O czym pisałyby tabloidy w sarmackiej Polsce? Sarmacka Księga Rekordów

Ludzie od zawsze gonili za sensacją, a wydawcy gazet tę potrzebę zaspokajali. Kurioza, różnego typu rekordy, wszystko, co mogło wprawić w zdumienie, skrzętnie notowano i publikowano

Wydany w Zamościu w roku 1794 „Kalendarz polski y ruski” donosił: „W Ziemi Halickiej rycerz herbu Srokomla nazwany Żołądź, gdy kopiją Turczyna ugodził, a z szablą drugiego gonił, z tyłu od inszego Turczyna ścięty, na pół stajania [kilkadziesiąt metrów] biegnąc już bez głowy, szablą trzy razy machnął, dopiero spadł z konia”. Ten właśnie „Kalendarz…” wśród mnóstwa innych podaje też informacje o najsilniejszych Polakach i Polkach. Autor notował: „Znałem niedawno kanonika i prałata przemyskiego, w wieku już blisko 50 kilka lat, który konie ciężkie, jeden po drugim z podwórza swego, wziąwszy za nogę tylną, przez parkan wyrzucał, gdy mu się nieprzyjaciele naprzykrzali”.

Wśród wielu innych przykładów znalazła się notka o nadzwyczajnej krzepie zmarłego w 1733 roku króla polskiego Augusta II, nie bez powodu obdarzonego przydomkiem „Mocny”: „Najjaśniejszy August II, król Polski, talary bite palcami łamał, niedźwiedzia strasznego sam jeden przebijał i zabił, talerze srebrne, półmiski i puchary palcami tak łatwo zwinął jak papier; gdy zaś gdańską amunicyą lustrował [oglądał arsenał], kartan ciężki nieznośnie falkonet nazwany [rodzaj działa, o masie blisko 300 kg], z taką łatwością jak pistolet, jedną ręką podniósłszy do góry, utrzymał, dla pokazania wielkich sił swoich”.

Jest i wzmianka o polskich husarzach, którzy jedną ręką, naraz, podnosili po trzy, dziesięciołokciowe (czyli około sześciometrowe) kopie, łapiąc je za groty. Zresztą nie zawsze demonstracja siły kończyła się dobrze.

Książę Janusz Ostrogski był zawołanym łucznikiem, który popisywał się przestrzeliwaniem grubych ksiąg strzałami. Gdy jednak „posłał był chan tatarski królowi Zygmuntowi III między inszymi donatywami [podarunkami] łuk takiej tęgości, iż poseł z nim ogłosił się, jakoby żadnego Polaka nie było, który by go strzałą napięty złożył, przy tym będąc pomieniony książę Janusz, ściągnął wprawdzie łuk tenże należycie, dla honoru polskiego, lecz rzuciwszy się mu krew gębą i nosem, nieco zasłabiał”. A jeśli chodzi o kobiety, to szczególną uwagę zwróciła panna Barska, która dłonią wyciskała olej z orzechów laskowych.

 

Czerstwo Acani i Acanki

Lecz nie tylko nadzwyczajna siła wzbudzała sensację. Również długowieczni byli obiektem ludzkiego zainteresowania. Był więc „rolnik we wsi Ręża województwa sieradzkiego, jak świadczy metryka jego, żył lat 128 tak dalece czerstwy, iż każdego święta pieszo chodził do kościoła o milę polską [około 7 km] i stamtąd zdrów, bez wszelkiej słabości powracał”. To jednak nic w porównaniu z panią Jaranowską, która dożyć miała 156 lat, a która zmarła podczas szwedzkiego oblężenia Torunia „z niewygody i ze strachu”.

Wśród długowiecznych znaleźli się również rycerze, którzy nie tylko dożywali bardzo późnego wieku, ale do swoich ostatnich lat trudnili się wojaczką. Jednym z nich był Jan Krzetowski, który jeszcze mając sto lat, prowadził wojsko do obozu. Ze względu na zaawansowany wiek towarzysze nazywali go stryjem.

