W ogień z taką literaturą, do szpitala z takimi autorkami – napisano w 1883 r. w „Gazecie Krakowskiej” o „Małaszce”, noweli 26-letniej Gabrieli Śnieżko-Zapolskiej. Główną postacią tej opowieści była wiejska dziewczyna marząca o wejściu do wyższych sfer i z tego powodu gotowa ulec miejscowemu paniczowi. Nowela debiutantki nie spodobała się także innym krytykom. W „Słowie” redagowanym przez Henryka Sienkiewicza stwierdzono, że Małaszka siedzi przez dwie szpalty na płocie, aby autorka z realizmem mogła
opisać jej duże czerwone nogi. Zaś w przygotowywanej przez znanego pozytywistę Aleksandra Świętochowskiego „Prawdzie” 29 sierpnia 1885 r. ukazał się druzgocący twórczość młodej pisarki artykuł „Sztandar ze spódnicy”, podpisany pseudonimem Wiat.
Krył się za nim Jan Popławski, późniejszy twórca Narodowej Demokracji. Autor szydził, że „pani Zapolska zamiast sztandaru idei wywiesiła czerwoną spódnicę 14-latki, która »drży namiętnym dreszczem i pożąda pocałunków lokali dworskich«. Nie dość, że autorka na co dzień trudniąca się grywaniem w prowincjonalnych teatrzykach »z rozkiełzaną wyobraźnią opisuje własne przeżycia miłosne«, to jeszcze »Małaszka« jest nieudolną przeróbką rosyjskiej powieści”. Dostało się Zapolskiej także za inną nowelę „Gdybyś ożyła”, którą okrzyknięto „plagiatem z francuskiego oryginału”. Aż dziwne, że po czymś takim nie zrezygnowała z pisania.
PROCES O PLUGASTWO
Tym bardziej że nie miała znikąd wsparcia. Nawet ze strony najbliższej rodziny. Rodzice Korwin-Piotrowscy, właściciele dużego majątku na Wołyniu, zerwali z nią kontakt 3 lata wcześniej. Powodów było kilka: porzuciła męża Konstantego Śnieżko-Błockiego, urodziła nieślubne dziecko (oddane do sierocińca po roku zmarło) i została aktorką wędrownych teatrów. Również jej brat, wzięty adwokat, nie chciał się przyznać do siostry „komediantki”, która przybrała artystyczny pseudonim „Zapolska”. Na brutalną krytykę jej twórczości Zapolska zareagowała listem otwartym do Wiata zamieszczonym 9 września 1885 r. w „Kurierze Lwowskim”. Zażądała, aby w ciągu 10 dni przedstawił oryginały obydwu rzekomo splagiatowanych powieści – inaczej odda sprawę do sądu. 9 kwietnia 1886 r. doszło do rozprawy. Pozwanymi byli Popławski i Świętochowski.
Zapolska zarzuciła im dyfamację, czyli obrazę i potwarz w druku. Wydawca „Prawdy” nie tylko nie szukał ugody z oskarżycielką, ale usiłował ją zniszczyć twierdząc, że jest beztalenciem. Przyniesionym na rozprawę tomikiem jej dopiero co wydanych nowel „Akwarele” ostentacyjnie cisnął o podłogę, nazywając plugastwem. „Jest to fabrykat najmizerniejszy i najniedorzeczniejszy i jeśli czego żałuję w tej sprawie, to chyba tylko tego, że mnie skazała na mękę i niesmak odczytania 280 stron” – dodał.
Chociaż oskarżeni nie przedstawili rzekomych „pierwowzorów” nowel, Zapolska przegrała proces! W uzasadnieniu wyroku sąd stwierdził, że „artykuł, aczkolwiek napisany ostro i uszczypliwie, nie wykracza poza szranki przyjętego powszechnie sposobu krytyki literackiej”. Ponadto sąd stwierdził, że „proces był wywołany jedynie chęcią reklamy, pragnieniem pisarki zyskania jak największego rozgłosu”.
