Simone Moro miał 13 lat, gdy ojciec nakrył go w garażu, jak przymierza sprzęt dziadka i wykonuje gesty naśladujące wspinaczkę. „Jutro zabiorę cię w skały Cornagery” – obwieścił tato. „Tamta niedziela wywarła na mnie trwały wpływ” – wspomina Simone w książce „Kometa nad Annapurną”. Z rodzicami i braćmi chodził wcześniej dużo po górach. Najpierw zdobywali szczyty wokół rodzinnego Bergamo u podnóża włoskich Alp, później jeździli w Dolomity. Gdy chłopców zaczęła roznosić energia i z brawurą pokonywali coraz trudniejsze trasy, matka zrezygnowała ze wspólnych wyjazdów, a ojciec zrobił kurs alpinistyczny, by zapewnić synom bezpieczeństwo. Tamtego dnia, gdy wspinał się z ojcem w Cornagery, zdecydował, że zostanie profesjonalnym wspinaczem. Od razu zakomunikował to rodzicom. „OK, możesz spróbować” – odparł ojciec, ciesząc się, że syn nie pójdzie w jego ślady i nie wybierze kolarstwa, oszczędzając sobie tytanicznego wysiłku (jakże się mylił). Jednocześnie zachęcał go do studiowania, zdobycia dobrego zawodu, w razie gdyby w górach mu nie wyszło. Dla świętego spokoju Simone wykształcił się więc jako… bibliotekarz. „
Od moich najmłodszych lat rodzice starali się rozbudzać we mnie ciekawość i rozwijać moje talenty, zachęcali mnie do uprawiania wielu sportów i uczestniczenia w zajęciach pozalekcyjnych, a kiedy osiągnąłem wiek nastoletni, pozwolili mi podążać za marzeniami, zapewniając wsparcie i zachęcając do osiągania raz postawionych celów. To, że postanowiłem zostać wspinaczem, a następnie alpinistą, nie zmieniło ich nastawienia. Choć byli świadomi związanych z tym niebezpieczeństw, widzieli, ile starań i serca wkładam w codzienny trening, naukę i przygotowania. Dostrzegali też, że jestem ostrożny” – wspomina w książce „Zew lodu”.
Nie osądzam
Alpinizm jest niemalże perfekcyjną ekspresją wolności. To nie tylko sport, ale również forma ucieczki, odkrywania samego siebie, eksploracji, przygody i kontemplacji. Dlatego niech każdy uprawia go, jak chce, również ucząc się na własnych błędach czy podejmując ewidentnie nielogiczne decyzje, o ile nie dotyczą one innych, którzy planowali postąpić inaczej. Męczą mnie pytania o klasyfikowanie i ocenianie osiągnięć alpinistycznych – nie istnieje prawda absolutna, »poprawna« etyka, »prawdziwy« sposób uprawiania alpinizmu. Ja również popełniłem błędy, dając się wciągnąć w wydawanie opinii na różne tematy, i nie chciałbym popełnić recydywy. Nie osądzam i nie krytykuję żadnej formy alpinizmu, nawet tej komercyjnej, praktykowanej przy wsparciu szerpów, z użyciem butli tlenowych i poręczówek prowadzących od pierwszego do ostatniego metra góry. Takie zachowanie byłoby aroganckie i świadczyłoby o całkowitym braku szacunku dla innych. […] Praktykowany przeze mnie alpinizm jest owocem zakochania, prawdziwej pasji miłosnej i sentymentu względem tego, co mnie wzrusza, pozwala szybować myślom i akceptować ryzyko, jakie pociąga za sobą moja miłość”.
Otwarty umysł
Moro gruntownie i wszechstronnie przygotowywał się na coraz ryzykowniejsze eskapady, zdobywając doświadczenie. Skacząc na bungee i ze spadochronem, stopniowo pozbywał się lęku przed wysokością, by strach nie sparaliżował go podczas wspinaczki. Dzięki temu wiele razy udało mu się zachować zimną krew w trudnych sytuacjach: nawet odpadając ze ściany, potrafił tak pokierować swoim spadającym ciałem, by się ocalić. Służbę wojskową wykorzystał, by zostać instruktorem alpinizmu i wejść na najważniejsze szczyty Alp.
