KRZYSZTOF KWIATKOWSKI: „Plan B” to ciepła, mozaikowa opowieść o ludziach po przejściach. O tych, którzy przeżyli zawody, musieli stoczyć potyczki z losem, ale próbują się podnieść. Potrzebujemy dzisiaj takiego filmu?
ROMA GĄSIOROWSKA: Lubimy oglądać́ historie o miłości, związkach i relacjach, opowiedziane w nieoczywisty sposób, bo uczucia są nieoczywiste. Życie pisze nam czasem zaskakujące scenariusze i stawia w trudnych sytuacjach. Dlatego myślę, że wielu widzów utożsami się z bohaterami „Planu B”. Film jest mądry, ale przy tym romantyczny i zabawny. Mam nadzieję, że wywoła refleksję, że warto cieszyć się tym, co mamy i dbać, by każda chwila była powodem do radości lub nauką. W biegu nie zawsze umiemy docenić ulotne emocje i to, że obok jest ktoś bliski.
Pani bohaterka po iluś nieudanych związkach długo nie umie spróbować raz jeszcze. Zauważyła pani moment, w którym przestała grać rozedrgane dwudziestolatki, a zaczęła kobiety z przeszłością?
– To przyszło naturalnie. Mam 36 lat. Nie zagram dwudziestolatki. A role kobiet dojrzałych są zazwyczaj o wiele ciekawszym wyzwaniem. Moje warunki sprawiały, że długo obsadzano mnie w rolach niedojrzałych kobiet, nawet jeśli ja byłam emocjonalnie gdzieś indziej. Teraz osiągnęłam wiek, w którym gram inne bohaterki. Weszłam w dobry czas życia. Wypracowałam sobie świadomość́, kim jestem, czego chcę, co mogę osiągnąć, a nad czym muszę pracować. Jako człowiek i jako artystka. Nie skupiam się na tym, co nieosiągalne, nie żałuję niewykorzystanych szans. Mam na tyle dużo determinacji, że realizuję swoje cele, również biznesowe. To mi daje wielką satysfakcję. Nawet jeśli ostatnio żyję bardzo intensywnie. Ale też co jakiś czas dbam o to, żeby wyłączyć się i kompletnie odciąć od świata.
Aktorstwo też było sposobem na poznanie siebie?
– Z pewnością tak. Nie umiem już dzisiaj odpowiedzieć na pytanie, kim byłabym, gdyby nie aktorstwo. Żyję tym zawodem od lat. On podyktował mi drogę, zadecydował, jakich ludzi poznałam, czego doświadczyłam. Ale tym bardziej cieszę się, że tak się to potoczyło. Aktorstwo bywa trudne, okrutne. Często wspaniali ludzie nie dostają swoich szans. A mnie się nieźle ułożyło, nie cierpiałam na brak pracy, wielokrotnie podołałam trudnym wyzwaniom. Jednocześnie stale szukałam siebie w innych rejonach. Od razu po szkole założyłam stowarzyszenie, aby realizować różne offowe wydarzenia z moimi przyjaciółmi artystami, stylizowałam sesje fotograficzne, robiłam kostiumy do teatru, montowałam filmy.
Później przyszło projektowanie ubrań i własna marka „Stara Bardzo”, wydarzenia i filmy związane z modą. Następnym krokiem stała się założona przeze mnie szkoła aktorska Studium AktoRstudio oraz – W-arte! Open Art Space, które ma już na swoim koncie dwie produkcje, w wakacje prowadziłam własną knajpę i udało mi się stworzyć dzielnicę artystyczną. A wkrótce otwieram galerię i concept store z designem młodych artystów. Od nowego roku ruszam z Fundacją, której celem będzie synergia kultury i biznesu. To wszystko za sprawą mojej konsekwentnej wieloletniej drogi. W zawodzie aktorskim wypracowałam sobie zaufanie, pozycję. Ale nie chciałam w stu procentach na nim polegać́. Nauczyłam się dzielić swój czas. W różnych dziedzinach znajdować stabilizację, satysfakcję, również odpoczynek. Mieć niezależność. Dziś nie wyobrażam sobie innego życia.
A jednak w każdym wywiadzie, pytana o dziecięce marzenia, wymienia pani inne. Od baletu przez malarstwo i literaturę aż po mechanikę samochodową.
