Nigdy w historii naszego gatunku nie jedliśmy tyle mięsa co teraz. Nigdy rynek nie był nim tak bardzo nasycony i nigdy nie było tak tanie jak obecnie. – Presja ze strony konsumentów na niskie ceny jest tak duża, że aby je utrzymać, producenci hodowanego fermowo drobiu, trzody czy bydła oszczędzają, na czym tylko mogą. A mogą zrezygnować m.in. ze szczepień, które nie są obowiązkowe. Stosują jednolitą, standaryzowaną paszę. Przemysłowa, wprawdzie zbilansowana, ale mało zróżnicowana dieta upośledza odporność zwierząt, które w naturalnym środowisku byłyby eksponowane na mnóstwo patogenów, przez co ich układ odpornościowy byłby mocniejszy.
Charakterystyczne dla ferm jest też niskie zróżnicowanie genetyczne, bo zapłodnienie odbywa się w sterylnych warunkach i utrzymuje się te same linie hodowlane, przez co całe stada są zwykle nieodporne na ten sam czynnik zakaźny. – W efekcie tych działań naturalna odporność zwierząt z chowu przemysłowego jest niemal zerowa. Gdyby wypuścić je na wolność, nie przetrwałyby długo, są całkowicie uzależnione od człowieka – mówi dr Jakub Urbański, mikrobiolog, przewodniczący Good Hygiene Practise Task Force w IPIFF (International Platform for Insect as Food and Feed), odpowiedzialny za koordynację prac nad opracowaniem standardów higienicznych i bioasekuracyjnych w europejskich hodowlach owadów.
Kolejnym problemem jest przekraczanie dopuszczalnych norm dotyczących zagęszczenia zwierząt, by hodowla w ogóle była opłacalna. Zwierzęta żyjące w ścisku stresują się, kaleczą i łatwo nawzajem zarażają, co przy braku naturalnej odporności stanowi zagrożenie dla całego stada. – Ponieważ profilaktyczne podawanie antybiotyków w paszy jest ściśle regulowane, tajemnicą poliszynela jest, że na fermach indyków zdarza się, że spryskuje się nimi całe stada, aby podtrzymać ich żywotność. Leki mają zabić patogeny unoszące się w powietrzu, ale oczywiście przedostają się do organizmów zwierząt przez skórę czy płuca – dodaje dr Urbański. Zauważa też, że przy obecnej liczbie producentów mięsa nie ma praktycznie możliwości wydajnego kontrolowania zakładów przez weterynarzy, których jest po prostu za mało.
W tej sytuacji ścisłe przestrzeganie reguł bioasekuracji, czyli zabezpieczania hodowli przed zakażeniem, jest absolutną koniecznością, W praktyce jednak na prewencji się oszczędza. Maty dezynfekujące, moskitiery i kraty w oknach, ubrania ochronne, okresowa deratyzacja, higiena składowania pasz i inne niezbędne środki stają się nieopłacalnym luksusem. – I nie ma znaczenia, czy chodzi o grypę ptaków, chorobę szalonych krów, pryszczycę, czy afrykański pomór świń, przyczyny wybuchu epidemii zwykle są te same: brak bioasekuracji i ludzkie niechlujstwo. Jeśli nałożymy to na przegęszczenie stad, osłabienie naturalnej odporności, stosowanie nielegalnej antybiotykoterapii i zaniechanie szczepień ze względu na koszt, o epidemię nietrudno – mówi dr Urbański. Nic więc dziwnego, że co jakiś czas choroby zakaźne dziesiątkują hodowlane stada kur, indyków, krów, świń i owiec.