Gdy wystąpił z wojska, został trenerem pływania, co dało mu kolejny fach i pozwalało utrzymać kondycję. Rok później zdobył uprawnienia instruktora wspinaczki sportowej i przez cztery lata trenował włoską kadrę. Jednocześnie szkolił się w zawodzie przewodnika oraz ratownika górskiego i uczył się języków – biegle posługuje się angielskim, niemieckim, francuskim i hiszpańskim. Inspirowali go wielcy odkrywcy pionowego świata i obrane przez nich ścieżki życiowe: „Reinhold Messner był niewątpliwie filarem, na którym zbudowałem własny sposób rozumienia i praktykowania alpinizmu”. W wywiadach podkreśla, że Messner napisał czterdzieści książek, mówi w trzech językach, jest deputowanym Parlamentu Europejskiego, stworzył muzeum, ma otwarty umysł i może wykonywać każdy rodzaj pracy. On całe życie też do tego dąży.
Jego pierwsza wyprawa na Mount Everest nie była udana – po drodze Moro dostał obrzęku mózgu i musiał zostać przetransportowany niżej, co uratowało mu życie. Podczas drugiej wyprawy z Lorenzo Mazzolenim postanowił pokonać południową ścianę Aconcagui w stylu alpejskim (bez zakładania obozów i lin poręczowych) w samym środku południowoamerykańskiej zimy. Straszliwa śnieżyca unieruchomiła ich w ścianie na cztery dni. Ledwo uszli z życiem, ale po trzech dniach odpoczynku spróbowali znowu i nieludzkim wysiłkiem zdobyli szczyt. „Byliśmy sami. Wolni od wizji innych alpinistów, cudzych śladów, hałasu i sprzętu. Czuliśmy się częścią tego nagiego świata, w który wkroczyliśmy z własnej woli, pozbawionego wszelkich wygód i oczywistości, gdzie wszystko znów nabiera wartości i znaczenia” – wspomina w książce „Kometa nad Annapurną”.
Wtedy poczuł smak zimowego wspinania, które niesie ze sobą zupełnie nowe fascynacje i trudności. Wtedy też po raz pierwszy walczył o życie. I zrozumiał, ile energii jest w stanie wykrzesać z siebie człowiek, by nie umrzeć. Trzy lata później przekonał się o tym ponownie. W grudniu 1997 roku wraz z zaprzyjaźnionymi Rosjanami Simone Moro chciał wejść zimą na Annapurnę (8091 m n.p.m.) – ten wyczyn udał się wcześniej tylko Jerzemu Kukuczce. Przez olbrzymie zagrożenie lawinowe ta góra ma więcej ofiar niż zdobywców. Niestety i tym razem lawina zabiła wspinaczy. Przeżył jedynie Simone Moro.
Po takich doświadczeniach niektórzy nie wracają już w góry. „Gdybym przestał się wspinać, oznaczałoby to, że lawina zabrała również mnie” – napisał Moro w książce „Kometa nad Annapurną”, poświęconej tamtej tragicznej wyprawie. „Głupie i niepotrzebne okazałyby się wszystkie poświęcenia, uniesienia i radości, których doświadczyłem w ciągu całego spędzonego w górach czasu. Jestem przekonany, że uciekając z gór, nie uniknąłbym bolesnych doświadczeń. Pewnie miotałbym się z furią w korku samochodowym lub dociskany łokciami jakichś karierowiczów. Mógłbym też cierpieć z powodu nieodwzajemnionej miłości lub niemożliwego do naprawienia błędu”.
Poza granice wytrzymałości
Wtedy na Annapurnie Simone Moro stracił największego przyjaciela, wybitnego kazachskiego wspinacza, który zmienił go jako człowieka i sportowca. „Anatolij Bukriejew nauczył mnie płakać. Kto mnie zna, ten wie, że zawsze zachowywałem chłód i powściągliwość. Pogłębiłem swoją wrażliwość, odnalazłem w sobie gotowość do przeżywania i doświadczania własnych emocji; stałem się, krótko mówiąc, bardziej ludzki” – wspomina. Po tamtej wyprawie założył rodzinę, rok później urodziła się jego córka.
