Skazani na izolację

Do Erytrei nie wpuszcza się dziennikarzy ani wolontariuszy z organizacji humanitarnych. Ten niespełna pięciomilionowy, afrykański kraj ma dwa razy liczniejszą armię od polskiej. Jest odizolowany od świata i skłócony ze wszystkimi jak Korea Północna.

Na lotnisku w stołecznej  Asmarze lądują dwa–trzy samoloty dziennie, czasem żaden. Wraz z garstką pasażerów wychodzę na płytę. Nie ma rękawów, autobusów, ani kolejki przed okienkiem odprawy paszportowej. Wypełniam dokumenty jako turysta, w rubryce zawód wpisuję to, co najbezpieczniejsze – menedżer. Pieczątka, urzędowy uśmiech i przekraczam granicę jednego z najbardziej izolowanych państw świata.

Dolce vita

Afrykańskie stolice są głośne i brudne, tu jest inaczej. Uderza niesamowita cisza. Centrum z wysadzaną palmami Harnet Avenue bardziej kojarzy się z miasteczkami włoskiego południa niż Czarnym Lądem. Kawiarenki, kamienice w stylu art deco, niektóre odnowione, inne odrapane, pranie rozwieszone między okiennicami, przemykające ulicami stare modele fiatów i skuterów potęgują to wrażenie. Nieliczni cudzoziemcy są zachwyceni zatrzymanym w czasie dolce vita. 

Wypisują potem w internecie, że w tym pięknym kraju wszyscy się do nich uśmiechali, ale nikt nie nagabywał o jałmużnę, nie wciskał niechcianych zakupów. Albo jak pewien nasz znany globtroter, który chwali się, że był już wszędzie, zauważają: „Jedyną wadą tego kraju była niezrozumiała dla mnie biurokracja, i choć dokuczyła mi bardzo, to miała przecież wiele wdzięku (…). Przepustki na podróżowanie po kraju wprowadzono podobno jeszcze podczas wojny. Czemu to służy teraz – nie wiem”.

Turystom pokazuje się to, co mają zobaczyć. Dziennikarzy się nie wpuszcza, bo chcą czegoś więcej. Na przykład dowiedzieć się, dlaczego w rankingach wolności prasy opracowanych przez organizację Reporterzy bez granic Erytrea rywalizuje z Koreą Północną o ostatnie – 179. miejsce. A w Światowym Indeksie Prześladowań właśnie awansowała na 11. pozycję, po najbardziej krwawych reżimach. Ludzie nie zaczepiają obcych, bo się boją wszechobecnej bezpieki. Z urywanych zdań rzucanych w trakcie rozmów o niczym próbowałem poskładać bardziej prawdziwy obraz kraju, który po 30 latach wojny oderwał się od Etiopii i w 1993 roku ogłosił niepodległość. 

Wszyscy będziecie żołnierzami

„Byliśmy szczęśliwi, kochaliśmy prezydenta, który dał nam wolność. Teraz wiem, że nie ma nic gorszego, jak oddanie władzy partyzantom, którzy potrafią jedynie walczyć” – mówił mi jeszcze w Jemenie, skąd poleciałem do Erytrei, 30-letni taksówkarz Jassin. Nadal uważał się za szczęściarza, bo udało mu się uciec z „pięknego” kraju. Kilku jego kolegom się nie powiodło, przepadli bez wieści. 

Nie chciał ujawnić szczegółów ucieczki. Marzy o tym, by pomóc w wydostaniu się za granicę młodszemu bratu. Gdy telefonuje do niego, porozumiewają się szyfrem. O legalnym wyjeździe nie ma mowy. Władze nie wydają paszportów mężczyznom, którzy nie ukończyli 50 lat. Kobietom też nie, bo wojujący ze wszystkimi sąsiadami reżim potrzebuje mięsa armatniego. Muszą więc zostać i rodzić nowych żołnierzy. Niespełna pięciomilionowy kraj ma dwa razy liczniejszą armię od polskiej. „Boję się” – wyznał Dawid (imię na jego prośbę zmienione), student politechniki w Asmarze. Wie, że przed ukończeniem ostatniego roku studiów będzie musiał spędzić kilka miesięcy w obozie wojskowym. Tego nikt nie uniknie, ani chłopak, ani dziewczyna.

