Zacznijmy od banału. W swojej pracy skupiasz się na rekonstrukcji odzieży noszonej przez mieszkańców Rzeczpospolitej szlacheckiej w XVI i XVII wieku. Dlaczego pasjonuje Cię właśnie ten okres?
Nie będę gorszy i dalej pociągnę banał, bowiem klasyczna fascynacja epoką zaczęła się oczywiście od Trylogii Sienkiewicza, za dziecięcia poznanej w wersji filmowej. Po kinowej premierze Ogniem i Mieczem byłem pod takim wrażeniem tej produkcji, że rodzice zakupili mi książkę. Przeczytałem ją bodaj 13 razy. Jednocześnie interesując się też fantastyką, trafiłem na gry RPG oraz LARP-y, a w tamtych czasach istniał system o nazwie Dzikie Pola (jeszcze wtedy pierwsza edycja). I tak zarejestrowałem się na forum Valkirii, gdzie dowiedziałem się o istnieniu rekonstrukcji historycznej. Wraz z przeprowadzką do Krakowa na czas studiów poznałem znajomych, z którymi założyliśmy stowarzyszenie Pospolite Ruszenie i dalej ruszyło już z górki. Ot, najpierw bywałem szlachcicem (jak każdy), potem prostym hajdukiem, a dziś wcielam się w jednego z pikinierów (a na czas edukacyjnych pokazów – krawca).
Jak właściwie wyglądał wtedy najpowszechniejszy strój męski? Czym różnił się przyodziewek szlachecki od mieszczańskiego? W końcu różnice te regulowały osobne przepisy prawne.
Bardzo często spotykam się z narracją, że szlachta ubierała się po „polsku”, czyli w żupany, delie, ferezje, a później kontusze, a mieszczanie po „niemiecku” – jednak jak przejrzy się inwentarze chociażby z Krakowa i innych miast, to ten mit pęka. Mieszczanie w XVII i XVIII wieku nosili to, co szlachta, ale często z mniej dostatnich tkanin, choć to też zależy od tego, o kim mówimy. Co innego patrycjusz albo mistrz cechowy, co innego przekupień. To, że były ustawy antyzbytkowe, to jedno, ale samo to, jak często je ogłaszano, doskonale świadczy o tym, że wiele nie dawały.
Nie robiłem też oczywiście badań ilościowych, aby móc stwierdzać z pełnym przekonaniem, ale jednak myślę, że najpowszechniej w XVII wieku na terenach polskich występował żupan bądź inna szata wierzchnia żupanowi podobna (jak chociażby dołoman), której na obrazie od tego pierwszego rozróżnić nie sposób. Do tego dochodziła wszelkiej maści odzież będąca swego rodzaju płaszczem, czyli delie, ferezje, mente, katanki i tak dalej. Ogólnie zatem, moda i kroje typowo nam się kojarzące z terenami Rzeczypospolitej Obojga Narodów i sąsiedztwa. Uzupełniana o zachodnie kroje.
A co nosiła niema większość ówczesnych Polaków, tj. chłopi?
Cóż, to jak wyżej. To nie jest tak, że żupan jest typowo szlachecki i nikt więcej nosić go nie może. To jeden z rodzajów ubrania, który ma swoje cechy charakterystyczne wynikające ze sposobu krojenia. W inwentarzach chłopskich też trafiają się żupany, ale mamy tam również wszelkiej maści siermięgi, gunie, katanki, etc. Było możliwym rozróżnienie chłopa małopolskiego od litewskiego czy ukraińskiego po ubiorze. Trzeba przy ty mieć w pamięci, że te ubrania nijak nie przypominały tego, o czym dzisiaj myślimy, mówiąc o strojach ludowych (bogato zdobionych). Były duże uboższe w zdobienia, wykonane z samodziałowych tkanin wełnianych i lnianych, w różnym stopniu znać na nich było ślady zużycia
Skąd właściwie Twoja fascynacja dziejami ubioru? Większość historyków pociągają sprawy wielkich tego świata, wojny czy machinacje polityczne. Mało kto z naszej braci poświęca się badaniu tego, jaką, mówiąc żartobliwie, miał na sobie bieliznę Jan III Sobieski w trakcie bitwy pod Wiedniem.