Inny, równie ciekawy przypadek, podał Jakub Kazimierz Rubinkowski. Opisując kampanię wiedeńską 1683 roku, stwierdził, że brał w niej udział jego ojciec Wojciech, który w owym czasie liczył sobie 95 lat. Co ciekawe, Wojciech Rubinkowski służył w wielce zasłużonej chorągwi husarskiej królewicza Aleksandra Sobieskiego, która pod Wiedniem wsławiła się między innymi „samobójczą” szarżą (w rzeczywistości chodziło o sprawdzenie terenu, czy nadaje się do szarży dla masy kawalerii polskiej), rzucając się w nieco ponad sto koni na całą armię wezyra Kara Mustafy. I choć jednostka ta poniosła w bitwie nadzwyczaj ciężkie straty [na ten temat czytaj w „FH” 10/2012], choć sam Wojciech Rubinkowski został dwukrotnie ranny, to jednak przeżył i powrócił do domu. A gdy dodamy fakt, że tenże Wojciech Rubinkowski spłodził syna Jakuba Kazimierza, mając lat 80, to podziw dla sił witalnych tego husarza sięgnie zenitu.

 

Sekrety alkowy

Skoro już jesteśmy przy płodności, to i ona leżała w kręgu zainteresowań ówczesnych ludzi. „Kalendarz polski y ruski” podaje szereg jej przykładów. Obok przyjścia na świat siedmioraczków, a nawet dziewięcioraczków, podaje: „W Mazowszu, na Litwie, na Rusi, Ukrainie, białogłowy męską robotę odprawując, bynajmniej słabości nie czują, ani po urodzeniu są słabymi, ale dziecię częstokroć położywszy w bruździe swego zagona dorzynają [kończą na nim pracę]. Jakoż jedna bieżąca z konwią po wodę urodziła dziecię, nazad do matki powracając, w jednej ręce dziecię, w drugiej konew wody do domu przyniosła”.

 

Autorowi „Kalendarza…” udało się również ustalić staropolski rekord płodności. Przypadł Mariannie Wierzbosławskiej z powiatu krakowskiego, która w swoim życiu powiła aż 36 synów. Nie wiadomo jednak, co bardziej zszokowało czytelników „Kalendarza…”: czy fakt urodzenia tylu dzieci, czy też to, że we Włodzimierzu Wołyńskim żył jakowyś Rusin, który własnymi piersiami wykarmił niejedno dziecko. Leciało z nich bowiem mleko jak z piersi kobiecych. Warto wyjaśnić, że zjawisko męskiej laktacji jest dzisiaj lekarzom doskonale znane. Wielokrotnie już obserwowano i to w różnych kulturach mężczyzn karmiących piersią Zainteresowanie budzili także ludzie szczególnie zwinni i szybcy. Do nich należał nieznany z nazwiska, bawiący na królewskim dworze, a pochodzący z Gdańska sługa, który potrafił dogonić i wskoczyć od tyłu na biegnącego galopem konia i to w taki sposób, że rumak nie zwalniał ani trochę. „Kalendarz polski y ruski” odnotowuje również wyjątkowych biegaczy – listonoszów, którzy byli w stanie przemierzyć naraz aż 10 mil niemieckich, czyli około 75 kilometrów. To jednak nic przy innych długodystansowcach.

Otóż na Polesiu mieszkali ludzie, którzy podczas gołoledzi zakładali na stopy śliskie sandały. Do tego w dłoń brali kije, dołem okute w żelazo. Tak zaopatrzeni przebiegali, czy też raczej prześlizgiwali nawet 15 mil niemieckich (ponad 110 km) w ciągu 8–9 godzin!