Oficjalnie obowiązkowa służba wojskowa trwa dwa lata. Ale to tylko teoria. W sytuacji zagrożenia bezpieczeństwa kraju, czyli zawsze, władze mogą ją dowolnie przedłużać. Żołnierz, którego podwieźliśmy, gdy szedł na przepustkę (dosłownie, bo transport publiczny praktycznie nie istnieje), powiedział, że służy już dziewiąty rok. Z jego jednostki puszczano do cywila średnio po 12 latach. Za dezercję grozi kara śmierci, za uchylanie się od służby – więzienie lub zesłanie do obozu pracy. Bez procesu i bezterminowo. Jedynym wyjściem jest ucieczka za granicę. „W górach ukrywa się mnóstwo ludzi…” – Dawid chyba zrozumiał, że powiedział zbyt wiele, i zmienił temat rozmowy. 

Organizacja Human Rights Watch szacuje, że codziennie z Erytrei ucieka 100 osób. Przedzierają się do Sudanu i do – znienawidzonej jeszcze niedawno – Etiopii. Nikt nie wie, ilu zostaje schwytanych, ilu ginie podczas przeprawy przez skaliste góry. 

Pułapka bez wyjścia

Bezludny teren trudno kontrolować, więc reżim wpadł na prostszy pomysł. Jeśli podlegający obowiązkowi wojskowemu mężczyzna nagle znika, po kilku dniach zostaje aresztowana jego rodzina. Wieści rozchodzą się po okolicy i  ci, którzy nie zdążyli się zbytnio oddalić, często wracają. Patent jest skuteczny, gdyż uciekinierzy poruszają się bardzo wolno, na własnych nogach. Wyjazd samochodem czy autobusem jest skazany na porażkę. Na rogatkach wszystkich miast i miasteczek znajdują się punkty kontrolne, lotne brygady czyhają też na dłuższych odcinkach trasy po bezludziu. A poruszać się po kraju można wyłącznie z przepustką, uprawniającą do przejazdu ściśle określoną trasą. 

O skrupulatności kontrolerów przekonałem się na własnej skórze. Spieszyliśmy się na samolot i postanowiliśmy wracać do Asmary krótszą trasą. Uzbrojeni funkcjonariusze na check poincie odmówili przepuszczenia nas. „Cofnąć się i pojechać tak, jak zapisano w papierach” – powtarzali. Nie pomagało pokazywanie biletów i tłumaczenie, że jeśli cofniemy się 200 km, nie zdążymy. Na szczęście przydzielony nam przewodnik miał wuja pracującego w ministerstwie. Wystarczył jeden telefon i szlaban się podniósł. 

 

Żaden uciekinier na podobną protekcję liczyć nie może. Jeśli jest wystarczająco zdesperowany, by jednak dotrzeć do granicy i ją nielegalnie przekroczyć, zapłaci za to rodzina. Teraz już dosłownie – słyszałem, że władza żąda 50 albo 100 tys. nakfa, czyli 4–8 tys. dol. Dla przeciętnego Erytrejczyka to sumy niewyobrażalne. Ci nieliczni (ok. 10 proc.), którzy mają stałą pracę, zarabiają 50–100 dol. miesięcznie, napotkany żołnierz dostawał 10 dol. żołdu. Kto nie ma pieniędzy, musi tę grzywnę odpracować. Dostanie równowartość żołdu i do końca życia pozostanie niewolnikiem reżimu.

Zrób to sam

O warunkach panujących w obozach pracy krążą powtarzane szeptem opowieści mrożące krew. Niepokorni są wieszani za ramiona na drzewach albo zamykani w blaszanych kontenerach, które nagrzewają się jak piekarnik. Erytrejskie pustynie to bieguny ciepła, temperatura często przekracza 50oC. Nikt postronny nie zobaczy tortur, lokalizacja wielu obozów jest tajna, byli więźniowie – pod groźbą natychmiastowego powrotu do tych strasznych miejsc – mają zakaz opowiadania o swoich przejściach.

By przekonać się, jak naprawdę żyją zwykli ludzie, nie trzeba jednak wyjeżdżać daleko. Wystarczy odejść kilkaset metrów od urokliwego centrum Asmary i trafia się do innego świata.