Praktykowany przez Rosjan styl życia oraz żelazne zasady sportowej edukacji przyczyniły się do poprawienia jego wytrzymałości i samodyscypliny. Jeździł na kolejne wyprawy, wszedł na trzy wcześniej niezdobyte zimą ośmiotysięczniki: z Piotrem Morawskim zdobył Sziszapangmę, z Denisem Urubką Makalu oraz Gaszerbrum II, gdzie towarzyszył im Cory Richards. Wiele razy wracał też do domu z niczym, jednak mimo porażek nie tracił zapału, z każdej wyprawy wyciągał lekcję. „Lepiej zdałem sobie sprawę z własnego potencjału i trudności, jakie niesie ze sobą ten rodzaj wspinania” – przekonuje himalaista. Cztery razy był na Evereście, przy czym raz zdobył górę w rekordowym czasie 48 godzin (od wyjścia z bazy na wierzchołek i z powrotem).To, że himalaizm zimowy stał się jego specjalizacją, zawdzięcza jednak głównie Polakom, poczynając od Andrzeja Zawady, twórcy polskiej szkoły himalaizmu zimowego.
„Kukuczka, Wielicki i Berbeka – każdy z nich dokonał trzech pierwszych zimowych wejść na różne ośmiotysięcz-niki. To oni byli moimi prawdziwymi mistrzami i od nich czerpałem inspirację. Jestem zaszczycony, że mogłem do nich dołączyć, realizując swoje pierwsze trzy zimowe wejścia na inne ośmiotysięczniki, po których nadal miałem ochotę szukać mocnego smaku zimowej przygody w najwyższych partiach tego świata” – pisał Moro.
Pokora na szczycie
Każde zdobycie szczytu jest chwilą magiczną, ale i wymagającą pokory – na szczycie można być tylko chwilę, kilkanaście minut, nieustannie trzeba obserwować pogodę i kontrolować czas. „Podczas takich wypraw trzeba uważać na najdrobniejszy szczegół, żeby nie tylko wrócić do domu żywym, ale w całości, bez poważnych odmrożeń skutkujących amputacjami. Podobne ryzyko dotyczy też oczywiście bardziej przyjaznych pór roku, ale staje się szczególnie realne podczas wszystkich wspinaczek zimowych od Alp po Everest” – podkreśla Simone Moro w książce „Zew lodu”. „Dlatego trzeba wręcz maniakalnie przestrzegać ścisłych reguł postępowania i samokontroli, jeśli chodzi o godzinę wejścia na szczyt, tempo oraz czynności i fazy wspinania. Zadań tych nie można nikomu delegować. Poza tym wszystkie decyzje należy podejmować wyłącznie w sposób racjonalny, nigdy pod wpływem przeczucia czy impulsu, kiedy to pragnienie osiągnięcia sukcesu czy przerost ambicji zaćmiewają umysł. Kto dąży do wygranej za wszelką cenę, może zginąć albo w najlepszym wypadku ledwo ujść z życiem”. Sam Simone wiele razy wycofywał się tuż przed szczytem, bo pogorszyła się pogoda lub czuł, że zabraknie mu sił na powrót.
Ze zdobycia Lhotse zrezygnował, by uratować życie skrajnie wycieńczonemu brytyjskiemu wspinaczowi (Moro zniósł go na własnych plecach, za co otrzymał od UNESCO nagrodę fair play). Powtarza też w wywiadach, że w górach, zwłaszcza na dużych wysokościach, nie należy zbytnio przyglądać się innym, tylko patrzeć w głąb siebie i słuchać własnego organizmu. Na wysokościach nie ma ludzi słabszych i silniejszych, są tylko tacy, którzy danego dnia czują się dobrze lub źle. Marzy, by rozwinąć ratownictwo górskie w Himalajach. Kupił helikopter, zrobił kurs pilota i należy do zespołu ratowniczego Fishtail Air w Nepalu. Przyznaje: „Wiem, że nie będę wiecznie wspinaczem. Muszę pomyśleć o tym, co będę robił, kiedy dorosnę”.
Moro szuka w górach „mocnego smaku zimowej przygody”.