię. Lubiła muzykę, namiętnie słuchała amerykańskiej grupy Grateful Dead i miała ich całą dyskografię. Lubiła kupować płyty. Regularnie odwiedzała, nieistniejący już dzisiaj, klub studencki Pod Przewiązką, który mieścił się wtedy w piwnicy akademika przy ul. Bydgoskiej. Tu spotykali się fani muzyki, tu też co niedziela odbywały się giełdy kaset i płyt. Studiowała, chociaż wyraźnie na uczelni nie mogła znaleźć sobie miejsca. Najpierw zdała na psychologię na Uniwersytecie Jagiellońskim (w tamtych czasach na jedno miejsce na tym kierunku było kilkunastu chętnych), ale po pierwszym semestrze zrezygnowała. Przeniosła się na historię, ale ten kierunek też jej się nie spodobał. Po wakacjach zaczęła więc studia na religioznawstwie. Nie trwało to długo – okazało się, że na zajęcia w budynku Collegium Broscianum przy ul. Grodzkiej 52 przestała uczęszczać 2–3 tygodnie przed zniknięciem. Ostatni przedmiot na jakim była to ćwiczenia z metodologii badań humanistycznych. Potem już nie pokazała się na uczelni. Co ciekawe, matka nie miała zielonego pojęcia, że córka opuszcza zajęcia, bo Katarzyna co rano pakowała swoje rzeczy i wychodziła z domu. Na uczelnię.
Co wtedy robiła? Podobno kręciła się w okolicach krakowskiego Rynku, odwiedzała dzisiaj już zamknięte kino Pasaż, chodziła do księgarni i sklepów muzycznych. Na zdjęciu widać blondynkę o intensywnym spojrzeniu i głęboko osadzonych oczach. Katarzyna Z nie była pięknością, podobno nie miała też wielu adoratorów. Z policyjnego komunikatu opublikowanego po zaginięciu 23-latki:
„Katarzyna Z córka Antoniego i Bogusławy, urodzona 1 czerwca 1975 r., zamieszkała w Krakowie. Rysopis: wiek z wyglądu 23 lata, wzrost 170 cm, sylwetka otyła, włosy naturalnie ciemne i kręcone, rozjaśnione w chwili zaginięcia, twarz owalna, cera blada, niebieskie oczy, nos i uszy małe, pełne uzębienie. Znaki szczególne: znamię (pieprzyk) na mostku, średnicy ok. 6 mm. Ubiór w dniu zaginięcia: granatowa długa kurtka zapinana na metalowe klamry, czarne spodnie dżinsowe firmy Masters, granatowy golf welurowy, czarne sznurowane trzewiki ze skóry.
Kiedy wychodziła z domu, miała przy sobie czarny skórzany plecak, a w nim m.in. dowód osobisty, legitymację studencką, legitymację ubezpieczeniową i parasol”. Dwa tygodnie przed zaginięciem coś się zmieniło. Katarzyna Z zaczęła o siebie dbać – przeszła na dietę, zaczęła się lepiej ubierać, przefarbowała z natury ciemne włosy na blond. – Nikogo nowego mi w tym czasie nie przedstawiała – zapewniała dziennikarzy matka.
MYŚLĘ CO ZROBIŁ MOJEJ CÓRCE
Podczas sekcji w krakowskim Zakładzie Medycyny Sądowej, patolodzy ustalili, że skóra należała do młodej kobiety i została pieczołowicie odpreparowana od tułowia i odcięta na wysokości szyi i pachwin. Kształtem przypominała kobiece body, które – jak podejrzewali śledczy sprawca mógł próbować na siebie zakładać. Odcięto sutki, co mogło sugerować seksualny motyw zbrodni. Udało
się ustalić, że skóra znajdowała się w wodzie od około 2-3 tygodni. Podejrzewano, że zabójca mógł owinąć skórę w sweter ofiary (ten sam, który potem też wkręcił się w silnik Łosia) i wyrzucić do rzeki. Może już jej nie potrzebował? Może zaczął się bać? Tydzień po wyłowieniu skóry policjanci w pobliskiej elektrowni wodnej znaleźli nogę z kawałkiem miednicy. Reszty ciała do dzisiaj nie
odnaleziono. Ale jedno było pewnie: śledczy mieli do czynienia nie z wypadkiem, ale z morderstwem. I to ze szczególnym okrucieństwem.