Rządzący od 1993 r. prezydent Isaias Afewerki przeszedł szkolenie polityczne i wojskowe w Chinach, jeszcze za rządów Mao Zedonga. Po przejęciu władzy wprowadził system wzorowany na maoistowskim, co wyniszczoną wojną gospodarkę zrujnowało do reszty. Zamiast reformować kraj, obwieścił jednak, że będzie on samowystarczalny. 

Przechodząc przez bramę prowadzącą do laboratorium tej samowystarczalności, musiałem się zatrzymać, by ochłonąć. Pomyślałem, że trafiłem na gigantyczne wysypisko śmieci, na którym uwijają się tysiące szperaczy. Po chwili zorientowałem się, że jest to podzielone labiryntem uliczek miasteczkowarsztat, w którym odpady przerabia się na rzeczy użytkowe. Panował nieprawdopodobny hałas, robotnicy rozcinali stare beczki po ropie i metalowe puszki, wyklepywali młotkami odzyskaną blachę. W uliczce stolarzy rozbijano skrzynie, prostowano gwoździe, w sektorze gumowym cięto zużyte opony. 

Manufaktura działała jak taśma produkcyjna. Urobek rozbijaczy przenoszono do czyścicieli i szlifierzy, od nich przejmowali go spawacze. „Po ilu latach ci ludzie oślepną?” – pytałem nadzorców, wskazując na maski z tektury, w które wmontowano szkła z okularów słonecznych. Wzruszali ramionami i kazali spadać. 

W skleconych z byle czego budach pracowało mnóstwo dzieci. Gdyby wierzyć reżimowej propagandzie, wszystkie o tej porze powinny być w szkole. Na przeciwległym krańcu piętrzyły się sterty gotowych produktów. Pordzewiały złom zmienił się w piecyki, naczynia kuchenne,  nawet lokówki do włosów. Zwoje siatki ogrodowej – w sprężyny do łóżek, pocięte opony – w obuwie, stare szmaty – w nowe ubrania. 

„To prywatny biznes, ale nie mój. Ja mam stałą płacę” – odpowiedział sprzedawca tego erytrejskiego AGD, gdy zapytałem, czy dużo zarabia. Okazało się, że nie miał na myśli swojego stoiska, lecz całą gigantyczną manufakturę. Nie udało mi się dowiedzieć, do kogo należała. Wszyscy od razu milkli, wznosząc co najwyżej oczy ku górze. Sugestia była czytelna – interesem kierował ktoś postawiony bardzo wysoko. 

Miasto złomu

Na przedmieściach stolicy znajduje się jeszcze jeden niezwykły labirynt. Tworzą go niewyobrażalne ilości zniszczonego podczas wojny sprzętu wojskowego. Otaczały mnie kilkumetrowe ściany z czołgów, wozów bojowych, ciężarówek, działek przeciwlotniczych. Złomowiska pilnowało dwóch starszych mężczyzn. Chociaż udało się nam uzyskać zezwolenie, sprawdzali pokrytą pieczęciami kartkę papieru na wszelkie sposoby. „To partyzanci” – szepnął Awef (imię zmienione), który nas tu przywiózł. Już po kilku dniach zorientowałem się, że słowo „partyzanci” ma  podobne znaczenie, jak w PRL-u „komuna”. Oznacza kastę rządzącą, wszechwładną, lecz panicznie obawiającą się utraty władzy. 

50-tysięczna powstańcza armia była tak perfekcyjnie zorganizowana, że pokonała dziesięć razy liczniejsze wojska etiopskie. Niestety, to, co kiedyś było siłą Erytrejczyków, stało się ich przekleństwem. „Partyzanci” stworzyli równie perfekcyjny system kontroli. W  kraju nie ma ani jednej niezależnej gazety, organizacji pozarządowej, partii opozycyjnej. Wystarczy jedno niewłaściwe słowo, by również pracownicy reżimowych mediów trafiali za kraty. Z ustaleń „Reporterów bez granic” wynika, że pod względem liczby uwięzionych dziennikarzy Erytrea zajmuje drugie miejsce na świecie, po Iranie. Tyle że Iran ma 70 mln mieszkańców, Erytrea – 5 mln. 

