Był maj 1952 r. Świat wciąż jeszcze żył w cieniu wojny koreańskiej, dwa lata wcześniej rozpętanej przez Moskwę. Stalin snuł marzenia o dalszych podbojach, blok komunistyczny zbroił się, a tymczasem w Warszawie…
„Już od południa zaczął się napełniać Stadion im. Wojska Polskiego” – pisała „Trybuna Ludu” i obszernie relacjonowała wydarzenie: „Kordony porządkowych sprawnie kierowały tysięczne rzesze widzów, którzy z radością śpieszyli na tę wspaniałą imprezę. […] Na boisku ukazał się barwny korowód sportowców. Widzieliśmy potężne grupy niosące portrety Generalissimusa Stalina i Prezydenta Bieruta i symbole pokoju, efektowne makiety mówiące o Konstytucji, o budowie metra, o rosnącej Warszawie. Była też olbrzymia mapa Wyścigu Pokoju. Najgorętsze brawa wstrząsnęły całym stadionem, kiedy ukazały się ekipy kolarzy biorących udział w Wyścigu Pokoju. Długo Stadion drżał od niemilknących oklasków i gromkich okrzyków: Stalin – Bierut – Pokój. […] Kiedy opadła biało-niebieska chorągiewka w ręku ambasadora NRD w Polsce, kiedy samotny kolarz albański poprowadził V Wyścig Pokoju, z czterech stron stadionu wzleciało w niebo tysiące gołębi – symboli pokoju”.
Sport jako narzędzie walki
Wśród rekwizytów peerelowskiej propagandy sport zajmował poczesne miejsce. Wykorzystywano go przy okazji pochodów i defilad, zwłaszcza 1 Maja i 22 Lipca. Przemarsz kolumny sportowców – nazywanych przez spikera „wojskiem pokoju” – stanowił punkt kulminacyjny niejednego stalinowskie święta. Gimnastycy ustawiali się w piramidy, a bokserzy i szermierze odgrywali na platformach sceny pojedynków. Przed trybunami imitowano nawet mecze siatkarskie i zawody lekkoatletyczne.
Zwycięzców sławiono w mediach i na szkolnych akademiach. Nie chodziło jednak o dostarczenie masom rozrywki ani o popularyzowanie zdrowego stylu życia. Społeczeństwo miało uprawiać sport, by dostarczać państwu wydajnych robotników i silnych żołnierzy.
„Przegląd Sportowy” pisał w 1952 r.: „Nigdy nie odczuwaliśmy takiej jedności z tym wszystkim, co tworzy dziś Polskę Ludową, co buduje socjalizm – sport ostatnich dni wysunął się na czoło frontu proletariackiej walki, a jego pierwsze miejsce w pochodzie to symbol tej honorowej pozycji. To proste przecież: walczymy o pokój, a któż lepiej od nas, sportowców, rozumie, czym jest walka. Stanęliśmy ramię przy ramieniu do wyścigu ludzkości o sprawiedliwość dziejową. A któż wie lepiej od nas, sportowców, czym jest wyścig. Gdy w nasze wytrenowane zdrowe ciało wstąpił nowy duch, dojrzała świadomość, gdy odmłodziły się nasze szeregi robociarskimi i chłopskimi synami, gdy widzimy i rozumiemy toczącą się walkę klas – to jasna rzecz, że możemy, że musimy przewodzić nie tylko boisku. Budujemy nowego człowieka, a nowy człowiek walczy w pierwszej linii frontu i nigdy nie siada na barykadzie okrakiem”. Sport miał hartować do walki – naturalnie „o pokój”.
Międzynarodowy wyścig kolarski, po raz pierwszy zorganizowany w 1948 r. na trasie Warszawa–Praga, stał się najważniejszym wydarzeniem sportowym PRL. W 1950 r. patronat nad zawodami objął Polski Komitet Obrony Pokoju, a imprezie nadano oficjalnie nazwę Wyścig Pokoju. W 1952 r. do grona państw, organizujących zawody, dołączyła NRD. Odtąd kolarska trasa łączyła Pragę, Berlin i Warszawę.
„Cała Polska podziwia naszych herosów szosy” – pisała „Trybuna Ludu”. Co roku wyścigowi towarzyszyła imponująca oprawa propagandowa i wielka mobilizacja społeczeństwa. W okresie stalinowskim osiągała ona niebywałe rozmiary. Jeszcze przed rozpoczęciem imprezy w kraju organizowano wyścigi powiatowe z udziałem dziesiątków tysięcy zawodników. Nawet przedszkolaki miały szansę wystartować w wyścigu hulajnóg, przygotowanym w Warszawie.