– W zawodzie mechanika urzekał mnie głównie strój służbowy! Ale od liceum, kiedy zastanawiałam się, co we mnie krzyczy najmocniej, wiedziałam, że chcę być artystką wielu dziedzin. Kreatywną osobą, która rozwija różne talenty. Miałam rodzinę w Niemczech. Widziałam, że tam od moich rówieśników, inaczej niż w Polsce, oczekuje się niezależności i samodzielnego myślenia. To mi się podobało. Czasem nawet pojawiała się myśl, żeby wyjechać na Zachód. Ale jednocześnie znałam rozterki bliskich, ich tęsknoty, trudności życia w miejscu, które nigdy nie stało się do końca ich. Dzisiaj cieszę się, że zostałam w kraju, jednak chcę realizować́ projekty za granicą i do tego zmierzam.
Dorastała pani w Bydgoszczy. Wychowywała panią samotnie matka, pracując na trzech etatach. Wyobraźnia stała się dla pani ucieczką od rzeczywistości?
– Mama była silną i mądrą kobietą. A ja przy niej stałam się fajnym dzieckiem: inteligentnym, otwartym na wiedzę, odważnym. Zdrowo patrzyłam na świat dorosłych, a oni mnie do niego wpuszczali. Ale rzeczywiście, najukochańsze momenty z tego czasu to chwile, kiedy uciekałam
w wyobraźnię, tam czułam się bezpieczna i zawsze ufałam swojej intuicji. Lubiłam podejmować ryzyko. Zawsze, nawet w szkolnych wypracowaniach. Zaczynały się od fragmentu, który trzeba było zawrzeć, a potem następował nagły zwrot w surrealizm. Ale to nie jest marzycielstwo. Wyobraźnia jest moją podstawową i najwierniejszą partnerką. W pracy, ale i w życiu, gdzie dzięki niej pokonuję swoje lęki czy bariery. Może też dlatego zawsze czułam, że muszę zająć się czymś kreatywnym.
Do szkoły aktorskiej zdała pani w trudnym momencie, po stracie matki.
– Psychologowie mówili mi, że silniejszą traumą od śmierci mamy jest tylko utrata dziecka. Ja miałam 18 lat. Nie wiedziałam, co mnie czeka, kim zostanę w życiu. Zdawałam maturę, a nagle zniknął ktoś najbliższy. Oczywiście, że było mi ciężko, czułam ból po stracie i długo przeżywałam czas żałoby. Ale doświadczyłam dużo wrażliwości ze strony profesorów, kolegów. Dzisiaj, kiedy wracam do tego doświadczenia na chłodno, myślę, że ono mnie ukształtowało.
Jeśli człowiek się z czegoś takiego wykaraska, pokona ból i znajdzie napęd do życia – umacnia się. Może też dzięki temu szybciej stałam się gotowa do uprawiania mojego zawodu? Bo od razu miałam w sobie coś więcej niż moi rówieśnicy. Chłonęłam warsztat aktorski, szukałam własnego sposobu na pokonywanie stresu i emocji, by pracując z taką wrażliwością nie być bezbronna.
Nie zachłysnęła się pani nowym życiem? Tuż po traumie – nowe miasto, szkoła, teatr.
– Nie. To był skomplikowany czas. Studiowałam w Krakowie, ale przyjechałam do Warszawy, żeby wziąć udział w projekcie Grzegorza Jarzyny Teren Warszawa, wiedziałam już, że zostanę w tym teatrze na etacie, chciałam jednak dokończyć szkołę, dlatego wróciłam do Krakowa i tam dostałam propozycję pracy w Starym Teatrze. Stanęłam przed wyborem miejsca, w którym chcę żyć. Postawiłam na Warszawę, bo miałam wrażenie, że jest w niej więcej energii. Nie pomyliłam się. Odpowiada mi tutejsza dynamika, możliwości, nastrój, głód kultury. Nie potrzebowałam się długo zakorzeniać. Od razu byłam u siebie. Teraz mam tu dom i rodzinę, moje dzieci są warszawiakami. Realizuję się.
Na ekranie od początku tworzyła pani własną bohaterkę. Inną niż dotychczasowe. Roztrzęsioną, nieposkładaną.