Podatek od emigrantów

Starsi panowie faktycznie okazali się „partyzantami”. Paczka papierosów sprawiła, że się rozluźnili: „Kiedy poszedłem z karabinem w góry, myślałem, że będę walczył o swoją przyszłość. Dziś wiem, że muszę się martwić o przyszłość moich dzieci i wnuków” – rozczulił się jeden z nich. „Zobaczyłeś najgorszą cechę partyzantów” – tłumaczył w  drodze powrotnej Awef. – „Są przekonani, że skoro wiedzieli, jak wygrać wojnę, wiedzą też, jak rządzić w czasie pokoju. Tak się  o nas martwią, że nie mamy żadnej nadziei. Jesteśmy straconym pokoleniem”.

W Erytrei nie ma huty i sprzętu zebranego z pola walki nie było gdzie przetopić. Chcieli go kupić Japończycy, ale „partyzanci” odmówili. Władze znalazły inny sposób na zdobywanie waluty niezbędnej do zakupu nowej broni.

 

W porcie Massawa, niegdyś perle Morza Czerwonego, a obecnie wyglądającego tak, jakby wojna skończyła się wczoraj, spotkałem Josepha, Erytrejczyka mieszkającego na stałe w USA. Wyjechał jako dziecko, jeszcze w czasie wojny, więc nie podlega represjom. Ale nie dlatego otrzymał wizę wjazdową. Gdy zaczął mi opowiadać o pomyśle reżimu, sądziłem początkowo, że źle go zrozumiałem. Joseph powtórzył jeszcze raz: „Jako obywatel USA, pracujący w Stanach Zjednoczonych, płacę od swoich zarobków podatek… w Erytrei”. Taki haracz ściągany jest z całej erytrejskiej diaspory. W zależności od nasilenia konfliktów z sąsiadami, władze żądają 2–5 proc. Można odmówić, ale żądanie jest wsparte szantażem: „Nie chcesz płacić ty, zapłacą twoi krewni, którzy pozostali w kraju”. Jeśli nie w gotówce, to więzieniem albo darmową pracą na rzecz państwa. „Nie możemy tego zrobić naszym bliskim. Dlatego przesyłamy dolary” – mówił Joseph. Organizacja emigrantów, w której działa, szacuje, że władze ściągają takimi metodami nawet miliard dolarów. Jedną trzecią wszystkich wpływów do budżetu państwa.

Więzienie chrześcijan

Ostatnim schronieniem przed brutalną rzeczywistością jest religia. Erytrejczycy dzielą się mniej więcej po połowie na chrześcijan i muzułmanów. W niedziele kościoły są pełne. Kobiety obowiązkowo okrywają się od stóp po głowę białymi płachtami. Mężczyzn, z wyjątkiem diakonów, takie rygory nie obowiązują. 

Pozornie nic nie mąci wiernym spokoju. Odbywają się nabożeństwa, udzielane są śluby. Na placach przed kościołami rozdawany jest piasek, który w pustynnym kraju zastępuje wodę święconą. 

Ale reżim, który tępi każdy przejaw niezależności, nie przeoczył Kościołów. Przed dziesięcioma laty dyktator Afewerki kazał zamknąć wszystkie świątynie. Wydał potem dekret wznawiający działalność Erytrejskiego Kościoła Ortodoksyjnego, Kościoła katolickiego i luterańskiego oraz meczetów muzułmańskich. Adwentyści, zielonoświątkowcy, świadkowie Jehowy itp. zostali zdelegalizowani. Tajna policja wciąż urządza naloty na prywatne domy. Pod pretekstem poszukiwania „heretyków” nachodzi i zastrasza również wyznawców innych religii. 

