Zdaniem Searsów, rodzicielstwo bliskości buduje pewność siebie nie tylko w dziecku, ale także w rodzicach.
26-letnia uśmiechnięta blondynka Jamie Lynne Grumet karmi piersią swojego synka. Nie byłoby w tym zdjęciu nic dziwnego, gdyby synek nie miał prawie czterech lat i nie stał na stołeczku, aby dosięgnąć maminej piersi. Przesada? Zboczenie? Poświęcenie? A może prawdziwa bliskość? – zastanawiałem się, podobnie jak tysiące czytelników tygodnika „Time”, który zilustrował w ten sposób tekst o tzw. rodzicielstwie bliskości (ang. attatchment parenting), podejściu wychowawczym opartym na uwadze i czułości wobec dziecka.
Pomysł nie jest nowy, nawiązuje do popularnej już w latach 60. XX wieku teorii więzi Johna Bowlby’ego, zgodnie z którą najważniejsza dla zdrowego rozwoju dziecka jest prawidłowa więź emocjonalna z rodzicem, ma ona wpływ na całe późniejsze życie potomka. Twórczo rozwinęli tę koncepcję amerykański pediatra William Sears i jego żona Martha, prywatnie rodzice ośmiorga dzieci, którzy zebrali swoje doświadczenia w ponad 700-stronicowej „Księdze dziecka”, uważanej dziś za biblię praktykujących rodzicielstwo bliskości. Opisali w nich siedem narzędzi („filarów”), których stosowanie pomoże nam długodystansowo wychować dzieci na ufnych, pewnych siebie ludzi. A krótki dystans? Searsowie obiecują nam dzieci niemal idealne, takie, które prawie nigdy nie płaczą, świetnie odnajdują się w nowych sytuacjach, śpią w nocy..
Przyznam, że byłem sceptyczny, bo cena, jaką się płaci, wcale nie jest niska. Rodzicielstwo bliskości, choć pozornie proste, wymaga od rodziców sporo. Nawiązanie więzi podczas narodzin, okazywanie dziecku czułości przez dotyk, reagowanie z wrażliwością na jego potrzeby brzmiały dla mnie dobrze. Przekonują mnie też takie hasła jak wystrzeganie się „dziecięcych treserów”, czyli ignorowanie „dobrych rad”.
Ale czy karmienie piersią tak długo, jak dziecko tego potrzebuje, nie skończy się tym, że żona będzie zmonopolizowana przez małego pasożyta przez najbliższe trzy lata? A „bezpieczny sen”? W przypadku naszej starszej córki bezpieczne okazało się łóżeczko przy naszym łóżku, ale młodszy syn bezpiecznie czuł się wyłącznie w naszym i płakał przy każdej próbie pozbycia się go stamtąd. Owszem, przyznaję, wtulony w nas przesypiał całe noce. Najbardziej przekonały mnie jednak zasady mówiące o stawianiu granic, czyli: kochaj dziecko, ale nie zamęcz przy tym samego siebie.
Oponenci Searsa oskarżają go o antyfeminizm i zamykanie kobiet w domu. Tymczasem „doktora Billa” bronią same feministki. Np. Agnieszka Graff w wywiadzie dla „Kultury Liberalnej” przekonuje wręcz: „Media chętnie propagują przerysowany obraz rodzicielstwa bliskości jako teorii, która wyklucza pozostawienie malucha pod opieką kogokolwiek innego niż matka.
To jest wizja uproszczona i wywołująca u kobiet poczucie winy. (…) Searsowie biorą pod uwagę, że wiele kobiet po prostu nie ma możliwości, siły albo chęci, by być z dzieckiem non stop, zachęcają do szukania własnej wersji równowagi, (…) popierają układ, w którym opieką dzielą się dwie czy trzy osoby, zachęcają do aktywnego ojcostwa, radzą, jak dobrze wybrać nianię, jak dogadać się z dziadkami”.
Michał Fiedorowicz: Rodzicielstwo bliskości ma zagorzałych zwolenników, ale i równie zaciętych krytyków. Wasze metody są z pozoru proste do zastosowania, wystarczy, że będziemy nosili dziecko przy sobie, przytulali i słuchali go. Ale to, co niby proste, wydaje się szczególnie trudne dla współczesnych rodziców, którzy dziecko postrzegają często jako kolejny „projekt”, który ma się wpasować w zaplanowane życie, a nie je burzyć.