Trasę projektowano w ten sposób, by wyścig przebiegał w pobliżu ośrodków przemysłowych i wielkich budów socjalizmu. Kolarzy pozdrawiały wzdłuż szosy szpalery uczniów i robotników. Były chorągiewki, transparenty i hasła skandowane przez megafony: „Niech żyje pokój! Hańba amerykańskim imperialistom”. Na metach etapów budowano trybuny. Dygnitarze wygłaszali przemówienia, a delegacje załóg fabrycznych składały zobowiązania produkcyjne.
Zawodnicy polskiej ekipy traktowani byli jak bohaterowie. W zamian musieli uczestniczyć w imprezach propagandowych. Odwiedzali kopalnie i huty, ściskali przodujące dojarki oraz murarzy-rekordzistów, wygłaszali wręczone im na kartce przemówienia.
Gwoździe na szosie
Z wyścigu chciano też uczynić wizytówkę kraju na arenie międzynarodowej. „W dobie kiedy na zachodzie podżegacze wojenni wciąż snują nową wojnę i straszą ludzkość bombą atomową, nasza impreza jest pięknym przykładem, jak można żyć w innym duchu i budować nowe lepsze życie” – pisała „Trybuna Ludu”.
Na starcie stawały drużyny z „krajów demokracji ludowej” i reprezentanci „postępowych organizacji na Zachodzie”. Cytowani przez prasę goście z Anglii, Norwegii lub Włoch zachwycali się osiągnięciami socjalistycznej gospodarki. Być może ich entuzjazm wiązał się z kosztownymi podarunkami (jedwabne krawaty, złote zegarki, kryształy), wręczanymi za sam udział w kolejnych etapach.
Wyścig miał symbolizować braterskie stosunki, panujące w obozie socjalistycznym. Kolejne zawody niosły aktualne przesłanie polityczne. W 1952 r. świętowano pokojową współpracę Polski i NRD. Dwa lata później uroczyście witano zespół ZSRR, po raz pierwszy uczestniczący w wyścigach. Od połowy lat 50. w zawodach pojawiali się kolarze z krajów Trzeciego Świata, co miało symbolizować poparcie bloku komunistycznego dla ruchów narodowowyzwoleńczych.
Czasami polityka wymuszała korektę trasy. W 1969 r. drużyna czechosłowacka – w proteście przeciw sierpniowej inwazji – zbojkotowała zawody. Z uwagi na nastroje ludności organizatorzy postanowili, że wyścig jedynie na niewielkim odcinku odbędzie się na terytorium CSRS. Mimo to, zamiast entuzjazmu kibiców, kolarzy powitały wyzwiska i gwoździe na szosie.
Z kolei 17 lat później start wyścigu odbywał się w Kijowie, w kilka dni po katastrofie w Czarnobylu. Impreza zaplanowana została dużo wcześniej, a Moskwa postanowiła jej nie odwoływać. Chciała pokazać światu, że wbrew alarmistycznym głosom z Zachodu awaria reaktora nie była poważna, a sytuacja została już opanowana. Jednak tylko ekipy państw socjalistycznych przystąpiły do wyścigu. Do dziś niektórzy zawodnicy zmagają się ze skutkami choroby popromiennej.
O tym, że sportowa rywalizacja nieraz musiała ustępować przed bieżącą polityką, przekonują też poufne dokumenty PZPR. W notatce z 1954 r. czytamy: „Kierownictwo wyścigu Polski, NRD i CSRS postanowiło wczoraj na konferencji zrobić wszystko, aby doprowadzić drużynę indyjską do Pragi, chociaż jest to bardzo trudne, podobnie jak i trudno będzie doprowadzić Albańczyków do mety. Niedobrze jest w drużynie NRD, która do tej pory jedzie z każdym etapem coraz gorzej, podobnie wygląda sytuacja z Polonią francuską”.
Bitwy, fortele, koks i dolary
Sami zawodnicy niekoniecznie przepojeni byli duchem internacjonalistycznej przyjaźni. „Rosjanie jeździli bardzo niebezpiecznie – opowiadał dziennikarzom »Gazety Wyborczej« w roku 1994 Mieczysław Nowicki. – Najgroźniejszy był Jewgienij Lichaczew. Rozpychał się, powodował kraksy. Dzięki temu potrafił wygrać podczas jednego wyścigu nawet siedem etapów.
Na jednym z nich w 1975 r. przez niego upadł nasz lider Ryszard Szurkowski. Następnego dnia otrzymałem zadanie pilnowania Lichaczewa. Jechaliśmy przez tereny budowlane ogrodzone siatką, która była tuż przy szosie. Zaczęliśmy się pchać. Lichaczew wpadł na siatkę, a my byliśmy najlepsi na etapie”.
Z kolei Lech Piasecki wspominał: „Bójki toczyły się nie tylko między nami i kolarzami ZSRR. Walczyli z nimi też Niemcy. W 1983 r., na etapie z Torunia do Poznania, jechałem w kilkuosobowej ucieczce. Nagle między Riko Suunem i Niemcem Falko Bodenem wywiązała się bójka. Zaczepiłem o nich kołem i wylądowałem w rowie. Zanim się pozbierałem, z piątego miejsca w klasyfikacji spadłem daleko”.