Zapolska musiała zapłacić spore koszty sądowe. To był finansowy cios, jako aktorka grała małe rólki, tzw. ogony. Bez protekcji trudno było jej się przebić. Dorabiała szyciem sukienek dla lalek. Jak pisała do przyjaciółki, całymi tygodniami żywiła się tylko bułkami i herbatą. Czasem i z takiego posiłku rezygnowała, aby kupić świece, przy których tworzyła nowele lub uczyła się ról. Prędzej czy później musiała się załamać.
ZGNĘBIONA I SPAKOWANA
Jesienią 1888 r. wychodząca w Piotrkowie „Kronika” zamieszcza notatkę, że „znana literatka, artystka dramatyczna, chcąc się otruć, połknęła sporą porcję łebków od zapałek”
– wówczas oblewanych trującym fosforem. Zapolska w liście do Adama Wiślickiego, wydawcy warszawskiego „Przeglądu Tygodniowego”, na którego łamach opublikowała „Małaszkę”, wyjawia: „Wiele zmartwień przyczyniło się – całe moje życie wreszcie – na ten krok szalony. Pomoc czterech lekarzy uratowała mnie. Piszę to Panu jedynie i proszę uszanuj Pan stan mój”. Zwierza się przyjaciółce we Francji Marii Szeligdze: „Dookoła mnie świat podły, nikczemny. (…). Kobietę idącą samą przez życie otruć by chcieli, błotem obrzucić, znieważyć, zbezcześcić (…). Proces ze Świętochowskim złamał mnie i zgnębił”.
Mimo to z sukcesem przerabia „Małaszkę” na utwór sceniczny. Ma jednak dość Krakowa, myśli o wyjeździe do Paryża. „Życie tu idiotycznie okropne. Mężczyźni zaczepiają kobiety, księża romansują z mężatkami, a potem płacą za to mężom. Mną zajmują się bardzo i bardzo niegodziwie – pisze do Szeligdy. – Znienawidziłam tych śmiesznych, głupich, bezczelnych, z oczyma wyblakłymi od rozpusty mężczyzn, te kobiety literatki, gęsi pretensjonalne. Chciałabym od nich uciec do obcych, gdzie inaczej pracę cenią”. W grudniu 1888 roku jest już spakowana. Musi jeszcze tylko poczekać w Krakowie na oficjalne unieważnienie jej małżeństwa, a także na pieniądze od rodziny, która zapłaci za bilet, aby tylko aktoreczka rozwódka zeszła jej z oczu.
ROMANSOWY PARYŻ
Dni i noce nad Sekwaną wyglądają jednak inaczej niż sobie wyobrażała. Gabrieli szwankuje zdrowie, bo trucizna z zapałek uszkodziła mięsień sercowy. Dokucza samotność. Musi leżeć, ale może pisać. W łóżku powstaje 12 nowelek z cyklu „Menażeria ludzka”, w tym do dziś grana „Żabusia”. Tyle że Paryż, jak pisze w listach do Wiślickiego, przypomina jej dom publiczny. Prosi wydawcę o pomoc materialną, aby mogła wrócić do Warszawy. Obiecuje za to bezgraniczną lojalność i pracę dla redakcji. Wiślicki wysłał pieniądze, lecz lekarze zabraniają pacjentce podróży. Zapolska zostaje w Paryżu i choć gardzi Francuzami, niespodziewanie traci głowę dla miejscowego malarza o nazwisku Serusier. Z planów matrymonialnych nic nie wychodzi, podobnie jak z marzeń o zrobieniu kariery na paryskiej scenie. W adaptacji „Nędzników” Victora Hugo mówi zaledwie cztery słowa.