William Sears: Młodzi rodzice często pytają mnie: „Kiedy nasze życie wróci do normy?”. Odpowiadam: „To jest wasza nowa norma”.
M.F.: Trochę strasznie…
W.S.: Musimy zmienić punkt widzenia i pomyśleć o zyskach, o radości, jaką może ci dać rodzicielstwo bliskości ono pomaga zrozumieć swoje dziecko. Jest to szczególnie ważne w przypadku dzieci, które nie są „typowe”, nie zachowują się podręcznikowo. One są dla rodzica prawdziwym wyzwaniem.
Martha Sears: Nasza pierwsza trójka dzieci nie była „wymagająca”, chłopcy np. grzecznie spali odłożeni do łóżeczka, ale gdy na świat przyszła nasza pierwsza, obecnie 35-letnia córka Hayden, przeżyliśmy szok. Szybko zrozumieliśmy, że wcześniej praktykowane metody przy Hayden nie działają i musimy wymyślić nowe. Ówczesne poradniki stanowczo zabraniały brania dziecka do łóżka, noszenia go ze sobą… Karmienie piersią było już wtedy propagowane przez La Leche League, karmiłam tak pozostałą trójkę. Ale to Hayden uczyła nas większości dziś polecanych przez nas metod. Kiedy miała dziesięć miesięcy, poszłam z nią na pierwsze spotkanie La Leche League, to było wspaniałe być z tymi wszystkimi mamami, które dzielą moje doświadczenia.
W.S.: Kiedy zaczynałem praktykę medyczną, wiedza na temat odczytywania sygnałów, które wysyłają dzieci, i bycia z nimi blisko była znikoma. Zacząłem się więc zastanawiać, które dzieci lubię, które z nich są podczas wizyty grzeczne, ufne, uśmiechające się. Były to dzieci matek, które wydawały się rozumieć swoje dzieci. To były matki, które komunikowały się z dzieckiem, wystarczyło ich spojrzenie, a ono wiedziało, jak się zachować, bez słów. Większość z nich bezwiednie praktykowała rodzicielstwo bliskości, a ja ze zdumieniem patrzyłem, jak te dzieci i ich rodzice są niesamowicie związani i jak ta więź pozytywnie rzutuje na rozwój dzieci, zarówno fizyczny, jak i psychiczny.
Te doświadczenia zebraliście i opisaliście w opublikowanej 20 lat temu „Księdze Dziecka”, dziś dostępnej także po polsku. Według niej rodzicielstwo bliskości powinno opierać się na siedmiu filarach, tymczasem media koncentrują się tylko na jednym z nich – karmieniu piersią. Czy ono jest najważniejsze?
W.S.: Każde z proponowanych przez nas narzędzi jest równie ważne. Nasze ósme dziecko, córeczka Lauren, była adoptowana, więc nie było możliwości karmienia jej naturalnie. Kiedy pisaliśmy „Księgę Dziecka”, podkreślaliśmy, że karmienie piersią jest najlepsze dla dzieci, ale sztuczne mleko jest prawie tak samo dobre. Chcieliśmy uświadomić matkom, że ta metoda karmienia jest też dobra dla nich, że kiedy karmią naturalnie, korzystają np. z dobroczynnych właściwości hormonów, takich jak oksytocyna, która wydziela się przy karmieniu i sprawia, że kobieta ma lepsze samopoczucie. Wiemy, że nie zawsze karmienie piersią jest możliwe, np. w przypadku depresji poporodowej, która odbiera mamom energię do życia, działania. Gdy kobiety muszą w związku z tym brać leki, muszą też przestać karmić, bo mogłyby zaszkodzić dziecku.
Pytam o to dlatego, że karmienie piersią czasem zmienia się w terror. Kobiety, które np. w wyniku zapalenia piersi przestają karmić, myślą o sobie w kategoriach „gorszych matek”.
W.S.: Nie powinny, ponieważ mają wciąż do dyspozycji pozostałe sześć narzędzi rodzicielstwa bliskości, które są równie ważne. Na pewno może im pomóc noszenie dziecka w chuście czy spanie blisko.