– Twierdzi pan, że grałam zawsze to samo? To nie jest komplement dla aktora. Zagrałam wiele postaci bardzo różnych od siebie w filmach, ale też w teatrze, spektaklach w telewizji. Nie wszystkie trafiły do szerokiego grona odbiorców. Te głośne role też się znacząco od siebie różnią moim zdaniem. Nie uważam, żeby dziewczyny z „Wojny polsko-ruskiej”, „Sali samobójców” czy „Ki” były jedną bohaterką. Ale jasne, że wypełniłam je swoją wrażliwością, pewnie dlatego mają w sobie wspólny mianownik. Kiedy zaczynałam, w kinie pojawili się twórcy, którzy dużo czerpali z aktorów.
Wchodziły kamery cyfrowe, można było sobie pozwolić na tzw. brudy do ścięcia, improwizację. To wymaga od aktora wielkiej uwagi i umiejętności, aby naprawdę żyć postacią. Ja polubiłam taki styl pracy. Miałam dużo szczęścia, trafiłam na swój moment i wielu reżyserów dostrzegło mój głos albo nawet widziało we mnie głos pokolenia. Obnażałam własne emocje. W ciasnych kadrach, blisko kamery. Teraz nastały takie czasy, że trudno jest ocenić, co się „opłaci” i w co zainwestować jako aktorka, brać serial czy czekać na role w filmie, a teatr to już właściwie elitarne środowisko. Aktorzy są trybikiem wielkich maszyn produkcyjnych i dystrybutorskich i bardzo rzadko zdarza się, że mogą wybierać projekty. Czasem nie ma wyjścia i trzeba iść na kompromis.
Czuła pani, że mówi głosem swojej generacji?
– Tak. Zadebiutowałam u Jerzego Stuhra w „Pogodzie na jutro”. Zaufał mi, za co jestem mu wdzięczna. Dał mi siłę, dzięki której uwierzyłam swojej intuicji. Ale tuż po szkole z Jankiem Komasą kręciliśmy „Odę do radości”. Był dokładnie w moim wieku. Piotrek Głowacki na ekranie stał się jego alter ego. Ja wcieliłam się w odległą mi dziewczynę – wyniosłą, „warszawkową” panienkę z bogatego domu, mimo wszystko Janek zaufał mojej wrażliwości i stworzyliśmy rozedrganą emocjonalnie dziewczynę, która się miota. Odbijaliśmy się od scenariusza, improwizowaliśmy. To był nasz generacyjny głos . Zmienialiśmy metody pracy w filmie, szukaliśmy czegoś, co było świeże, nowe.
Co was wyróżniało?
– Rozmawiałam o tym kiedyś z Dorotą Masłowską. Ona, podobnie jak ja, jest reprezentatywna dla naszego pokolenia. Bardzo dużo osiągnęła, jednocześnie w stu procentach pozostając sobą, nie tracąc własnego stylu i indywidualności. Łatwo to chwalić dzisiaj. Ale obie byłyśmy kiedyś outsiderkami, wyróżniającymi się, wyprzedzającymi trendy dziewczynami, które wyjechały z rodzinnych domów w poszukiwaniu drogi do realizacji swoich marzeń. Nikt patrząc na nas teraz, kiedy jesteśmy kobietami sukcesu, nie pomyśli, że musiałyśmy mieć sporo odwagi i determinacji, aby ze swoimi lękami, niepewnością, niewiedzą, do jakich drzwi zapukać i nawet jeśli po raz pierwszy czy dziesiąty nie udało się, próbować dalej. Dla mnie to naturalne, że trzeba mieć w sobie pokorę, chęć ciągłego rozwoju i dużo siły i determinacji. Nie wszyscy dziś nastolatkowie to mają. Często mniej od siebie wymagają, myślą, że coś im przyjdzie łatwo, albo wręcz narzekają i są wiecznie niezadowoleni, mimo sukcesów.
Miała pani momenty, gdy pomyślała: „Przesadziłam z komercją, poszłam na za duży kompromis”?