Wiosną 1890 r. jej sytuacja materialna zmienia się diametralnie dzięki nowemu związkowi: z mecenasem Tadeuszem Okszą-Orzechowskim. „Dziś jem ostrygi i mam kaloryfery, piję 30-letnie koniaki” – chwali się. Ale złota klatka, jaką zaoferował jej starszy o 20 lat adwokat, nie daje wolności. Tuż przed wyjściem na sylwestrowy bal Zapolska pisze do Wiślickiego: „Powiem Panu ze łzami, jestem więcej niż nieszczęśliwa. Nie ma nic krom trochę urody i to, co wy nazywacie talentem (…) jestem żebraczką moralną, nie mam własnego domu, rodziny, nikogo”. Z nowym rokiem odchodzi jednak od mecenasa i… zakochuje się w Stefanie Laurysiewiczu, młodszym od niej o 9 lat praktykancie w firmie handlowej w Paryżu. To jednak nie koniec jej romansów. W roku 1892 zamiennie z Laurysiewiczem u boku Zapolskiej pojawia się Antoine, dyrektor paryskiego teatru. Gabriela wreszcie dostaje tytułowe role. Opisuje Laurysiewiczowi przebywającemu wówczas w celach handlowych w Moskwie swój sukces: „Jestem niezwykłym zjawiskiem. Pisarzem bodaj najlepszym ze współczesnych naszych i dążę do zostania jedną z najlepszych współczesnych europejskich aktorek. Mam świetne recenzje. Chcę zrobić więcej niż Modrzejewska, mam dane do tego i zupełną podstawę”.
Jednak kochanek niebacznie zdemaskuje pochodzenie pozytywnych recenzji o grze Gabrieli. Opowiada w środowisku polonijnym, że pisze je sama pod różnymi pseudonimami i wysyła do czasopism w Polsce! Nie ujdzie mu to na sucho. W lipcu 1894 r. dostanie pożegnalny list. Razem z… prośbą o skóry karakułowe na futro, „cienkie, dobrze przygładzone”. Kupowało się przecież takie w Rosji, gdzie subiekt ostatnio bywał.
NATURALIZM I LUBIEŻNOŚĆ
W kwietniu 1895 r. z kuframi pełnymi nowych ubrań i cennymi obrazami paryskich impresjonistów takich jak Monet, Renoir i Degas (roztropnie lokowała pieniądze od kochanków), Zapolska wraca do Warszawy. Niewiele pracuje twórczo. Ale modnie ubrana, niestrudzona w bywaniu na rautach i bankietach budzi sensację. We wrześniu 1897 r., znużona takim trybem życia wyjeżdża do Krakowa. A tam czeka na nią, „salonową lwicę”, towarzystwo dekadentów ze Stanisławem Przybyszewskim w roli głównej. Po którejś z zakrapianych absyntem kolacji, gdzie wiele mówi się o znakomitych nowatorskich felietonach gospodarza w „Życiu”, Zapolska komentuje: „Pan Przybyszewski nadal kontynuuje swoje naśladowanie Catulle Mendesa [francuski poeta i pisarz – przyp. red.], a głupcy otwierają usta i sądzą, że to coś nowego. A to nie literatura nagiej duszy, ale nagiej… tu należy zmienić literę”.
Nie przestaje prowokować. Kiedy w 1897 r. w Krakowie wystawiono jej „Małkę” – sztukę o żydowskiej dziewczynie – nie przejęła się zarzutem niektórych antysemickich recenzentów o „bezecnym sprzyjaniu Żydom”. Po udanej krakowskiej premierze urządziła bankiet z wyłącznie żydowskim menu. Z zaproszeniami wydrukowanymi w jidysz.
Krytyków drażni też zapatrzenie się pisarki w naturalizm Zoli, nad Wisłą jeszcze odrzucany. Recenzenci zarzucają pisarce „wysoce nieapetyczne lubowanie się w rynsztoku, a przede wszystkim w praniu tych brudów”. Recenzent Ignacy Chrzanowski pisze: „U Pani Zapolskiej porządny człowiek rozpoczyna się od pierwszej dziury w surducie lub w butach. Kto tego patentu nie posiada, musi być kretynem (…). Kobieta zaś uczciwą się staje dopiero po upadku i wtedy p. Zapolska otacza ją laurą męczennicy, ofiarą przesądu uprzedzeń i zwierzęcości”.
