Calhoun Blakely (15 lat za narkotyki) ma łysą głowę i ręce pokryte tatuażami. Pochodzi z niezłej rodziny, skończył dobrą szkołę, a od szesnastych urodzin jeździł drogim samochodem. Przysięga na wszystko, że nie ma związków z gangami, że chce tylko odsiedzieć wyrok i wrócić do domu. Zdradzają go jednak sprytnie ukryte w gąszczu tatuaży dwie litery – „AB”. Calhoun jest porucznikiem Aryan Brotherhood, Bractwa Aryjskiego – jednego z największych gangów w San Quentin.
„Skąd nowi dowiadują się, co wolno, a czego nie?” – pytam. „Pierwszą lekcję dostaniesz, gdy złamiesz którąś z zasad i to będzie lekcja bolesna” – tłumaczy. „Mamy tu powiedzenie: »Jeśli nie wiesz, która godzina, lepiej szybko kup sobie zegarek«”.
Do San Quentin nie trafiają niewiniątka. Nie ma tu białych kołnierzyków z wyrokami za defraudację ani nastolatków, którzy niechcący potrącili na pasach pieszego. Jest to więzienie o maksymalnym rygorze, przeznaczone dla brutalnych przestępców: morderców, porywaczy, gwałcicieli i członków narkotykowych gangów.
Więzienie stoi na wysuniętym w morze cyplu, z widokiem na słoneczną Zatokę San Francisco. Okala je sześciometrowy mur, zwieńczony wieżyczkami strażniczymi. San Quentin jest stare, brudne i przeludnione. Nocami po korytarzach biegają szczury i karaluchy, a w celach farba odłazi ze ścian. Znakomita większość osadzonych odsiaduje tu drugi lub trzeci wyrok. Ponad sześciuset skazańców czeka na wykonanie kary śmierci. Placówkę zbudowano dla trzech tysięcy więźniów. W tej chwili przebywa ich tu prawie dwa razy tyle.
Więzienny apartheid
W San Quentin rządzą dwa rodzaje prawa: pisane i niepisane. Pisane mówi o równości, resocjalizacji i wzajemnym szacunku. To drugie mówi: złam nasze zasady, a rano się nie obudzisz.
Najważniejszą niepisaną zasadą jest absolutna segregacja rasowa. Na spacerniaku boisko należy do czarnych więźniów, stoły z ławkami są „białe”, a część placu przeznaczona na biegi to teren Latynosów. Oprócz tego swoje kawałki mają jeszcze Filipińczycy oraz pozostali imigranci z Azji Południowo-Wschodniej. Każdy zna swoje miejsce. Jeśli jesteś biały, trzymasz się z białymi. Nie opuszczasz swojej części placu, jesz ze swoją rasą, nie przesyłasz przez „kolorowych” informacji i – co najważniejsze – nie robisz z nimi interesów.
Gangów więziennych nie da się rozbić. Nie ma sposobu, aby unieszkodliwić grupę, której wszyscy członkowie już zostali osadzeni w więzieniu. Interes więc kwitnie – więźniowie rozprowadzają narkotyki, wykonują morderstwa na zlecenie i kontrolują setki tysięcy pozostających na wolności i zrzeszonych w ulicznych grupach „żołnierzy”. To model biznesowy, w którym najwyżsi dowódcy przebywają w stanie permanentnego odosobnienia. Co w niczym nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie.
Próba krwi
„Nowe transporty”, czyli nowo przybyli więźniowie trafiają do RC (Reception Center). Tak w więziennej terminologii określany jest blok przejściowy. Wysypują się z autobusu, ubrani w papierowe bluzy i spodnie, z kajdanami na kostkach i nadgarstkach.
Przechodzą rewizję, dostają pomarańczowe drelichy (po trzech miesiącach zamienią je na standardowe granatowe uniformy z żółtymi literami) i przez małą furtkę zostają wprowadzeni do miejsca zwanego „kwarantanną”.