– Nie, chociaż wyszłam ze szkoły nieprzygotowana na nową rzeczywistość. Uczyłam się aktorstwa, w którym nie było ścianek i mediów plotkarskich. Pamiętam dokładnie czas, kiedy pojawiły się seriale. Maja Ostaszewska w którymś zagrała i wszyscy idealiści, moi mistrzowie, rzucili w jej stronę kamieniem. A potem sami w to poszli. Polski show-biznes szybko ewoluuje. Właśnie zagrałam w trzech filmach i bardzo komercyjnym serialu. Ale z planu telewizyjnego jadę na próbę spektaklu Pawła Miśkiewicza, który robimy w Teatrze Soho, dość mało mainstreamowym, gdzie zdarza się, że odkurzę sama garderobę czy przetrzemy sami podłogę na kolanach przed spektaklem. Myślę wtedy: „Kiedyś uczyli mnie, że teatr to świątynia. Ale wtedy nie było seriali”. Spokojnie. Ważne, żeby zachować balans. A komercja jest i będzie jej jeszcze więcej. Dlatego staram się w W-arte! Łączyć sztukę z biznesem. To jest możliwe.
Tak samo było z reklamą?
– Tak, to też się zmieniło. Kiedyś występ w niej znaczał blamaż. Dzisiaj bycie twarzą dobrej marki to wyznacznik pozycji. Tak jak liczba lajków na Instagramie albo obserwujących na Facebooku. Gram w tę grę. Nie mam wyjścia, zdarzyło mi się już kilka razy być świadkiem sytuacji, gdzie słupki popularności decydują, czy ktoś dostanie rolę czy nie. Dla mnie ważne, bym w tym wszystkim miała czas na rodzinę i swoje pasje.
Pani aktorstwo też według klasycznych kategorii było nie do przyjęcia. Uciekała pani od klasycznej prezencji i dykcji, wyraźnego podawania kwestii.
– Rzeczywiście to było dość szeroko komentowane i wielu poszło w moje ślady. Teraz już posługuję się zdecydowanie innym językiem filmu i dykcję też mam wyraźniejszą! Dojrzałam, ale wciąż bardzo cenię sobie kontakt i pracę z młodymi ludźmi, którzy mają świeższe pomysły i już czasem patrzą na mnie jak na to starsze pokolenie. Także z szacunku dla nich stworzyłam Studium AktoRstudio.
Szkoła funkcjonuje już pięć lat. Otwierałam ją, mając 31 lat. Wiele osób mówiło, że to za wcześnie, aby uczyć, ale ja czułam, że o wiele więcej dowiedziałam się na planie niż w szkole. Że moje doświadczenie jest cenne i wielu moich kolegów może powiedzieć młodym więcej niż niejeden profesor, który od dawna nie zagrał w żadnym filmie. Uważałam, i nadal uważam, to za wielki atut mojej szkoły – podkreślam i nie wstydzę się powiedzieć, że mam świadomość, co jest ważne we współczesnym kinie.
A w tych młodych, którzy przychodzą do pani do szkoły, rozpoznaje pani siebie sprzed lat?
– Oni dojrzewają w innej epoce. Wcale nie mają z górki. Stale znajdują się w dziwnych, sztucznych sytuacjach, muszą podejmować niełatwe wybory. Reality shows, talent shows, seriale, social media. Trudno wyczuć, co może stać się drzwiami do sukcesu, a co lotem w dół. Jest wiele miejsc, w których aktorzy mogą się prześliznąć bez warsztatu, charyzmy. Być przezroczystym i się uchować. Potem wyrabiają sobie wygórowane mniemanie o sobie, a jednocześnie nie oczekują wiele więcej niż wysokiej dniówki z soap opery. Z kolei ci, którzy mają talent, ryzykują wejście na niedobrą ścieżkę.
Jan Komasa po „Sali samobójców” mówił, że jednego naprawdę zazdrości ludziom urodzonym już w wolnej Polsce: bezczelności, braku kompleksów, poczucia, że wszędzie są u siebie.
– Jasne, że to fajne. Bez bagażu transformacji, dorastania wśród wspomnień PRL-u. Ale może dzięki tej rodzinie w Niemczech i w Londynie czy wymianom szkolnym, ja też nigdy nie czułam ograniczeń. Berlin, Londyn, Nowy Jork to miejsca, w których chcę częściowo żyć. Również dzięki temu, że mam ten plan na siebie, świadomie wybieram Warszawę i umiem się nią cieszyć.