Rzeczywiście, wśród koleżanek i kolegów na roku dało się zauważyć, że w większości interesują się wspomnianymi wyżej elementami badania przeszłości. Jednak w moim przypadku od samego początku fascynowały mnie rzeczy typu – mentalność, życie codzienne, kultura, ubiór. Miałem i mam wrażenie, że bardziej pozwala nam to zrozumieć ówczesnego człowieka. Może też to właśnie wynikać z zagrywania się w RPG i odtwarzania postaci. Tak czy siak – zaczytywałem się w Baranowskim, Kuchowiczu, Łozińskim. Same bitwy, wojny, to jednak wycinek życia i to całkowicie inna skala, w której większą rolę zwraca się na liczbę, taktykę, konsekwencje dla regionu i tak dalej. Co do polityki – jestem prostym człowiekiem i wszelkie machinacje polityczne, szpiegowskie, były i są pewnie poza moim poziomem pojmowania. A ostatecznie na koniec dnia to bliższa koszula ciału.
Zajmowanie się historią ubioru, ale też samego krawieckiego rzemiosła. pozwala w ciekawy sposób zrozumieć pragmatyzm przodków, zauważyć różne wpływy kulturowe (postrzeganie krawców, motyw kozła w krawiectwie, zmiany w modzie), daje możliwość poznania ogromu ciekawostek z przeszłości i życia codziennego. Czasem śmiesznych, czasem smutnych lub strasznych. Same dzieje ubioru, czyli kostiumologia, to dla mnie część składowa większej opowieści o rzemiośle, ludziach, świecie i epoce. I mi najbardziej smakuje całość tego przekładańca, bo jakbym skupił się tylko na kostiumologii, to mam wrażenie, że czegoś by mi brakło.
Zainteresowanie tematem to jedno, ale Ty nie ograniczyłeś się do teorii i zająłeś się sprawą w praktyce. Kiedy właściwie zacząłeś szyć repliki dawnych ubiorów? A przede wszystkim, jak się nauczyłeś krawiectwa, bo przecież szycie to nie śpiewanie, gdzie każdy może, jeden lepiej, a drugi gorzej, lecz trudna sztuka.
Moja styczność z krawiectwem zaczęła się na zakończenie studiów i związana była z tym, czego zawsze brakuje młodemu człowiekowi, który kończy naukę (szczególnie historii), czyli brakiem środków. Jako że pasjonowała mnie rekonstrukcja, to jednak zamówienie ubrania od rzemieślnika czasem przekraczało zasobność portfela. Drugi powód był jednak innej natury. Zauważyłem… ogromny brak wiedzy na temat ubioru. Mając dostęp do tych samych źródeł – wykrojów, grafiki – widziałem, że mimo wszystko wiele osób szyje w utartym schemacie nie do końca zgodnym z realiami epoki. Co więcej, mimo że wyraźnie wskazywano w publikacjach dotyczących czasów staropolskich, jak konstruowano ubrania, to niektóry rzemieślnicy, albo nie wczytywali się w ogóle w nie, albo ułatwiali prace i nie robili całej konstrukcji tak, jak to wyglądało. Do tego dochodziło zaburzanie proporcji sylwetki, tj. przenoszenie współczesnych kanonów na kanony XVII-wieczne. Efekt dawało to groteskowy. Stwierdziłem, że zbyt dużo czasu może zająć mi męczenie kogoś i wyjaśnienie tego, czego potrzebuję, więc sam się za to wezmę. Początki nie były proste, przelałem łez wiele oraz powiększyłem swój zasób słownictwa o nowe przekleństwa, ale jakoś przeżyłem. Zaliczyłem też rok nauki u krawca miarowego aby jeszcze lepiej zrozumieć, jak działa to rzemiosło oraz zauważyć, jak wiele technik z XVII wieku stosuje się po dziś dzień. Samo szycie jako takie to nie jest trudna sztuka, ale pewnie większość rzemieślników chciałaby abyśmy tak myśleli. I dlatego też w epoce pełno było partaczy. Największa trudność to umiejętność rozrysowania ubioru oraz jego dopasowania tak, aby był autentyczny i zgodny z kanonem estetycznym epoki. Tak samo w krawiectwie miarowym – nie jest sztuką zszyć ubranie, bo to robią uczniowie, czeladnicy, całe zaplecze, ale sztuką jest to, aby ubranie leżało odpowiednio na kliencie bez żadnych skaz, załamań i tak dalej. A to oznacza, że nie tylko musimy umieć rozrysować wykrój, przełożyć rysunek 2d na 3d, ale też w trakcie przymiarki wyłapywać problemy, wiedzieć, z czego wynikają i umieć je poprawić.