Tożsamość skóry potwierdziły jedne z pierwszych wykonanych w Polsce badań DNA. Policja pobrała próbki od rodziców zaginionych w ostatnim czasie w okolicach Krakowa młodych kobiet. Badanie porównawcze nie pozostawiało wątpliwości – znaleziona skóra należała do Katarzyny Z Ponad dwa miesiące po zaginięciu córki matka studentki otrzymała wezwanie do prokuratury na przesłuchanie z artykułu 148 paragraf 2. Co oznaczały te cyfry? Rozszyfrowała je sama: morderstwo ze szczególnym okrucieństwem. W to, że policja odnalazła szczątki jej córki uwierzyła dopiero kiedy zobaczyła
wyniki badań DNA. – Sparaliżowało mnie to bestialstwo. Gdy się dowiedziałam co zrobił mojej córce, myślałam, że zwariuję z bólu – powiedziała po latach w jednym z nielicznych wywiadów dla jednej z krakowskich gazet. – Nadal go za to nienawidzę.
GRABARZ ALBO KRAWIEC
Policjanci wszczęli śledztwo, sprawa dostała kryptonim „Skóra”. Próbowali między innymi ustalić, co działo się z Kasią od momentu jej zaginięcia do chwili, kiedy jej ciało, a właściwie jego fragment, trafiły do Wisły ponad miesiąc później. Jak długo żyła? Gdzie zginęła? I co najważniejsze: kiedy? Na mieście ludzie mówili o zabójcy rodem z „Milczenia owiec”, tu jeden z bohaterów flimu Buffalo Bill też szył sobie stroje ze skóry zamordowanych kobiet. Krakowski zabójca szybko zyskał przydomek „Kuśnierz”. Śledczy przesłuchiwali koleżanki Kasi, bywalców klubu Pod Przewiązką oraz niejakiego Roberta J. Bezskutecznie. Policyjni psychologowie kryminalni Jan Gołębiewski i Dariusz Piotrowicz stworzyli profil psychologiczny sprawcy:
1 Mężczyzna w wieku ok. 22–35 lat, zbliżony wiekiem do ofiary.
2 Miejsce zamieszkania w okresie zbrodni: lokalne, najprawdopodobniej mieszkaniec Krakowa.
3 Charakterystyka: typ odludka, zaburzony seksualnie, nie ulega wpływom otoczenia, istnieje możliwość fizycznego podobieństwa do ofiary.