A nie ma pani wyrzutów sumienia, że stworzyła szkołę aktorską? Przecież zna pani ten zawód, wie, że wybije się kilka osób. Reszta będzie skazana na frustrację i granie ogonów.
– Od początku o tym myślałam. Moim celem nie było zorganizowanie kursu, tylko prężnej instytucji kulturalnej. Stworzenie środowiska, które pozwoli ludziom realizować się. W W-arte! studenci mogą przygotowywać różnego rodzaju projekty i wydarzenia. Moi wykładowcy znają świat, przekazują więc umiejętności ważne dzisiaj. Są warsztaty z realizacji selftape’ów – nagrań coraz częściej wysyłanych na castingi zagranicznych produkcji – czy zajęcia po angielsku. Zdarzały się przypadki, że wyczuliśmy u kogoś ucho do dialogów i aranżowaliśmy dla niego kurs scenariopisarski. Uczniowie poznają się nawzajem, współpracuję z Gdyńską Szkołą Filmową, gdzie moi aktorzy grają w etiudach młodych reżyserów.
Rozmawiam też z reżyserami obsady. Po mojej rekomendacji Eliza Rycembel dostała rolę w „Obietnicy” Anny Kazejak. Mamy przy szkole agencję aktorską, która nie wymaga od artystów wyłączności, a jedynie ich wspiera. A gdy ktoś jeszcze nie jest gotowy, zapewniamy mu coaching. To wszystko przynosi efekty. Kilka osób po Studium gra w serialach, kilka wyjechało za granicę. Jedna kobieta przyszła do mojej szkoły w wieku 38 lat. Zakochała się w aktorstwie, rzuciła studia doktoranckie, pracę na uniwersytecie. Spotkałam ją niedawno w Nowym Jorku, jest zachwycona, mówi, że gra w spektaklach na Broadwayu i jest szczęśliwa. I wspaniale.
Kiedy pani słucham, mam wrażenie, że pani tych ludzi zwyczajnie lubi.
– Oczywiście, że tak. Bo oni są świetni. Dlatego chcę, by moja szkoła stała się dla nich trampoliną. Do kina, teatru, na międzynarodowy rynek. A W-arte! dopiero się rozkręca. Ta interdyscyplinarna platforma to potęga i nieustające źródło możliwości realizowania projektów oraz edukacji, nie tylko aktorska. Jestem w nieustającym procesie tworzenia tego twórczego fermentu, który, mam nadzieję, w przyszłości umożliwi ludziom realizację i rozwój.
W tym całym rozbieganiu zostaje pani czas na rodzinę?
– Jasne, ona jest najważniejsza. Mam 36 lat, dwójkę dzieci, trzecie mojego męża. To odpowiedzialność, zobowiązanie w stosunku do tych młodych ludzi, którzy dorastając, obserwują model życia, jaki wybraliśmy i jaki im proponujemy. Tworzymy patchworkową rodzinę. Misterny mechanizm, ale działa. Dzisiaj syn mojego męża wysłał mi MMS ze swoją pracą plastyczną ze szkoły i podpisem „Tylko nie pokazuj tacie”. Pomyślałam: „No, to już mi chyba ufa!”. Potem zresztą pokazaliśmy jego dzieło tacie.
Jak pani daje sobie z tym wszystkim radę?
– Nauczyłam się organizacji. Próbując połączyć moje aktywności, robię plany: wieloletni, kilkumiesięczny i tygodniowy. W biznesie to konieczne. A do tego jest codzienność, dom, trzeba znaleźć czas na relaks, zajęcia dzieciaków. Lubię tę różnorodność i kontrolowany chaos. Ale dbam też o to, żeby się nie przepracować, zachować zdrowy balans i budzić pasje w moich dzieciach.
W tym roku w córce odkryliśmy talent baletowy, a syn dostał się do drużyny piłkarskiej! A gdy coś mi nie wychodzi, analizuję, dlaczego nie ułożyło się po mojej myśli. Wiem, że ta cała buchalteria brzmi skomplikowanie. Ale bez tego nie da się iść do przodu. To zdecydowanie najlepszy czas mojego życia jak do tej pory. I bardzo nie chcę, żeby to poczucie minęło. Niech już zawsze będzie najlepszy czas.