 

Szybciej, dalej, wyżej

Szczególnym uznaniem cieszyli się polscy Kozacy, których zwinność była powszechnie znana. Popisywali się strzelaniem z łuków w ten sposób, że gdy jeden z nich wypuszczał w powietrze strzałę, drugi trafiał w nią swoją strzałą. Z kolei inni tak celnie strzelali z broni palnej, że kule, jeszcze będąc w powietrzu, trafiały w siebie i spłaszczone od wzajemnego uderzenia upadały razem na ziemię. Nie tylko Kozacy lubili się popisywać swoimi umiejętnościami. Robiło to również rycerstwo polskie. Jak notował Kasper Niesiecki, autor herbarza szlachty polskiej, wśród Polaków byli tacy, którzy w pełnym uzbrojeniu przeskakiwali przez konie. Należał do nich Wojciech Łochocki, cześnik ziemi dobrzyńskiej, „mąż takiej siły i chybkości, że w zbroi tak jak do potrzeby [bitwy], konia przeskakiwał”. Popisywał się i w inny sposób: „Dwiema chłopom kazał sobie ręcznik trzymać, jako mogli najwięcej [najwyżej], przez który on w ostrogach, tak jako na koniu siedział i w pancerzu, bez którego rzadko chodził, przeskoczył”.

Z kolei wprawnością ręki we władaniu szablą chwalił się Gabriel Modliszewski, który – jak odnotował Bartosz Paprocki – „ścinał chłopcu pieniądz drobny z głowy, włosa żadnego nie ruszył”.

 

Na zdrowie!

Epoka przedrozbiorowa obfitowała w pasibrzuchów i opojów. Szczególnie ci ostatni cieszyli się niemałym zainteresowaniem. Ich liczne rekordy odnotował i „Kalendarz…”, i nieoceniony Jędrzej Kitowicz, opisujący epokę panowania Augusta III Sasa. Warto pokazać przypadek urzędnika z województwa lubelskiego, który ilekroć częstował winem, sam zawsze pił wodę. Jednak gdy towarzyszowi od kufla chciał pokazać szczególną życzliwość, wlewał trochę wina do wody i taki napój wypijał. Nie mijało jednak pół kwadransa, gdy „woda w nim została, a wino z siebie wyrzucił”.

Jędrzej Kitowicz cały rozdział swojej księgi poświęcił najsławniejszym pijakom epoki króla Augusta III. Jednym z cieszących się „najgorszą” sławą był krajczy koronny Adam Małachowski. Tenże Małachowski posiadał wielki półgarncowy [ok. 1,8 l] kielich.

Napełniając go winem, częstował każdego gościa, przybywającego do jego rezydencji. „Jeżeli taki gość przybył z rana, co prędzej sporządzono mu śniadanie, aby miał po czym pić, ponieważ ten kielich nikogo nie mógł minąć. Skoro go oddano w ręce gościowi, przestrzeżono zaraz, że powinien był wypić duszkiem, inaczej niech cokolwiek nie dopił, natychmiast mu pełno dolewano póty, póki nie wypił”.

Mało kto mógł jednak wypić naraz pół garnca wina. Przymuszeni do picia kolejnych kielichów goście podupadali na zdrowiu, a niektórzy nawet umierali. Jednak pewnego razu Małachowski trafił na lepszego od siebie opoja.

„Przecięż ten pan rozumiejąc, iż nie masz na świecie nikogo nadeń w pijaństwie mocniejszego, którego by swoim kielichem [z wyrżniętym napisem] corda fidelium nie zwyciężył, czyli mówiąc właściwiej nie ściemiężył, trafił na jednego takiego, który go w takim mniemaniu zawstydził. Był to braciszek kwestarz, bernardyn z klasztoru Wielkiej Woli, czyli Woli Pana Jezusa, w powiecie opoczyńskim leżącego. Ten czując się na siłach, będąc wyprawiony na kwestę, zajechał śmiało do krajczego do Bąkowej Góry, którego miejsca wszyscy inni kwestarze jak morowego powietrza unikali. Trafiło się to przed obiadem, z rana. Krajczy rad, że mu taki gość dawno niewidany wpadł w ręce, na pokorną prośbę braciszka o jałmużnę zaraz mu podał kondycją: »Jeżeli duszkiem wypijesz ten kielich – wskazując na corda fidelium – każę ci naładować pełen wóz zbożem; a jeżeli od razu nie wypijesz, doleją ci go tyle razy, ile razy, przestając pić, choć kroplę w nim zostawisz«. Braciszek pokornie odpowiedział, iżby wolał być posilonym pokarmem jakim niż trunkiem, ponieważ jest głodny. Krajczy natychmiast kazał mu dać jeść; przyniesiono mu tedy półmisek bigosu hultajskiego i karwasz pieczeni. Zjadłszy certum quantum [pewną ilość] tego i owego, prosił o szklankę piwa, a tę wypiwszy zaczął się niby zabierać do odejścia, jakoby z bojaźni kielicha nie śmiał już i o jałmużnę prosić.