Jak ściśle trzymasz się realiów danego okresu, gdy pracujesz nad kostiumem zeń pochodzącym? Starasz się, żeby Twoje dzieło we wszystkim odpowiadało oryginałowi w skali 1 do 1 czy pozwalasz sobie na jakieś modyfikacje?
Przede wszystkim korzystam z materiałów, o których wiem, że były stosowane w dawnych warsztatach krawieckich, przede wszystkim tych pochodzenia naturalnego – wełny, lnu i jedwabiu. Staram się też operować w ramach zakresu kolorystycznego osiągalnego w tamtych czasach, a także gramatury tkanin odpowiadającej tej z wieku XVII. Do tego stosuję odpowiednie konstrukcje i techniki, które znane były w epoce. Tak samo korzystam z dodatków, które odpowiadają interesującemu mnie datowaniu (guziki, akwilety, etc.). I najważniejsze – zwracam uwagę na sylwetkę i wykrój tak, aby był zgodny z tymi z epoki.
Jeżeli chodzi o odtwarzanie w skali 1:1, to chyba nigdy mi się to nie zdarzyło. Byłoby to bowiem szycie typowo na wystawę i do muzeum, wszak miara by była nie na Klienta, a na nieboszczyka. Mimo że w 80% ubrania szyję ręcznie, to używam też maszyny do szycia w miejscach łączeń. Dlaczego? Oszczędność czasu. Umiejętność zszycia dwóch kawałków tkaniny ręcznie to żadna sztuka, naprawdę, a jest to czasochłonne. Chociaż mam teraz projekt w całości ręcznie szyty, lnianymi nićmi woskowanymi, na ręczenie tkanych i ręcznie barwionych tkaniach. Jest to ciekawe wyzwanie, nie powiem.
Przyznam, że z mojej perspektywy mniejszym złem jest wykorzystanie maszyny do szycia, aby np. połączyć boki ubrania, w porównaniu do tego, jak ktoś bierze poliestrową tkaninę wyglądającą autentycznie i ją zszywa ręcznie. Albo, jak bierze zabytek, który był zabytkiem z jedwabiu, a przez to wymagał konkretnych technik, ale jego rekonstrukcję szyje z grubej wełny i daje dokładnie taką samą ilość warstw. Co jest całkowicie bez sensu, bo inne wsparcie trzeba przewidzieć dla cienkiego jedwabiu, a inne dla twardego sukna.
Teraz wypada zapytać o techniki, które stosujesz. Czy Twoje stroje wyrabiasz dokładnie w taki sam sposób, jak to robiono w XVII wieku? A jeśli tak, to skąd znasz odpowiednie metody pracy, przecież nie masz wehikułu czasu i nie możesz podejrzeć dawnych mistrzów krawieckich w ich warsztatach. Istnieją jakieś stare księgi, z których można się tego nauczyć?