4 Możliwy zawód: rzeźnik, grabarz, chirurg, medyk sądowy, krawiec, tapicer, weterynarz.
5 Ewentualne zainteresowania: myślistwo, wędkarstwo.
Dalsze analizy dowiodły, że sprawca raczej nie ma styczności z medycyną, ale może mieć doświadczenie np. w uboju zwierząt. Śledczy zaczęli się także przyglądać podobnym sprawom. Było ich niewiele. I tak w 1983 r. na jednym z krakowskich osiedli doszło do podwójnego zabójstwa. 48-letni mężczyzna zabił i oskalpował byłą żonę i syna. Potem przyznał, że ciała rozkawałkował nożem z czarną rączką i piłą. Szczątki żony wrzucił do Wisły, syna – częściowo spuścił w toalecie. Kikuty jego nóg zapakował w reklamówkę i pojechał nad rzekę, żeby ich się tam pozbyć. Po drodze wszedł do baru na zupę… Kiedy zaginęła Katarzyna Z , mężczyzna był akurat na przepustce ze szpitala psychiatrycznego. Okazało się jednak, że ma niepodważalne alibi. Tymczasem w maju 1999 roku doszło do kolejnego morderstwa…
SKALP
31 maja na lokalny posterunek policji zadzwonił starszy mężczyzna, żeby zgłosić, że w ceglanym domu na obrzeżach Brzyczyny, niewielkiej wsi w pobliżu Skawiny, doszło do zbrodni, a sprawcą może być jego wnuk. Władimir W. przyjechał do Polski z ojcem i dziadkiem w latach 90. z Kaukazu. Zyskali status repatriantów. Za sobą zostawili matkę i siostrę Władimira, czego ten ponoć
nie potrafił ojcu wybaczyć. Tego dnia w maju przybyli na miejsce funkcjonariusze z Komendy Wojewódzkiej w Krakowie dokonali w piwnicy domu makabrycznego odkrycia. W piwnicy były zwłoki mężczyzny, ciało było powieszone do góry nogami i pozbawione głowy. Obok leżała odcięta twarz mężczyzny. Władimir W. przyznał się do zabójstwa. Zeznał, że zaatakował ojca paralizatorem, a potem powalił na ziemię i zabił trzymanym w drugiej ręce szpikulcem. Potem pozbawił go twarzy. – Głowę wyrzuciłem pod balkon w chwasty, bo ta głowa była chwastem – zeznawał w trakcie procesu. – Skórę posypałem od wewnątrz solą, żeby nie gniła. Swoją twarz i głowę wykleiłem plastrami, następnie nakleiłem ściągniętą z głowy i twarzy skórę na swoją twarz. Czynności te zajęły mi prawie całą noc, bo wcześniej jeszcze skórę musiałem pozszywać. Ponieważ tego nie planowałem i nie miałem odpowiednich narzędzi, szyłem zwykłą igłą i nitką.
Mężczyzna założył także ubranie swojego ojca – spodnie dresowe, szalik i kapelusz. Chciał sprawdzić czy niedowidzący dziadek pozna, że ma przed sobą wnuka a nie syna. – Dziadek mnie nie poznał, bo miałem twarz ojca. Początkowo mnie to bawiło, zjedliśmy śniadanie i przespałem się parę godzin – zeznawał potem. W międzyczasie jednak starszy mężczyzna odnalazł ciało syna w piwnicy. Pobiegł do sąsiadów, skąd zadzwonił na policję. Sprawa zyskała kryptonim „Skalp”. Dlaczego policja próbowała połączyć Władimira W. z krakowską studentką? Chodziło nie tylko o sposób zabójstwa, ale także o to, że mężczyzna także studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim. Najpierw medycynę, potem – tak jak Kasia – psychologię. Był co prawda o rok starszy, ale mogli się widywać choćby na korytarzu. Niestety, podczas przeszukania domu w Brzyczynie nie znaleziono żadnego śladu należącego do kobiety. Hipoteza upadła. Władimir W. został deportowany do Rosji, gdzie odbywa karę 25 lat więzienia za zabójstwo ojca.
OBOK OJCA
W lipcu 1999 roku matka Kasi pochowała córkę. Na cmentarzu Batowickim w Krakowie. Tuż obok ojca. W wrześniu 2000 roku prokuratura umorzyła śledztwo z powodu niewykrycia sprawcy.
CAŁKIEM NIEPOZORNY
Robert J., dzisiaj 54-latek, podczas zatrzymania wyglądał całkiem niepozornie. Niski, okrągły, krótko ostrzyżony, okulary w wąskiej oprawce. Jest tęgi, spod bluzy przebija biust. Kiedy w październiku 2017 roku pod kamienicą na krakowskim Kazimierzu, gdzie mieszka, został aresztowany przez grupę antyterrorystów, ubrany był w szarą puchową kurtkę do pół uda, workowate ciemne spodnie i białe sportowe buty. Na plecach miał czarno-szary plecak z jaskrawymi pomarańczowymi wstawkami. Nie szarpał się, wsiadł spokojnie do policyjnej furgonetki.