M.S.: Mamom, które nie mogą karmić naturalnie, polecamy tzw. bottle nursing, chodzi o to, by karmić dziecko butelką w takiej samej pozycji, w jakiej karmi się piersią, nie używać podpórek do butelki albo nie kłaść dziecka samego z butelką, bo to po prostu niebezpieczne, grozi zachłyśnięciem, a poza tym matka traci wtedy kontakt dotykowy i wzrokowy z dzieckiem. Mamy nie powinny też, przynajmniej na początku, cedować na innych karmienia butelką, aby nie tracić tego wyjątkowego kontaktu, więzi, jaka rodzi się między dzieckiem a nimi w czasie karmienia.
I pamiętać, że bliskość to nie tylko mleko?
W.S.: Powiem więcej. Do klubów zrzeszających rodziców praktykujących rodzicielstwo bliskości powinny szczególnie dołączać mamy, które nie karmią piersią, bo to właśnie one, np. matki adopcyjne, szczególnie potrzebują wsparcia, narzędzi, jakie daje rodzicielstwo bliskości. Kiedy się karmi piersią, stosowanie innych narzędzi jest łatwiejsze, nie kusi cię np., by oddalić się na długo od dziecka, ponieważ wiesz, że ono może potrzebować karmienia. To właśnie dlatego matki w latach 30. słyszały od lekarzy: „nie musisz się tak poświęcać, przestaw dziecko na mleko sztuczne, wróć do pracy, baw się”. Ale czy pracodawcy naprawdę kierowali się dobrem kobiety i jej dziecka?
Ale czy alternatywą nie jest zamknięcie kobiety w domu?
W.S.: Nie. Rodzicielstwo bliskości pomaga kobietom wyjść z domu, wcale ich w nim nie zamyka, wielu rodziców wręcz podkreśla, że stosowanie naszych metod ułatwia im powrót do pracy i utrzymanie więzi z dzieckiem mimo rozłąki. Takim rytuałem może być np. karmienie dziecka piersią przez mamę zaraz po powrocie z pracy, pozwala to obojgu przytulić się do siebie, wyciszyć się i zrelaksować po ciężkim dniu. Mało tego, mama chustująca w wielu wypadkach może z dzieckiem wyjść nawet do pracy.
Ale to raczej nie jest praca od 9 do 17, w biurze…
W.S.: Znam wiele matek, które pracują w ten sposób z dziećmi i to nie jest tylko praca zdalna w domu, są nawet sprzedawczyniami w sklepie z ubraniami! Bycie blisko z dzieckiem jest jedną z najważniejszych rzeczy na świecie, w ciągu 40 lat pracy jako pediatra przekonałem się, że matka zawsze znajdzie sposób, by tę bliskość praktykować. Naprzeciw takim potrzebom coraz częściej wychodzą pracodawcy, każda większa firma w USA ma tzw. kąciki do laktacji, w których mamy mogą w ciągu dnia odciągnąć mleko, przysługują im też w związku z tym 15-, 20-minuto- we przerwy (w Polsce matki karmiące mają prawo do godzinnej przerwy na karmienie – przyp. red.) Powód, dla którego stworzono takie miejsca, jest podyktowany ekonomią, badania pokazały bowiem, że matki, które mają możliwość odciągania pokarmu, mniej się stresują i lepiej pracują.
Duże kontrowersje budzi też propagowane przez was wspólne spanie z dzieckiem.
M.S.: Powtarzamy rodzicom: „najlepszym rozwiązaniem jest, aby wszyscy członkowie rodziny mieli szansę się wyspać”.
Jestem rodzicem leniwym i w przypadku obojga moich dzieci to była moja motywacja – wyspać się.
M.S.: Moja też!
W.S.: Spanie także budziło nasze największe wątpliwości. Wciąż pamiętam ten dzień, gdy Martha rzuciła: „nie obchodzi mnie, co mówią książki, jestem tak zmęczona, że muszę pospać” i wzięła Hayden do łóżka. Przez kolejne trzy noce czuwałem, patrząc, jak śpią, twarz przy twarzy i poczułem, że to jest przecież naturalne, od wieków tak spaliśmy, dlaczego wszystkie książki tak przed tym przestrzegają?