Jeżeli chodzi o stosowane techniki, to, pomijając wspomniane już szycie maszynowe (stebnówka), stosuję dokładnie te same techniki, których używano w XVII wieku. Zresztą tych szwów nie jest nie wiadomo ile, ale dobrze jest wiedzieć, po co jaki jest i co można nim osiągnąć. Często się śmieję, że połowa rekonstrukcji to „na okrętkę” szyję wszystko, ale robię to z dwóch powodów. Po pierwsze – jestem nieludzko złośliwy, jeżeli chodzi o humor, a dwa – chcąc zwracać ludziom uwagę, że jak chcą rozwijać się w rzemiośle, to powinni znać więcej technik, a nade wszystko wiedzieć, które do czego pasują. Mając taką wiedzę, wiesz, że tutaj użyjesz takiego szwu, bo zabezpieczony jest dodatkowo przed siepaniem tkaniny, a gdzie indziej – innego, który sprawi, że podszewka będzie estetycznie wszyta. Ten ładniej wypłaszaczy tkaninę i ją rozłoży, a inny lepiej połączy dwa kawałki. Tamten pozwoli nadać kształt, a inny delikatnie tylko zwiąże. I tak dalej.
Natomiast, skąd czerpać wiedzę? Jeżeli chodzi o XVII wiek, to nie jest tak źle, bo mamy zachowane i opisane zabytki, a do tego są na takim poziomie, że dokładnie wiemy, ile warstw miało dane ubranie, jakiego rodzaju, jakimi szwami zostało połączone oraz jakich nici użyto przy jego szyciu. W Polsce znaleźć można informacje na ten temat, chociaż nie są one przedstawione w taki przystępny sposób, jak na Zachodzie.
O technikach krawieckich wiemy nawet z testamentów, wypisów majątkowych i poezji. O fastrygowaniu pisał już Jan Kochanowski, a w starych angielskich słownikach mamy wypisane dokładne techniki z XVII wieku, jakie stosuje się w krawiectwie.
Jeżeli chodzi o kroje, to nie bez znaczenia są podręczniki krawieckie i księgi cechowe. Podręczniki z dokładnym rozrysowaniem krojów i ilości tkanin mamy zachowane chociażby z Hiszpanii ( Alcega, Burguen, Fryle, Anduhar) i de facto każda z tych publikacji to katalog mody. Ponadto księgi cechowe posiadają w sobie wykroje wraz z opisem ilości tkanin potrzebnych na ich wykonanie. Uczeń zdający na czeladnika był z nich odpytywany. Mamy zachowane księgi z Poznania i Leszna, w których zresztą widać, że obydwa cechy miały ze sobą kontakt, mamy z Opola i Wrocławia, a także duża ilość z Czech i Węgier oraz Francji.
Także wbrew pozorom baza źródłowa jest naprawdę duża, a im bliżej naszym czasom, tym łatwiej. Gorzej mają Ci odtwarzający średniowiecze – zwłaszcza wczesne, bo przyznam szczerze, że ja nie miałbym odwagi uznać, że odtworzyłem jakieś ubranie w oparciu o dane, którymi oni dysponują.
A skąd wziął się pomysł, by założy firmę specjalizującą się w krawiectwie historycznym? Nie bałeś się zaryzykować? W końcu szycie żupanów i dubletów to dość oryginalny pomysł na źródło dochodów.
Zaczęli się do mnie odzywać znajomi, abym uszył im XVII-wieczne ubrania za pieniądze. I gdy już zacząłem to robić, to zaczęło mną kierować najgorsze z możliwych uczuć biznesowych, jakim jest poczucie przyzwoitości. Uznałem, że skoro robię coś, za co otrzymuję pieniądze, to powinienem zarejestrować działalność gospodarczą, bo tak stanowi prawo. Dodatkowo, często muzea, gdy coś zamawiają – pokaz lub ubranie – oczekują fakturki. W tamtych czasach nie było działalności nierejestrowanej. Gdyby była – na takiej bym pozostał, bo krawiectwo to mój drugi fach po godzinach (a raczej pasja) i bawienie się w opłacanie składek zdrowotnych i podatków to najmniej fascynująca część.