W latach 90. hodowcy z Europy Zachodniej zmagali się z gąbczastą encefalopatią, zwaną chorobą szalonych krów (BSE), która u ludzi mogła wywołać tzw. wariant choroby Creutzfeldta-Jakoba. BSE jest śmiertelna, nie ma na nią szczepień ani żadnych terapii, a zarażone bydło trzeba zlikwidować. Naukowcy ustalili, że źródłem choroby była dodawana do paszy roślinożernych zwierząt karma wzbogacana mięsem i kośćmi padłych owiec. Rząd Wielkiej Brytanii wprowadził zakaz dodawania do pasz produktów pochodzenia zwierzęcego. Postanowiono też zabić zagrożone chorobą bydło – w sumie 2,6 mln krów. Nie wiadomo, czy zabito wszystkie zagrożone krowy, w Europie długo zagrożenie bagatelizowano, a lobby producentów wołowiny nie próżnowało. Do naszego kraju BSE dotarło w XXI w., ale nie nosiło znamion epidemii, a w 2017 r. przyznano nam status znikomego ryzyka wystąpienia BSE.
HISTORIA STANY ZDJEDNOCZONE, XIX WIEK – UPADEK KRÓLA PRERII
Wędrujące przez prerie stada bizonów były łatwym celem dla myśliwych, wielu wzbogaciło się na ich skórach i mięsie
Największym lądowym ssakiem Ameryki są bizony amerykańskie, ostatni przedstawiciele plejstoceńskiej megafauny, która kiedyś władała kontynentem i zniknęła niecałe 12 tys. lat temu. Bizony jednak przetrwały i jeszcze 300 lat temu ich milionowe stada przemierzały prerie od północy Meksyku po tajgę. Zawsze były celem polowań rdzennych Amerykanów, jednak poważne kłopoty dla bizonów zaczęły się już w XVIII w., a w XIX w. polowania jeszcze się zintensyfikowały. Władze USA zachęcały białych do tępienia zwierząt, których gnijące ciała wkrótce pokryły prerie. Chciano w ten sposób złamać opór Indian, ułatwiając zdobywanie Zachodu. Do eksterminacji bizonów entuzjastycznie dołączyły też firmy kolejowe, bo kolizje z wielkimi ssakami były niebezpieczne dla lokomotyw. Organizowano więc specjalne przejazdy pociągami, w trakcie których pasażerowie strzelali z okien, nawet nie zatrzymując się po zdobycz.
W efekcie tej rzezi zasięg bizonów preriowych stopniowo się kurczył, aż pod koniec XIX w. zostało ich 400. Dopiero na początku XX w. podjęto wysiłki, dzięki którym uratowano gatunek. Jednak ich potężnych stad już nie zobaczymy.
Znacznie gorzej jest z grypą ptaków, która pochodzi z Azji, a jej najbardziej zjadliwe szczepy jak H5N1 są niebezpieczne także dla ludzi (pierwsze przypadki wystąpienia ptasiej grypy u ludzi odnotowano w 1997 roku w Hongkongu, szybka likwidacja ok. 1,5 mln sztuk drobiu zapobiegła wówczas rozprzestrzenianiu się choroby). Pierwotnym rezerwuarem wirusa są dziko żyjące ptaki, lecz na fermach drobiu przetrzymywanego w ogromnych nienaturalnych zagęszczeniach roznosi się on bardzo szybko. Praktycznie w każdym sezonie jesienno-zimowym w Europie pojawiają się kolejne ogniska ptasiej grypy. Zgodnie z dyrektywą Rady 2005/94 /WE drób dotknięty chorobą jest usypiany i utylizowany, fermy się czyści i dezynfekuje, a wokół zakładów ustala się granice obszarów zagrożonych (10 km) i zapowietrzonych (3 km), gdzie ograniczony jest handel żywym drobiem, jajami i produktami pochodzenia zwierzęcego. Niestety w praktyce zdarza się, że chore zwierzęta trafiają „po godzinach” do ubojni i stamtąd na nasze stoły.
WYROK NA DZIKA
W tej chwili Europa najbardziej boi się wirusa ASF, czyli afrykańskiego pomoru świń, który przedostał się z Afryki desantem przez Gruzję. Na rodzimym kontynencie jest on od
dawna obecny, choć do masowych epidemii tam nie dochodzi. Jednak w europejskich hodowlach zaczął siać spustoszenie. Wirus ten nie jest niebezpieczny dla ludzi i innych gatunków zwierząt, ale wśród świniowatych jest niemal stuprocentowo zabójczy. Nic dziwnego, że hodowcy się go boją – zarażone stada są bowiem likwidowane. Polski rząd postanowił pokazać, że traktuje sprawę poważnie i wydał nakaz sanitarnego odstrzelenia dzików, które też są nosicielami ASF.
