Zbliżające się wydarzenie nie jest jednak dziełem przypadku. Inżynierowie zawiadujący satelitą rozpoczęli przygotowania do tego wydarzenia jeszcze przed zakończeniem misji podstawowej satelity. W 2011 roku na przestrzeni dwóch miesięcy satelita 66-krotnie odpalił swoje silniki manewrowe, skutecznie obniżając orbitę z wysokości 785 kilometrów do zaledwie 573 kilometrów. Dzięki temu znacząco skrócono czas opadania ku atmosferze i zminimalizowano ryzyko zderzenia nieaktywnego satelity, którym nikt już nie mógłby sterować (owe manewry wykorzystały cały zapas dostępnego dla silników paliwa), z innymi obiektami znajdującymi się na orbicie okołoziemskiej. Zejście na wysokość 573 kilometrów pozwoliło kontrolerom misji upewnić się, że satelita ulegnie dezintegracji w atmosferze Ziemi w ciągu kolejnych 15 lat. Jak widać, prognozy były prawidłowe, bowiem od tego czasu minęło już 13 lat.
Jak przypomina Europejska Agencja Kosmiczna, ERS-2 jest jak dotąd najbardziej zaawansowanym europejskim satelitą obserwującym Ziemię. Nie jest to też małe urządzenie. W momencie startu, z zapasami paliwa na pokładzie satelita miał masę ponad 2500 kilogramów.
Czytaj także: Postęp niszczy nocne niebo. To może mieć katastrofalne skutki dla ludzkości
Nie oznacza to jednak, że trzeba się obawiać jego wejścia w ziemską atmosferę za kilka dni. Obiekty o tej masie wpadają w atmosferę naszej planety średnio raz w tygodniu. Więcej, w atmosferę od czasu do czasu wpadają obiekty znacznie masywniejsze. Wystarczy tutaj przypomnieć pierwsze człony chińskich rakiet z serii Długi Marsz 5G, które mają masę niemal dziesięciokrotnie większą.
Samo wejście w atmosferę satelity ERS-2 będzie monitorowane przez specjalistów z ESA. Warto jednak tutaj wspomnieć, że owi specjaliści nie będą mogli nic zrobić, poza obserwowaniem całego wydarzenia. Jakby nie patrzeć satelita nie ma żadnych zapasów paliwa, a więc w żaden sposób nie da się nim sterować.
To z kolei oznacza, że jak na razie nie da się powiedzieć, gdzie konkretnie nad powierzchnią Ziemi satelita zetknie się z gęstszymi warstwami atmosfery i zakończy swoje życie. Zważając jednak na to, że zbiorniki wody pokrywają ponad 70 proc. powierzchni naszej planety, najprawdopodobniej stanie się to gdzieś nad oceanem.
Czytaj także: Chińska rakieta niekontrolowana pędzi w kierunku Ziemi. Zaobserwowano ją na wysokości 700 km
Problem z ustaleniem miejsca wejścia w atmosferę wynika z tego, że nie ma żadnej stałej granicy przestrzeni kosmicznej, poniżej której zaczyna się atmosfera. Warstwy atmosfery bezustannie ewoluują, reagując na zmiany temperatury na powierzchni, temperatury powierzchni, czy aktywność słoneczną, przez co górne warstwy falują niczym powierzchnia oceanu. Satelity na niskiej orbicie okołoziemskiej okrążają naszą planetę w ciągu zaledwie 90 minut. To sprawia, że tak naprawdę trudno ustalić, w którym miejscu akurat satelita napotka na „falę atmosferyczną”, która ściągnie go w dół, a opóźnienie o kilka, czy kilkanaście minut sprawi, że do upadku dojdzie w zupełnie innym miejscu.
Warto także zwrócić uwagę na fakt, że satelita ulegnie rozpadowi jeszcze na wysokości 80 kilometrów i nawet jeżeli jakikolwiek jego fragment dotrze do powierzchni Ziemi to najprawdopodobniej wyląduje w wodzie. Dla uspokojenia można tutaj przywołać statystyki, zgodnie z którymi szansa na to, że spadnie na nas fragment satelity z kosmosu wynosi 1 do 100 miliardów. Można zatem spać spokojnie.