Nie jest to też moje główne źródło dochodów, raczej dodatek zajmujący czas poświęcony po godzinach i planuję przenieść ciężar z szycia na edukację oraz pokazy, bo przekazywanie wiedzy daje mi więcej frajdy. Natomiast na co dzień, jak na osobę po studiach historycznych przystało, pracuję w całkowicie innej branży – jestem Product Ownerem. Świat IT w pewnym momencie dopada każdego, czy to na etapie zatrudnienia, jak u mnie, czy wysłuchania wypowiedzi bota o zakupie paneli fotowoltaicznych.
Gdy dostajesz zlecenie na konkretny strój, to jakie są kolejne etapy jego tworzenia?
Na początek trzeba uzyskać informacje od klienta, czego dokładnie oczekuje, jakie ma wymagania pod kątem wykonania (szycie ręczne czy maszynowe i ręczne), kolorystyki itp. Gdy mamy to klepnięte, należy wziąć miarę, co robię albo ja, albo klient (chociaż tutaj jest pole do dużych błędów, więc lepiej, aby to robił krawiec). Mając miarę, można ustalić zapotrzebowanie na tkaninę.
W dalszej kolejności robi się tzw. mustro, czyli wykrój na papierze, który jest naszym dwuwymiarowym obrazem ubrania, przygotowanym w oparciu o miary klienta. Są też tacy, którzy od razu rysują na tkaninie, ale to trzeba mieć naprawdę duże wyczucie w przypadku takich elementów, jak dublet (bądź marynarka). Przy szyciu pludrów to można przyśpieszyć proces i od razu rysować na tkaninie, bo nie ma tam skomplikowanych elementów.
W międzyczasie dokonuję dekatyzacji tkanin, które będą wycinane. Oczywiście, można to pominąć, ale mimo wszystko lepiej być przyzwoitym człowiekiem. Niezdekatyzowane ubranie ma tendencję do kurczenia się i może zepsuć nawet najpiękniejszą pracę. Najlepiej wcześniej zweryfikować kurczliwość tkaniny i na małym kawałku sprawdzić, ile się zmniejszy po, np. zmoczeniu i przeprasowaniu. Zobaczymy wtedy, jakie są straty w materiale.
Na zdekatyzowaną i przeprasowaną tkaninę nakładamy wykroje i odrysowujemy je za pomocą dobrej krawieckiej kredy, a następnie wycinamy wierzch, elementy konstrukcyjne i podszewkę. Lepiej od razu to zrobić i połączyć w jedna paczkę, aby potem nie tracić czasu na docinanie elementów.
I teraz zaczyna się cała zabawa z szyciem. Jeżeli mamy proste ubranie typu żupan, to tutaj nie ma większych problemów – chyba tylko przy odpowiednim układaniu na tkaninie albo robieniu łączonej („fałszowanej” podszewki).W przypadku dubletów jest dużo więcej zabawy, najpierw bowiem musimy wykonać konstrukcję, która będzie swego rodzaju duszą ubrania. Robi się ją najczęściej na płótnie, do którego przyszywa się (pikuje) warstwy tkaniny, efektem czego ubranie zyskuje kształt. Dodatkowo wchodzi tutaj też żelazko, bardzo ważne w kontekście właśnie kształtowania odzienia oraz wszelkiej maści manipulacje w typie klinów, zawieszek, etc.
Na tak przygotowaną duszę jako osobne panele nakłada się i przeszywa za pomocą fastrygi tkaninę wierzchnią. Potem całość się łączy wraz z podszewką i uzupełnia o kolejne elementy – rękawy, baskinę, kołnierz. W tym też momencie dobrze jest robić dziurki, aby potem nie machać całym strojem. Oczywiście to wszystko zależnie od tego, co szyjemy, ale z grubsza ten proces wygląda podobnie. Przedostatnim etapem przed oddaniem ubrania jest jego wyprasowanie i wszycie guzików.