Krajczy wesół z jego bojaźni rzecze: »Nie, bracie, z domu mego nicht wyniść nie może, kto weń pierwszy raz wnińdzie, poki tego kielicha nie wypije«.

Bernardyn na taką zapowiedź, udając wielkie w sobie pomięszanie, z przymusem wziął kielich w obie ręce, strychem nalany, toż zrobiwszy nad nim kilka krzyżów, uderzywszy się w piersi – jako człowiek przymuszony – i westchnąwszy do niebios, zaczął we czwał [prędko] łykać, ale jakby mu tchu brakło, odjął nagle od ust, zostawiwszy w kielichu z półkwaterek wina.

 

»Ho, ho, nie dopiłeś, bracie – zaczął krajczy wołać – dolejcie mu, dolejcie!«. Hajducy na rozkaz pański skoczyli do bernardyna z flaszami, ten zaś, dopijając z kielicha reszty, począł tam sam umykać po pokoju, pokazując kielich do reszty wypróżniony. »Nic to nie pomoże, bracie – znowu krajczy – nie wypiłeś duszkiem! Złapcie go i nalejcie mu pełen«. Złapano bernasia i dolano w strych jak pierwszy, do tego uchwycono za pas, aby nie mógł uciekać. Osaczony bernardyn jak niedźwiedź w kniei, odetchnąwszy kilka razy, począł doić drugi kielich wolniejszymi łykami i znowu trochy nie dopił. Dalej znowu krajczy: »Nie dopiłeś! Dolejcie mu!«.

Bernardyn na kolana, w prośby na wszystkie względy. Ale gdy te nic nie pomogły, przyłożył się do trzeciego i wypił w tej mierze jak pierwsze dwa, żeby przyczyna do musu nie zginęła; krajczy kazał mu znowu nalać. I tak z owymi grymasami zmyślonymi wypił bernardyn sześć kielichów wina, jeden po drugim.

Krajczy, jak z początku miał wielką uciechę z bernardyna, tak widząc dalej, że ani z nóg nie spada, ani cery nie mieni, poznał, że z niego żartuje, wpadł w pasją, kazał go wypchnąć za drzwi. »A to filut jakiś, a wzdyćby on mnie całą piwnicę wypił!

A to bernardyny filuty, z umysłu, na szyderstwo ze mnie takiego mi pijaka z końca świata wyszukanego przysłali!«. Ochłonąwszy z pierwszej pasji, kazał pójść za nim, obaczyć, co się z nim dzieje. Doniesiono mu, że wsiadł na wóz dobrze, bez najmniejszej omyłki, i pojechał. Kazał krajczy skoczyć za nim i wrócić go, wysłał mu asygnacją na kilka korcy zboża; ale nie chciał się z nim widzieć i zakazał, żeby więcej nigdy u niego nie postał”.

Nie ma już takich bernardynów, chciałoby się rzec. Jak widać jednak po wynikach sprzedaży i oglądalności, rola dzisiejszych mediów niewiele się różni od tej, jaką miał pod koniec XVIII wieku „Kalendarz polski y ruski”. Jest popyt, jest więc i podaż. Tylko współczesne „rekordy” wydają się mniej wyszukane niż te sprzed lat.