Według początkowych planów od 19 stycznia 2019 r. w Polsce miało dodatkowo zostać odstrzelonych nawet 200 tys. tych zwierząt, co w połączeniu z odstrzałami (na podobnym poziomie) prowadzonymi w ramach zwykłej gospodarki łowieckiej oznaczać by mogło eliminację lokalnej populacji. Aby eksterminacja była skuteczniejsza, premie miały zachęcać myśliwych do zabijania także ciężarnych samic i matek z dziećmi. Orędownicy masowych odstrzałów wskazują, że dzięki takiej metodzie udało się powstrzymać rozwój choroby w Czechach. Tylko że tam w czerwcu 2017 roku wykryto zaledwie jedno ognisko choroby, szybko je ograniczono i metodycznie wybito zarówno dzikie, jak i hodowlane świnie, a ich ciała zutylizowano.
HISTORIA STANY ZJEDNOCZONE, XIX WIEK – ZAGŁADA GOŁĘBI WĘDROWNYCH
Gołębie wędrowne występowały na wschodzie USA i Kanady, były najliczniejszym gatunkiem ptaków na Ziemi. Żyły w milionowych, czasem miliardowych stadach, mimo to wyginęły Ptaki te były silnie związane z lasami liściastymi i mieszanymi (żywiły się owocami leśnymi), ich zasięg występowania pokrywał się z zasięgiem lasów, od północy ograniczała go tajga, od zachodu – prerie, a od południa i wschodu ocean. Na tym ogromnym obszarze miały gigantyczne gniazdowiska, a poza sezonem rozrodczym wędrowały w poszukiwaniu pokarmu w milionowych, a czasem miliardowych stadach! Ich miejsca gniazdowania ciągnęły się na 60 km, każde drzewo obwieszone było licznymi gniazdami.
Już w 1754 roku botanik Peter Kalm zauważył związek pomiędzy rozprzestrzenianiem się ludzi wycinających lasy pod pola a zanikiem gołębi wędrownych. Jednak ich los przypieczętowały polowania. Indianie polowali na gołębie przez tysiące lat, lecz skala polowań wzrosła radykalnie w XIX wieku wraz z rozwojem broni palnej. Gołębie, jako „mięso ubogich”, były podstawą diety osadników. Gdy pojawiały się w ogromnych stadach, zabijano je w setkach tysięcy, także w ramach treningu strzeleckiego i dla rozrywki.
W innych krajach Europy też prowadzone są odstrzały, a w Niemczech ich tegoroczna skala jest nawet większa niż w Polsce (ok. 800 tys. zwierząt), choć proporcjonalnie dotyczy mniejszej części dziczej populacji, ocenianej na dużo powyżej miliona. Z kolei Dania buduje na granicy niemieckiej długi płot, by chore zwierzęta nie przedostały się
na jej teren. A jednak to, że coś robią kraje zachodnie, nie zawsze oznacza, że jest to najlepsza metoda. Władze niemieckie, podobnie jak nasze, też muszą zadowolić hodowców trzody spektakularnym działaniem. Problem jednak leży w tym, że takie odstrzały u nich również spotykają się z masowymi protestami, gdyż jest to po prostu zła metoda.
Dziki rzeczywiście są nosicielami ASF, lecz praktycznie nie zarażają zwierząt hodowlanych, bo nie mają z nimi kontaktu. Zarówno naukowcy, jak i raport NIK-u z 2017 roku podkreślają, że głównym źródłem zakażenia świń jest człowiek, a jedyną metodą powstrzymania rozprzestrzeniania się choroby jest zaostrzenie procedur bioasekuracyjnych na fermach. Trzeba zapewnić sterylność chlewów, myć się, zmieniać obuwie i ubranie przed wejściem do pomieszczeń ze zwierzętami, zainstalować maty odkażające, upewnić się, że żadne zwierzęta nie dostają się do chlewu bez kontroli (szczury, myszy i psy mogą wirus przenosić na sobie, jeśli miały z nim kontakt). – Gdyby wszyscy hodowcy przestrzegali zasad bioasekuracji, afrykański pomór świń byłby w populacji dzików, ale nie przenosiłby się do chlewni – zaznacza prof. Zygmunt Pejsak, specjalista od chorób świń z Międzyuczelnianego Centrum Weterynaryjnego UJ-UR w Krakowie. Jednak według raportu NIK-u, ponad 70 proc. polskich ferm tych standardów nie spełnia.