Robert J. jest synem krakowskiego poety Józefa J. Małżeństwo rodziców nie było udane. Ojciec był surowy, karzący (także cieleśnie) i bardzo religijny. Matka Roberta miała być bardzo bogobojna, ale oschła i zimna. I jak wspomina poeta: „latami chorowała na migrenę”. Para rozstała się, ojciec wyprowadził się z domu i odszedł do konkubiny. Robert został z matką sam. Wychował się na krakowskim Kazimierzu. Najpierw uczył się w pobliskiej Szkole Podstawowej nr 22 przy ul. Chmielowskiego, potem w jednej z zawodówek w centrum. Stamtąd został wyrzucony po pierwszej klasie za to, że pyskował nauczycielom. Zanim odszedł, zasłynął jednak pewnym nietypowym żartem: a mianowicie codziennie odkręcał po jednej śrubce ze szkolnej boazerii. Aż pewnego dnia cała drewniana ściana odpadła z hukiem. W latach 80. odpracowywał zasadniczą służbę wojskową w szpitalu zakonnym przy ul. Trynitarskiej. Miał tam mieć dostęp do prosektorium. W latach 90. dwukrotnie wdał się w bójkę z miejscowymi łobuzami, za drugim razem stracił okulary.
Złożył zawiadomienie do prokuratury, ale sprawa została umorzona. Może to wtedy zaczął trenować sztuki walki? Miał uczęszczać do szkoły na krakowskiej Olszy. Wśród sąsiadów mężczyzna uchodził za dziwaka. Ale ludzie, którzy znali Roberta J., mówią, że był bardzo sprytny i inteligentny. Ponoć pozował na niespełnionego artystę, mimo że nie skończył nawet zawodówki. Lubił chodzić do kina, bywał m.in. w Pasażu. Już po zatrzymaniu Roberta jego znajomi mówią mediom: – Miał duże wymagania do kobiet: miały nosić francuską bieliznę, być wykształcone i posłuszne. Lubił
blondynki. Sąsiedzi wspominają, że podglądał jedną z sąsiadek, chodził za nią, pisał wulgarne listy, obserwował przez lornetkę. Pojawiają się też informacje, że lubił dręczyć zwierzęta. Ojciec Roberta J. zaprzecza. Mówi, że syn, owszem, nie lubił zwierząt, ale nigdy się nad nimi nie znęcał.
Robert miał się leczyć psychiatrycznie – miał 26 lat, kiedy zdiagnozowano u niego zespół urojeniowy. Dostał rentę. Po rozstaniu z mężem matka Roberta wyjechała na kilka lat do Kanady. Są dwie wersje: zgodnie z pierwszą syn wyjechał razem z nią, zgodnie z drugą: został sam w Krakowie. Pewne jest, że w 1998 roku zarówno matka, jak i syn byli w Krakowie. Z Kasią mieli się poznać podczas targów płyt. W końcu obydwoje byli melomanami. Dzisiaj Robert J. mówi, że nie wie kim była Katarzyna Z i że nigdy się nie spotkali. W chwili zatrzymania mężczyzna był bezrobotny, żył z renty, mieszkał z matką.
CIOSY KARATE
Tymczasem po umorzeniu przez prokuraturę sprawa Katarzyny Z trafiła do tzw. krakowskiego Archiwum X. Pełna nazwa to: Wydział Spraw Otwartych i Niewyjaśnionych. W 2012 roku pojawiły się nowe dowody i śledztwo w sprawie studentki zostaje wznowione. Prokuratura wydaje decyzję o ekshumacji szczątków kobiety. Jest to możliwe, bo skóra już podczas pierwszej sekcji w 1999 roku została specjalnie zabezpieczona. W pracach udział biorą specjaliści z Instytutu Ekspertyz Sądowych Zakładu Medycyny Sądowej i Laboratorium Kryminalistyczne z Komendy Wojewódzkiej w Krakowie. Po latach na skórze odkrywają szczątki roślin, włókna (mogą pochodzić z farby) i ślady organiczne.