Krytyk Teodor Jeske-Choiński, który kiedyś bronił Zapolskiej, gdy miała proces z Świętochowskim, zarzuca autorce, że „ma skłonność do walania się bez wstrętu w kale materialistycznym”. Ona nic sobie z tego nie robi, nawet przed pisaniem wodewilów dla podrzędnych kawiarnianych teatrzyków pieczołowicie zbiera dokumentację. Kiedy w sztuce „Jojne Firułkes” potrzebne są jej kuplety śpiewane, wyprawia się do dzielnicy żydowskiej w Krakowie. Wchodzi do piwnic, suteren. Aby napisać powieść z życia łódzkich robotników, jedzie do fabryki Scheiblera. I znów jest zakochana. Związała się z młodym literatem Ludwikiem Szczepańskim. W listach nazywa go Lulu. Romans przebiega burzliwie. Aby zatrzymać kochanka, próbuje wywołać u niego zazdrość. Pisze o jakimś tajemniczym zalotniku poznanym w niemieckim uzdrowisku. Skutek zostaje osiągnięty, krakowski literat natychmiast zjawia się na miejscu.
Lecz w marcu 1899 r. Szczepański dowiaduje się o istnieniu innego rywala. Jest nim krakowski malarz Stanisław Janowski. Literat domaga się wyjaśnień. Zapolska go zwodzi, łamie obietnice. Ale też nie zrywa z nim, choć Janowskiego zapewnia: „Kocham cię jednego i dalsze ukrywanie się nasze byłoby niegodne mnie i Ciebie i stawiało zwłaszcza Ciebie w fatalnym położeniu. Ja tu się boję, to szalony człowiek”. Lecz chyba tak bardzo nie boi się swego „szalonego Lulu”, skoro jeszcze tego samego wieczoru pisze do Szczepańskiego: „Ja często nie jestem taką, jaką być dla Ciebie powinnam, ale mój drogi, ja się tak boję pozwolić sobie ogarnąć uczuciu, które może kiedyś stać się dla mnie tylko źródłem udręczenia i smutku”. Owija sobie mężczyzn wokół palca.
PSIE KAGAŃCE DLA KRYTYKÓW
Choć w tym czasie odnosi sukcesy na krakowskiej scenie, wyjeżdża. Jak pisze Arael Zurli w biografii Zapolskiej „Szkło i brylanty” – wyjazd zasugerowała jej austriacka policja w związku z wizytą w domu aktorki podpułkownika rosyjskiej żandarmerii Jurija Karanowskiego. Tego bliskiego znajomego Zapolskiej posądzano o udział w akcji szpiegowskiej. Do dziś nie wiadomo, czy pozwoliła się wykorzystać tajnym służbom do jakichś niecnych celów. Po opuszczeniu Krakowa jeździ po kraju z trupą teatralną. Za role w warszawskim Teatrze Letnim chwalą ja recenzenci. Ignacy Matuszewski pisze, że „pani Zapolska nie wahała się dla dobra sztuki włożyć coś brzydkiego, ordynarnego, ale charakterystycznego – kostium starej bretońskiej rybaczki”.
We Lwowie z kolei poszło jej tak dobrze, że pisze do Janowskiego: „Grałam Norę Ibsena. To było delirium. Krzyki wrzaski, zarzucono mnie deszczem kwiatów. (…). Mówią, że jak Lwów Lwowem to nie pamiętają czegoś podobnego dla nikogo, nawet Modrzejewskiej”. Tym recenzentom, którzy jednak ją krytykują, w czasie antraktu umieszcza na ich fotelach… psie kagańce. Innym razem podaje im kapsułki oleju rycynowego wetknięte do ciastek z konfiturą jako rzekome złociste winogrona. Potrafi też być kapryśna, chimeryczna i egocentryczna. Przekonała się o tym inna aktorka, która podczas próby zaśmiała się głośno ze sposobu gry Zapolskiej. Zemsta była straszna. W scenie, kiedy należało tę aktorkę zdzielić siekierą (z papieru, ale osadzoną na drewnianym trzonku), Zapolska uderzyła tak mocno, że kobieta upadła na podłogę. „I dostałaś cholero” – skwitowała incydent primadonna, spokojnie schodząc za kulisy.