Ostatnim krokiem jest przekazanie ubrania klientowi, pobranie należnego wynagrodzenia i roztrwonienie go w sposób mniej lub bardziej racjonalny i spektakularny.
Jakiego rodzaju zamówienia otrzymujesz najczęściej?
Staram się zawsze realizować jakieś nowe i ciekawe projekty. Miałem możliwość szycia zestawu marynarskiego z XVII wieku, szyłem dublet i pludry z mody włoskiej na koniec XVI wieku z aksamitu jedwabnego, z którego liczne włoski towarzyszą mi po dziś dzień w koszmarach. Szyłem spodnie dla husarza na początek XVII wieku z posrebrzanymi haftkami na łydkach. Na warsztacie mam XVII-wieczny dołoman i mente dla węgierskiego hajduka, a także pracuję nad całkowicie ręcznym ubraniem pikiniera.
Czy możesz zdradzić, który z projektów realizowanych w Twoim warsztacie stanowił dla Ciebie największe wyzwanie?
Może zabrzmieć to banalnie, ale każde ubranie to dla mnie nowe wyzwania, bo raczej nie robię masówki, a wszystko, co miałem na warsztaci, to był zawsze konkretny projekt, poprzedzony ciekawą analizą oraz rozmowami z naprawdę fascynującymi ludźmi, co mnie zawsze cieszy, bo od razu można złapać wspólny język.
Większość Twojej klienteli stanowią rekonstruktorzy odtwarzający mieszkańców Rzeczpospolitej w XVII wieku. Co możesz opowiedzieć naszym czytelnikom o tym środowisku? Czy takich osób jest w Polsce wiele? Bo wydaje się, że są trochę w cieniu, rzadko się o nich mówi w mediach i nie przyciągają takiej uwagi, jak rekonstruktorzy średniowiecznego rycerstwa, zjeżdżający się co roku na pola grunwaldzkie. Ba, Polska ma nawet kadrę narodową rycerzy walczących w turniejach, a o naśladowcach pana Wołodyjowskiego niewiele słychać…
Dokładnych liczb nie jestem w stanie przedstawić, ale myślę, że w Polsce XVII wiek jest dosyć licznie reprezentowany, aczkolwiek nie jest to ilość i poziom, który by powalał na łopatki. Trzeba tez wiedzieć, że rekonstrukcja nowożytna w Polsce dzieli się de facto na dwa nurty, które z przymrużeniem oka nazywa się: szlafrokami (czyli żupany, delie, mente, kaftany) oraz pludrakami (czyli dublety, generalnie zachód). Każda z grup ma przedstawicieli wybitnych, ale też nie ma co kryć, że jest ogrom kiepskich rekonstrukcji, ba – byle jak uszytych ubrań, którym bliżej do balu maskowego.
Natomiast z tego, co się orientuję, to w ogóle ruch rekonstrukcji historycznej zaczął się w Polsce właśnie od średniowiecza i zapewne stąd jego przewaga nad innymi epokami. A sam Grunwald jest medialny już od czasów Jagiełły i zostało to w narodzie. To też specyficzna impreza i jest zbiorem różnego rodzaju poziomów rekonstrukcji. Zresztą tak samo jest w epokach wcześniejszych, jak chociażby na Wolinie i późniejszych. W Polsce takim sztandarowym wydarzeniem dawniej było Vivat Vasa, ale już od dłuższego czasu nim nie jest.
Problemem imprez masowych jest to, że aby były masowe, trzeba przymknąć oko na jakość, może nie – skrajnie, ale jednak. Efektem tego jest może i w miarę duży spektakl dla gawiedzi, jednak w swej masie pełen przekłamań i rekonstrukcji bardziej wprowadzających w błąd lub powielających schemat niż czegoś głębszego.