M.S.: Nie jest prawdą to, co piszą, że jak weźmiesz dziecko do łóżka, to nigdy wyjdzie. Wszystkie nasze dzieci z tego wyrosły.
W.S.: Stwierdziliśmy, że jeśli instynkt mówi matce, że z dzieckiem w łóżku jest jej najlepiej, to ona jest dla nas ekspertem, a nie jakaś książka.
Ale te zakazy nie biorą się znikąd, przecież możemy np. przygnieść dziecko.
M.S.: Amerykańska Akademia Pediatrów przez wiele lat rekomendowała spanie matki i dziecka w osobnych pokojach, które miało sprawiać, że matki są bardziej wypoczęte, a dzieci uczą się same przesypiać noce. Jednak kilka lat temu AAP, na podstawie nowych wyników badań naukowych doszła do wniosku, że spanie dziecka z matką w jednym pokoju, blisko siebie, zwiększa komfort snu obojga, dziecko śpi spokojniej i ma bardziej wyrównany oddech. AAP nie popiera brania dziecka „do łóżka” ze względów bezpieczeństwa, ale rekomenduje dziś spanie dziecka w jednym pokoju z rodzicami. Na Notre Dame University w Indianie działa Mother Baby Sleep Laboratory. Badania tam prowadzone wykazały m.in., że dzieci śpiące w pobliżu matek oddychają lepiej, ich oddech synchronizuje się z oddechem matki, ich serca biją wolniej, ponieważ dzieci nie są zestresowane. Bliskość w czasie snu jest fizjologicznie dobra dla dziecka, ale rodzicom, którzy obawiają się brania dziecka do łóżka, zalecam raczej stawianie łóżeczka dziecka obok swojego.
Pokolenie moich rodziców stosowało tzw. zimny wychów i uważa, że rady typu „nie noś go, bo go rozpuścisz”, są ciągle w cenie.
W.S.: Treserzy dzieci, bo tak nazywamy ludzi, którzy udzielają takich dobrych rad, są wciąż bardzo popularni. Dlaczego odnoszą sukcesy? Cóż, rodzice stosujący te metody zwykle uzyskują szybkie efekty, pierwszego dnia dziecko płacze w samotności 20 minut, potem 15, ale wreszcie się poddaje, a rodzice cieszą się, że ich dziecko „przesypia noc”. Nikt z treserów nie pyta, jakim kosztem odbywa się ta operacja. Takie dziecko traci zaufanie, nie jest pewne, czy gdy nas zawoła, zapłacze – zareagujemy. Przestaje na nas liczyć. Wyrasta na niepewnego człowieka. Studentom medycyny, których uczę, mówię: są trzy pytania, na które nigdy nie powinniście udzielać odpowiedzi, gdy rodzice je stawiają: jak długo mam pozwolić mojemu dziecku płakać? Gdzie powinno spać moje dziecko? Jak długo powinnam karmić piersią? Nikt nie powinien odpowiadać na takie pytania poza osobą, która ma więź z dzieckiem, czyli poza jego rodzicem.
M.S.: Niektóre dzieci reagują na tresurę, problem polega na tym, że „treserzy” zakładają, że wszystkie dzieci są jednakowe i reagują tak samo, a tak nie jest. My mówimy, że dzieci są różne i różnie się komunikują.
W.S.: Staramy się przekazać rodzicom, że płacz dzieci to język, jakim do nas mówią. Rodzice praktykujący rodzicielstwo bliskości wiedzą, kiedy płacz oznacza „muszę iść i wyjąć ją natychmiast i przytulić”, a kiedy „mogę jej pozwolić chwilę popłakać, wystarczy, że ją pogłaszczę, by się uspokoiła”.
Problem polega chyba na tym, że tak chętnie korzystamy ze wszystkich cudownych poradników, bo nie ufamy samym sobie, swojemu instynktowi.
W.S.: I rodzicielstwo bliskości uczy nas, jak na nowo zaufać sobie. Z czasem, gdy widzimy, że nasze działania przynoszą efekty, stajemy się bardziej pewni siebie.