TAJEMNICA DULSZCZYZNY
Różnie oceniano jej talent aktorski, ale jednego nie można jej odmówić – talentu pisarskiego połączonego z niezwykłą pracowitością. Jeśli choruje, ma gorączkę, tworzy w łóżku. Musi zarabiać, bo Janowski, którego wkrótce ma zostać żoną, nie jest w stanie jej utrzymać. Wykłada mu to wprost: „Jakże ja mam myśleć o ślubie, skoro ty nie masz nic a nic, ja mam gażę niepewną i długi do spłacenia? Ty teraz nie jesteś w stanie zapewnić mi nawet wizyty u lekarza. (…) Ja zdycham literalnie jak przepracowany koń żydowski. I nie pisz mi żadnych desperacji, bo te mnie jeszcze bardziej rozdrażnią”. Ale kiedy Janowski odpowiada jej: „Jesteś za wielką egoistką i za bardzo wyrachowana”, ona go przeprasza: „Klękam przed panem, proszę i błagam napisz do mnie dwa słowa, napisz, żeś mi przebaczył”. A do jego siostry Bronki pisze: „Ja się godzę na suchy chleb, byle u jego kolan”.
W 1901 r. para bierze ślub. Sielanka nie potrwa długo. Dwa lata później Zapolska pisze do męża: „Jestem wyczerpana i cierpliwość moja stanęła u kresu. W ostatnich czasach stałeś się tak brutalnym. Groziłeś mi witriolejem [kwasem siarkowym – przyp. red.], pogruchotaniem kości (…). Bardzo często zarzucałeś mi, że z litości jesteś przy mnie”. Na kilka dni przed wigilią 1903 r. 46-letnia Gabriela dostaje od męża list z obrączką i oświadczenie o rozpoczęciu kroków rozwodowych. Janowski ostatecznie wyprowadzi się z kupionej przez nią willi na przedmieściach Lwowa. Ona ciężko to odchoruje, aż którejś nocy w gorączce zabierze się do pisania „Moralności pani Dulskiej”. Słynna scena spacerów Felicjana Dulskiego wokół jadalnego stołu miała pierwowzór w rodzinnym domu autorki w Kiwercach na Wołyniu. Jej ojciec Wincenty Korwin Piotrowski ślubował pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Nie nęciła go tak daleka podróż, postanowił przejść odległość dzielącą Kiwerce od Jerozolimy odcinkami, nie ruszając się z domu. Codziennie z pokutniczym kijem i w kapturze na głowie szedł do pobliskiego lasu, a po powrocie podliczał przebyte kilometry. Tak pomyślana pielgrzymka trwała prawie dwa lata.
Zapolska tworzyła „Moralność pani Dulskiej” nieprzytomna z osłabienia. Musiała się leczyć, a nie miała za co. Nie była też pewna sukcesu. Dlatego przed premierą w 1906 r. pisze do recenzenta Wilhelma Feldmana: „Wyciągam do Pana moje biedne schorowane ręce i proszę, proszę, weź Pan w opiekę moją Dulską. (…) Jeżeli położą sztukę w Krakowie, to przepadnie i w Warszawie, we Lwowie. A to jedyna moja deska ratunku, bo ja nie mam nic”. Sztuka wystawiona w krakowskim teatrze odnosi wielki sukces. Zapolska postanawia założyć własny objazdowy zespół. Dyrektorem mianuje… Stanisława Janowskiego. Pisze do niego, aby z przedstawieniem „Moralności pani Dulskiej” ominął Tarnów, bo to „najwstrętniejsze i najbardziej zawszone księżmi miasto całej Galicji”. Kiedy w 1912 r. pisze komedię „Kobieta bez skazy” dla teatru we Lwowie, przeciw jej wystawieniu protestują właśnie koła klerykalne.
Autorka szuka wsparcia u Kornela Makuszyńskiego: „Dziś zawiadomiono mnie, że sztuka moja jest z powodu przypuszczalnie mogącego nastąpić zgorszenia we wszystkich sytuacjach nieprzyzwoita. Posyłam ją panu prosząc, aby pan zechciał napisać w tej sprawie felieton. Niech pan to napisze zaraz – grają sprośne francuskie świństewka i to im uchodzi, ale gdy chciałam, jako tło pokazać zgniliznę wyższej burżuazji, narobiono wrzasku. (…) Jeśli nie pokażemy im zębów, klechy nas zjedzą”. Nie dostaje odpowiedzi. Nie pomagają też inni pisarze i krytycy. Sztuki nie dopuszczono na lwowską scenę. Wystawił ją za to Teatr Rozmaitości w Warszawie.