Co do kadry narodowej rycerzy, to mam do nich wielki szacunek z dwóch powodów. Po pierwsze – to fajny sport i naprawdę mamy mocnych zawodników, a po drugie – lepiej ich chwalić, bo są więksi i silniejsi ode mnie. Natomiast z rekonstrukcją historyczną to to nie ma nic wspólnego, bo tam gdzie wkracza sport, tam pojawiają się uproszczenia oraz BHP. To z rekonstrukcji wyrosło i z koncepcji buhurtu, ale samą rekonstrukcją nie jest. I tak jest w sumie najlepiej, tak dla walczących jak i widzów.
Od pewnego czasu usłyszeć można o niszowym, lecz zdobywającym popularność trendzie history bounding którego międzynarodowymi ikonami są Amerykanka – Bernadett Banner czy nasza rodaczka – Karolina Żebrowska. Czy mógłbyś wyjaśnić, na czym polega ta moda i jak ją oceniasz jako historyk ubioru?
W ogromnym skrócie jest to przenoszenie do codziennego życia elementów lub całych ubiorów, które są historyczne – mają historyczne kroje, materiały, etc. Tylko że ktoś nosi to na co dzień, a nie na wydarzeniach rekonstrukcyjnych. Nie można tego mylić z ubieraniem się w stylu vintage, bo to drugie to jednak stylizacja w większości o ubrania współczesne.
Oprócz wskazanych powyżej osób warto dodać jeszcze Zacka Pinsenta z Wielkiej Brytanii, który w ogóle porzucił współczesne ubrania na rzecz tych historycznych.
Jak mi to oceniać? Nijak, bo dla mnie każdy może chodzi ubranym, jak chce i jeżeli to ich pragnienie – to dobrze jest je realizować, a jeżeli przy tym pokazują ludziom, że dawniej tak to wyglądało – dobra nasza. Aczkolwiek bardziej mi się podoba przenoszenie mniejszych lub większych historycznych smaczków do ubrania aniżeli całość sylwetki z epoki, bo też nie każda moda trafia w moje gusta. A tak można to zrobić naprawdę fajnie.
I na koniec jeszcze jedno pytanie. Czy jako specjaliście od dziejów ubioru zdarza Ci się, oglądając filmy historyczne, wyłapywać błędy popełnione przez pracujących przy produkcji kostiumografów? Czy twórcy takich obrazów często rozmijają się z prawdą historyczną, jeśli chodzi o to, co noszą na sobie bohaterowie?
Ogólnie nie ma co kryć, że filmy historyczne w 95% niewiele mają wspólnego z poprawnym odtwarzaniem ubiorów z epoki. Dzieje się tak z kilku powodów – kosztów, prezencji na ekranie oraz oczywiście braku wiedzy. Jestem świadom tego i raczej oglądam filmy pod kątem akcji i fabuły lub efektów, a nie poprawności historycznej w obrębie stroju. Chociaż mam swojego ulubieńca – jest nim horror Roberta Eggersa Czarownica. Bajka ludowa z Nowej Anglii, który całym sercem polecam pod kątem przedstawionych tam ubrań, a także inny film tego reżysera – Wiking. Co ciekawe, w tym drugim kilka elementów ozdobnych było przygotowanych przez polskich rzemieślników. Bo też i nasze polskie poletko stoi bardzo mocnymi i zdolnymi wytwórcami, od krawców zaczynając i idąc poprzez tapicerów, pasamoników, szewców, kaletników, płatnerzy i tak dalej. Warto ich śledzić, bo to niesamowicie utalentowane i ciekawe osoby.
I takich Wam w życiu i najbliższym otoczeniu życzę jak najwięcej.
Dziękuję za interesującą rozmowę.
Wszystkie zaprezentowane na zdjęciach stroje historyczne wyszły z warsztatu Tomasza Łomnickiego