Niekiedy także organizatorzy starali się pomóc swoim zawodnikom. „W 1981 r. Niemcy chcieli oszukać rywali i zamknęli główną bramę, zostawiając otwartą inną – opowiadał historykowi IPN Tadeusz Mytnik. – Nie zdążyli powiedzieć o tym swoim kolarzom. Niemcy, tak jak prawie wszyscy, wpadli na barierkę. Wygrał jeden z Włochów jadący na końcu peletonu”.
Trudno też uwierzyć, aby zawodnicy się nie „wspomagali”. Zwłaszcza w latach 50. i 60., gdy nie istniały kontrole antydopingowe. Choć oficjalnie nigdy nie doszło do skandalu, lektura prasy nasuwa jednoznaczne podejrzenia. Gdy w 1957 r. zawodnikom NRD udało się podczas ostatniego etapu nadrobić 12 minut straty i w efekcie zajęli 1. miejsce, Polacy nie mogli się nadziwić. „Nie wiem, jak to się mogło stać, że przegraliśmy wyścig – komentował dla prasy Eligiusz Grabowski – Niemcy jechali chyba na… »odrzucie«, bo niemożliwe, aby na jednym etapie byli o klasę lepsi od nas. Nie wyobrażałem sobie, abyśmy mogli przegrać na ostatnim etapie. Przecież 5 minut przewagi to było dużo”.
To, czy zawody będą przebiegały zgodnie z zasadami fair play, miało najwyraźniej dla władzy znaczenie drugorzędne. Kolarze mogli robić dowolne świństwa na trasie, byle w życiu publicznym sumiennie grali rolę bohaterów socjalistycznego sportu. A z tym bywało różnie.
Największy zawód kierownictwu partii sprawił Stanisław Królak, który jako pierwszy Polak wygrał w 1956 r. indywidualną klasyfikację wyścigu. Droga kariery stanęła przed nim otworem, ale na swoje nieszczęście postanowił od razu spieniężyć sukces. Zaczął startować w lokalnych zawodach jako zawodowiec – a udział w Wyścigu Pokoju zobowiązywał go do zachowania statusu amatora. Władze ukarały Królaka krótkotrwałą dyskwalifikacją, ale po następnej wpadce nie były już tak wyrozumiałe. Gdy w 1959 r. dał się przyłapać na pokątnej transakcji dolarami, jego „niegodne sportowca” zachowanie napiętnowano w prasie. Na kilka lat pozbawiono go możliwości startu. Represje dotknęły też rodzinę Królaka, m.in. dożywotnio zdyskwalifikowano jego brata, także kolarza.
Niesportowe i niepolityczne emocje
Społeczny entuzjazm, towarzyszący imprezie, nie był tylko propagandową kreacją. „Nawet igrzyska olimpijskie nie wzbudzały w nas podobnych emocji – pisał we wspomnieniach Henryk Dasko. – W Warszawie pojawiały się dziesiątki zagranicznych drużyn i setki zawodników przystrojonych w fantastycznie barwne koszulki. Przemykali, siedząc na smukłych, leciutkich rowerach, diametralnie różnych od tych topornych, na jakich jeździliśmy. Wyścig transmitowano przez radio, a w połowie lat 50. ekipę sprawozdawców wyposażono w helikopter, latający nad peletonem wyścigu. Nazwisko Bogdana Tuszyńskiego, pierwszego »powietrznego« komentatora, było na ustach wszystkich. W naszych zabawach z Piotrem on odgrywał rolę reportera, trzymając puszkę po konserwach z kawałkiem sznurka, imitującą mikrofon, a ja rolę polskich kolarzy”.
Przy okazji zawodów ujawniały się jednak narodowe resentymenty, na co dzień skrywane przez władze pod fasadą „niewzruszonej przyjaźni krajów socjalistycznych”. Część kibiców żyła nadzieją, że „nasi chłopcy dowalą Szwabom i Ruskim”. Prasa z niesmakiem komentowała postawę „gwizdarzy”, którzy nie chcieli cieszyć się z sukcesów zawodników radzieckich i enerdowskich. Do najpoważniejszego incydentu doszło w 1968 r., niespełna miesiąc po stłumieniu protestów studenckich. Komunikaty o możliwym zwycięstwie zawodników ZSRR wywołały rozruchy na Stadionie X-lecia, gdzie znajdowała się meta wyścigu. Tłum zaczął rzucać butelkami. Doszło do wielogodzinnych starć z milicją, a premier Józef Cyrankiewicz i towarzyszący mu dygnitarze w popłochu opuścili trybunę honorową.
Próba uczynienia za sportu narzędzia indoktrynacji zakończyła się – jak wiele innych komunistycznych projektów – fiaskiem.