Tak, ale to się nie dzieje od razu. Gdy urodziła się nasza córka, szczególnie problematyczne były dla nas telefony od jednej z naszych mam, która wiedziała lepiej, jak wychować nasze dziecko, jak je ubrać, kiedy karmić i jak nie rozpuścić. Jak poradzić sobie z treserem we własnej rodzinie?
W.S.: Radzę mówić: „Mamo, w naszym przypadku działa coś innego”, zawsze można też zwalić wszystko na lekarza: „Nasz doktor zalecił nam, aby..”.
M.S.: Trochę tchórzowskie, ale siła autorytetu działa! To jest mit, że dziecko się psuje. Myślę, że babcie w głębi serca chcą dobrze, widzą swoje córki i synów w stresie, niewyspanych, i chcą im pomóc. To kuszące powiedzieć „rób, tak jak ja robiłam”, ułatw sobie życie, nie chcę, byś tak niewolniczo poświęcała się/poświęcał się dla dziecka. Jeśli chcecie mieć święty spokój, musicie przestać skarżyć się mamie. Pożalcie się znajomym, którzy też mają małe dzieci, którzy myślą podobnie jak wy, prędzej usłyszycie od nich prawdziwe pocieszenie. Gdy zaczniesz słuchać matki, zaczynasz mieć wątpliwości, przestajesz ufać sobie, myślisz, a może ona ma rację?
Dla mnie ważnym narzędziem jest stawianie rozsądnych granic. Jak rozpoznać, że czas je postawić, że może staliśmy się „zbyt przywiązani”?
W.S.: Często obserwujemy mamy, których dzieci płaczą. Te „zbyt przywiązane” zrywają się gwałtownie, w jednej sekundzie. Podskakują za każdym razem, gdy dziecko kwiknie. Radzimy: nie stawaj na baczność, mów do dziecka spokojnie: „mama jest tutaj, mama cię słyszy, nic złego się nie dzieje”, tłumacz mu, co robisz: „mama się ubiera, zaraz wychodzimy”. Wystarczy, że mówisz do dziecka spokojnie, nie musisz rzucać wszystkiego, co w danym momencie robisz.
M.S.: Jeśli rodzic jest zdenerwowany, dziecko to czuje i też robi się zdenerwowane. Inną metodą jest zadanie sobie pytania: czy często denerwuję się na dziecko? Jeśli tak, to sygnał, że daję z siebie zbyt wiele. A jeśli matka czuje, że daje z siebie za wiele, to czas, by podzielić się dzieckiem z tatą, bo choć on nie karmi, też może być bliski, podobnie jak babcia czy opiekunka. Daj sobie pomóc, ale na swoich warunkach.
Wychowali państwo ósemkę dzieci. Czy korzystaliście z jakiejś pomocy?
M.S.: Bill często robił za nianię, zwłaszcza przy pierwszych dwojgu, był na stażu; ja, żeby zarobić na czynsz, pracowałam trzy razy w tygodniu. Czasem brał dzieci do laboratorium, czasem korzystaliśmy z uprzejmości przyjaciółki, która miała dziecko w tym samym wieku. Kiedy urodził się kolejny syn, w naszym życiu pojawiła się niania, która spędzała z dziećmi rzy popołudnia, gdy ja pracowałam. Mieliśmy do niej takie zaufanie, że gdy wtedy najmłodszy Peter miał roczek, zostawiliśmy dzieci z nią na tydzień i pojechaliśmy z Billem na kongres medyczny do innego miasta. W czasie całego pobytu odciągałam mleko i gdy wróciłam, mogłam z powrotem karmić Petera.
Nasz syn ma dziś dwa lata, córka cztery. Oboje są śmiałymi, ufnymi, radosnymi dziećmi, o których panie w przedszkolu mówią: te dzieci zawsze się śmieją. Nasi rodzice wzdychają, mówiąc: ale wam się trafiło, a my odpowiadamy: to żaden łut szczęścia, ale lata pracy.
W.S.: Właśnie. Bo rodzicielstwo bliskości jest też inwestycją i to chyba najważniejszą, bo w dzieci. Na jej efekty trzeba poczekać, ale są za to długoterminowe.
Redakcja Focus.pl wybierze dla Ciebie najlepsze artykuły tygodnia. Zapisz się na nasz newsletter