Patriarchę Antoniosa, zwierzchnika Kościoła Ortodoksyjnego, który zaprotestował przeciwko represjom, władze pozbawiły urzędu i osadziły w areszcie domowym. Na jego miejsce nominowały posłusznego Dioskoriosa, co wywołało falę protestów. Odpowiedzią były masowe aresztowania i wcielanie do wojska kleryków. Prześladowania osiągnęły taką skalę, że Georgette Gagnon, odpowiadająca w Human Rights Watch za Afrykę, nazwała Erytreę „więzieniem chrześcijan”. Inwigilowani księża odmawiają rozmów z obcymi; mogą pobłogosławić, zapozują do zdjęcia, ale na tym koniec. W 2011 r., przeciekły na Zachód informacje o śmierci w więzieniu trzech chrześcijan. Zmarli, gdyż strażnicy nie wykazali się czujnością. Obowiązuje bowiem zasada, że ludzi, którzy nie wytrzymują drakońskich warunków, zwalnia się w ostatnim momencie, by ich śmierć nie obciążała władz.

Z drągiem do łóżka

Znaczna część kraju to strefy zamknięte. Poruszanie się po obszarach dostępnych wymaga zaś podania trasy i po uzyskaniu przepustki można zerknąć na erytrejską prowincję. Warto, bo jest to nie tyle podróż w przestrzeni, co przede wszystkim w czasie. Na wsiach nic nie zmienia się od wieków. Koczownicy sprowadzają na targi stada wielbłądów i osłów; rolnicy znoszą warzywa, ziarna zbóż, owoce, drewno na opał. Dopiero tam widać, jak bardzo zróżnicowani etnicznie są mieszkańcy tego kraju. Długie białe galabije ludów Tigre i Tigrinia mieszają się z kolorowymi strojami kobiet z plemion Afarów, Saho, Bilen. W południe muzułmanie klękają, by odmawiać modlitwę, chrześcijanie siadają w cieniu, by się posilić. 

Niemal 80 proc. ludności utrzymuje się z rolnictwa. Zboże wciąż sieje się ręcznie, a młóci… Krzyknąłem do kierowcy, by się zatrzymał. Na pustej szosie kobiety rozłożyły wiązki ściętego prosa. Nawet nie zwolnił. Przejeżdżając przez suche kłosy, robił bowiem za młockarnię. Samochodów jest jednak mało, bardziej przewidywalne są woły i krowy, które pędzi się w kółko, zmuszając do tratowania suchych kłosów. Zebrane ziarno kobiety ubijają w moździerzu i przygotowują posiłek. Obserwowałem ich pracę, potem nie mogłem już odmówić degustacji. 

Gospodyni podgrzała nad ogniskiem kleistą maź, przełożyła ją z żeliwnej misy do glinianej, polała kwaśnym mlekiem, dodała roztopionego masła i postawiła przed nami. Sztućców nie było, tu wciąż jada się ręką (wyłącznie prawą) z jednego naczynia. Na znak przyjaźni wypada włożyć grudkę utoczonej własnymi palcami mamałygi do ust współbiesiadnika.

Po takiej wymianie uprzejmości ludzie stają się otwarci. Pokazują, jak mieszkają – skromnie, lecz schludnie, opowiadają, jak żyją. Nie stronią od tematów intymnych. Gdy zapytałem goszczącą mnie Miriam, czy nie boi się, że skręci nogę, wpadając w wykopany w klepisku chaty otwór, wyjaśniła mi, że to… łazienka. Z braku wody kobiety układają w nim zioła, podpalają, siadają okrakiem na stołku i okadzają się. Po takich „ablucjach” mogą się oddać innym przyjemnościom. Co też nie jest takie proste…

Na wsi nie ma elektryczności, nocą w pozbawionych okien chatach panuje absolutna ciemność. Mąż śpi w jednym rogu izby, żona w drugim, odnaleźć się trudno. Jeśli najdzie go ochota na baraszkowanie, zdejmuje ze ściany długi drąg i trąca nim małżonkę. Kobieta ma do wyboru dwie możliwości: zignorować zaloty albo chwycić za drugi koniec kija. Jeśli wybierze drugą, mąż, trzymając się drąga, dotrze po omacku do jej łoża. Wysoki przyrost naturalny świadczy, że ta metoda jest nader skuteczna.

Warunki życia i obyczaje panujące na wsi mogą szokować. Czułem tu jednak powiew autentyzmu, którego brakuje w lukrowanych centrach miast. Tam gdzie walczy się o przetrwanie nie z innym człowiekiem, lecz z nieprzyjazną, pustynną przyrodą, ludzie mają więcej wolności. Żyją po swojemu. Co pod brutalnymi rządami „partyzantów” już jest luksusem.