Roślina to igły sosny zwyczajnej, która – jak stwierdzili botanicy – nie występuje w środowisku wodnym. Więcej: rośnie tylko na określonych terenach. To oznacza więc, że Katarzyna nie została zamordowana nad rzeką. W sprawę angażuje się także FBI oraz specjaliści z Europy Południowej. W tym dr Duarte Vieira, portugalski specjalista od medycyny sądowej i tortur. To on wykorzystując badania trójwymiarowe ciała ofiary uznał, że kobieta była torturowana przed śmiercią. I że charakterystyczne, przypominające rozstępy, ślady znalezione na jej skórze mogły pozostawić np. ciosy karate.
DOMEK NA DZIAŁCE
Zdaniem śledczych było tak: Robert J. przyjechał po Katarzynę w dzień, kiedy zniknęła, czyli czwartek 12 listopada 1998 r. Dobrze się znali, więc kobieta nie czuła niepokoju. Namówił ją na wycieczkę do domku znajdującego się na obrzeżach Krakowa, a konkretnie nieopodal lotniska w Balicach. Był to domek działkowy należący do znajomego rodziny, podpiwniczony, otoczony płotem. Robert bywał tu już wcześniej, miał klucze. Mężczyzna miał uwięzić 23-latkę w piwnicy, przetrzymywać ją tam i torturować, prawdopodobnie bić i kopać. Możliwe, że podawał jej środki odurzające, w wyniku których dziewczyna była jeszcze bardziej bezbronna. Możliwe również, że jeszcze żyła, kiedy ściągał z niej skórę, chociaż mogła już nie zdawać sobie sprawy, co się z nią dzieje. Robert J. miał potem zabrać skórę ze sobą do mieszkania w Krakowie. I pozbyć się jej, wrzucając do rzeki, w sąsiedztwie której mieszkał, kiedy przestała być mu już potrzebna.
MODLITEWNIK
Faktem jest, że Robert J. regularnie odwiedzał grób Katarzyny, kładł kwiaty, palił znicze. Zarejestrował go zainstalowany na cmentarzu monitoring. Faktem jest, że mniej więcej w 1998 r. stał się bardzo religijny. Prawie codziennie uczestniczył w wieczornej mszy, siadał w pierwszej ławce, z brzegu, w ręce trzymając duży modlitewnik. Przyjmował komunię. Faktem jest, że po śmierci studentki zamontował kratę w mieszkaniu.
KRUCHY DOWÓD
Wszystko to, to jedynie spekulacje. Robert J. nie przyznaje się do winy. Trafił do aresztu półtora roku temu. Przebywa w pojedynczej celi i ma status więźnia niebezpiecznego. Zarzeka się, że Katarzyny Z nawet nie znał. Zapuścił brodę i wąsy. Policyjni technicy przeszukali mieszkanie, w którym mężczyzna mieszkał z matką. Skuli nawet łazienkę – na wannie i stelażu wanny mieli znaleźć dwa włosy z uda, które ich zdaniem należały do Katarzyny Z , co miały potwierdzić badania mikroskopowe. Na ile to pewne? Tu eksperci się spierają. Krytycy podnoszą, że badania morfologiczne włosów – bo takie mieli przeprowadzić biegli – nie mają podstaw naukowych. I że jedynie badania genetyczne dadzą stuprocentową pewność, że włosy należą do 23-latki. Tymczasem na badania DNA nie chce się ponoć zgodzić prokurator, w obawie, że kruche zostaną zniszczone.
Jednak bez twardych dowodów proces będzie miał jedynie charakter poszlakowy. W marcu 2019 r. Sąd Apelacyjny w Krakowie przedłużył Robertowi J. pobyt za kratkami na kolejne 6 miesięcy, czyli
do 22 września tego roku. Prokuratura wciąż jeszcze jednak nie postawiła mu aktu oskarżenia o zabójstwo studentki. Postawiła mu za to inny, w pobocznej sprawie. O….bezpodstawne oskarżenie strażników o złe traktowanie. Grozi za to do 2 lat więzienia. Za zabójstwo grozi mu 25 lat pozbawienia wolności albo dożywocie. Jeśli w ogóle zostanie skazany. W styczniu minęło 20 lat od czasu znalezienia w Wiśle szczątków Katarzyny Z . W Polsce sprawy o morderstwo przedawniają się po 30 latach.