STARA BIEDA
To jednak nie ratuje sytuacji finansowej Zapolskiej. Nieustana renowacja domu, który kupiła po ślubie z Janowskim oraz sfinansowany mężowi pod koniec ich małżeństwa kosztowny wyjazd do Monachium, mocno nadszarpnęły kapitał pisarki. Gabriela decyduje się na sprzedaż swych najcenniejszych obrazów: van Gogha, Gauguina, Seurata. Jeszcze wcześniej, w 1911 r., proponuje Józefowi Wolffowi prawa autorskie do wydania zbiorowego jej dzieł: 68 tomów. „Przecież mnie więcej czytają jak Prusa – przekonuje go. – Ja jestem taka kopalnia złota dla wydawców”. Transakcja nie dochodzi do skutku. Dwa lata później trochę zmodyfikowaną propozycję przyjmuje wydawnictwo Orgelbranda.
Niestety, dewaluacja pieniądza po wybuchu I wojny światowej pozbawia autorkę większości zysków. A wojna polsko-ukraińska (1918–1919), która zastaje ją we Lwowie, jeszcze
bardziej dobija. „Raz pod grozą strzałów porwałam się w nocy, aby gdzieś uciec, padłam na ziemię, straciłam przytomność i odzyskałam ją w trzy dni – pisze do byłego męża, żołnierza Legionów Polskich – jestem czystym trupem”.
W innym liście skarży się: „Odebrali nam wodę. Ze stęchłych studni dają nam po odrobinie. Elektrownia spalona, żyjemy w ciemności. Gwizd latających szrapneli straszny. Wpadają do domów, zabijają wokoło, każda minuta niepewna. (…) Uczucie straszliwego smutku literalnie chodzi za mną i przytłacza jak grobowym kamieniem. Co mi po sławie, kiedy szczęścia nie ma”. Zapolska choruje na depresję. Traci wzrok. W tym czasie jej zaufanie zdobywa lekarz Eugeniusz Kapitain. Pisarka nie wie, że to hochsztapler, który uzurpował sobie tytuł doktora nauk medycznych. A on ją osacza. Zorientował się, że starsza pani ma słabość do młodych mężczyzn. Przymila się i namawia ociemniałą pacjentkę, aby sporządziła testament. Dochodzi do tego w 1920 r. Na świadków podpisania ostatniej woli Kapitain sprowadza dwóch sąsiadów pisarki. Przed ich wizytą robi Zapolskiej podejrzany zastrzyk. Potem półprzytomna Gabriela bezwolnie popisuje testament, na którego mocy Kapitain jest jedynym spadkobiercą wszelkich materialnych dóbr. Prawa autorskie oraz prawo do tantiem od sztuk teatralnych przypadają 10-letniej córce rzekomego lekarza. Dokument zawiera klauzulę: „Męża mego pijaka wydziedziczam”.
Okoliczności podpisania testamentu – a także klauzula dotycząca Janowskiego, o którym wiadomo, że nie nadużywał alkoholu – zaniepokoiły jednego ze świadków. O podejrzeniu fałszerstwa zawiadomił sąd. Zwołano konsylium lekarskie. Medycy stwierdzili, że chora nie miała świadomości, co się z nią dzieje. Szalbierstwa Kapitaina zdradził też fakt, że podpis donatorki wykonany ołówkiem (Zapolska od kilku lat nie używała pióra) pociągnął atramentem. Testament unieważniono. Lecz i tak umierająca Zapolska została ograbiona z antyków, cennych obrazów i dywanów. Kim był złodziej? Nie wiadomo. Kiedy pisarka nie mogła już podnieść się z łóżka, domu nie zamykano. Do kradzieży doszło jeszcze za jej życia. 18 grudnia 1921 r. ciało 64-letniej Gabrieli Zapolskiej spoczęło na cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie. Tego dnia było tak zimno, że odprowadzających trumnę ubywało z minuty na minutę. W końcu kondukt zmalał do kilku osób.
Helena Kowalik – dziennikarka, reportażystka, autorka książek m.in. o procesach sądowych sprzed lat.