NACZYNIA POŁĄCZONE
Z chorobą trzeba jednak jakoś walczyć. A że trudno zmusić polskich hodowców do przestrzegania higieny, skazano na zagładę niemal całą polską populację dzików, co prowadzi do skutków odwrotnych od zamierzonych. Polowania rozbijają watahy dzików, a ocalałe zwierzęta rozbiegają się, szukając bezpieczniejszych rejonów. A że dziki są inteligentne, poradzą sobie nie tylko w lasach, ale też na polach i w pobliżu domostw, gdzie przecież ich obecności nie chcemy. W dodatku samo polowanie prowadzi do rozsiewania wnętrzności i krwi, a wirus ASF może w tkankach przetrwać wiele miesięcy. Poza tym sporo myśliwych to rolnicy i hodowcy świń, którzy po polowaniu wracają w zakrwawionych ubraniach i butach, zakrwawionymi autami z zakrwawionymi psami do swej trzody, przenosząc wirusy. – Zasady bioasekuracji są tu kluczowe, nie należy też wchodzić do chlewni przez 72 godz. po polowaniu – zauważa dr Karolina Petrović z Instytutu Biologii Ssaków PAN.
Jej zdaniem ważne jest też, by nie karmić zwierząt gospodarskich paszą zwierzęcego ani niewiadomego pochodzenia. Dlatego w protesty przeciwko sanitarnym odstrzałom dzików włączyli się nie tylko przedstawiciele organizacji ekologicznych i antymyśliwscy aktywiści. Naukowcy z Polskiej Akademii Nauk sformułowali oficjalne stanowisko w sprawie walki z ASF, w którym potwierdzają wnioski płynące z raportu NIK. Odstrzał dzików może być w najlepszym razie metodą uzupełniającą, ale sam w sobie nie powstrzyma roznoszenia się ASF. Podkreślono też, że zarażonych wirusem dzików było w populacji zaledwie około 5 proc. Pod listem podpisało się blisko tysiąc biologów, weterynarzy, leśników i naukowców zajmujących się łowiectwem. Na debacie oksfordzkiej zorganizowanej przez PAN pod koniec stycznia prof. Pejsak podsumował: „Tak długo, jak długo rolnicy będą tylko obserwatorami całego programu zwalczania ASF i będą oczekiwali, że państwo za nich wszystko załatwi, tak długo nie zwalczymy pomoru. Oni też muszą być elementem systemowego zwalczania pomoru.
Muszą być odpowiedzialni za kontrolowanie zasad bioasekuracji w każdej wiosce, w każdym gospodarstwie. To powinno być usankcjonowane administracyjnie”. Abstrahując od nieskuteczności, jaką jest prewencyjna rzeź dzików, pozbycie się tych zwierząt wiązałoby się też z opłakanymi skutkami dla całego leśnego ekosystemu, którego dziki są integralną częścią. Tych zwierząt jest dużo, jedzą wszystko i są żarłoczne, trudno nawet wyobrazić sobie wszystkie skutki ich eliminacji. Spulchniają glebę, ułatwiając kiełkowanie roślinom i żerowanie innym zwierzętom. Zjadają też larwy owadów i gryzonie, więc ich zniknięcie doprowadzi do wzrostu liczebności gatunków, z których wiele niszczy lasy hodowlane i uprawy na polach. Z kolei dzikami żywią się wilki, gdy ich pożywienia zabraknie, będą musiały być może przerzucić się m.in. na zwierzęta hodowlane, a potem zapewne podzielić los dzików.
Współpraca: Mikołaj Gołachowski