Tam przez trzy miesiące strażnicy określają profil więźnia. Mogą uznać, że chce odsiedzieć swoje, a potem wyjść i nie oglądać się za siebie; albo że rokuje na aktywnego członka więziennego gangu. Mogą też wydedukować, że San Quentin to dla niego kolejny etap w karierze, który uwieńczy wytatuowaniem sobie pajęczej sieci na łokciu – symbolu odsiadki lub zaliczonego za kratami morderstwa.
Werbowanie do gangów zaczyna się po kilku tygodniach od przyjścia „nowych transportów”. Latynosi przystępują do Meksykańskiej Mafii, MS-13 lub La Nuestra Familia, biali – do Bractwa Aryjskiego lub Nazi Lowriders, a Afroamerykanie – do którejś z grup Rodziny Czarnych Guerilli.
Rytuał przystąpienia do gangu to niemal zawsze quasi-wojskowy trening i kilka rozkazów do wykonania – to drobne „przysługi”, takie jak pobicie innego więźnia czy przekazanie komuś informacji. Zwieńczenie rytuału stanowi inicjacja, czyli dobrowolne poddanie się brutalnemu pobiciu przez innych członków gangu.
Awans w jego strukturach uzależniony jest od zaangażowania. Na „latawcu”, zwiniętej w rulonik kartce, dostaje się suche polecenie: Zaatakuj strażnika. Przemyć narkotyki. Dostarcz broń. Zabij innego więźnia. Zasada jest prosta: jeśli mimo rozkazu nie potniesz kogo trzeba, ktoś inny potnie ciebie.
Większość organizacji wyznaje zasadę blood in, blood out: wejście do gangu musisz okupić krwią, a jedyne z niego wyjście prowadzi przez kostnicę.
Bezbronni strażnicy
Porucznik Sam Robinson pracuje w San Quentin od 16 lat. Długo był strażnikiem, teraz przekłada papiery w więziennym biurze. To on, kiedy wchodziłem do więzienia, dał mi do podpisania skomplikowane oświadczenie.
„Mamy tu politykę »zero negocjacji« – wyjaśnił. – Rozumiesz, co to znaczy? Jeśli zostaniesz zatrzymany przez grupę więźniów, spróbujemy cię odbić, ale nie będziemy negocjować twojego zwolnienia w zamian za złagodzenie wyroku”.
Porucznik Robinson po terenie więzienia porusza się bez broni. Podobnie zresztą jak pozostali, przebywający na stałe z więźniami strażnicy. Ktoś może nosi krótką pałkę, ale żaden nie ma pistoletu ani karabinu. W przypadku buntu (a były już dwa), funkcjonariusze nie mają żadnych szans – od razu uciekają do innych bloków i za kraty.
Symbiozę strażników i więźniów, ale także jakby kontrolowaną przewagę tych ostatnich widać najlepiej w bloku RC. Na tej otwartej przestrzeni bez ścian i krat kłębi się ponad tysiąc więźniów. To miasto przestępców kontroluje raptem pięciu, siedzących na podwyższeniu strażników, którzy wyglądają bardziej jak nocni stróże niż filmowi sadystyczni klawisze. Rozmawiają z więźniami, śmieją się, wymieniają uwagi. Zarówno tam, jak i we wszystkich innych blokach o podwyższonym rygorze broń jest szczelnie zamknięta za pancernymi szybami.
Co się dzieje w karcerach, nie wie nikt – nikt bowiem nie ma do nich wstępu.
„Nie pamiętam, żeby któryś strażnik użył tu siły. Nie traktujemy ich jak wrogów, raczej rozumiemy ich położenie – mają zadania do wykonania i po prostu robią, co do nich należy” – mówi mi Eric Travis (dwa wyroki za napad z bronią w ręku, trzeci za przemoc w rodzinie; w więzieniu łącznie od 15 lat, odsiaduje dożywocie). „Pierwsze, czego się uczysz w San Quentin, to to, że konfrontacja ze strażnikiem jest z góry przegrana. Nie wchodź im w drogę, a oni zostawią cię w spokoju”. Nagle na dziedzińcu podnoszą się krzyki. Błysnęło ostrze ręcznie robionego noża, z głośników rozległ się jednostajny, nieprzyjemny sygnał. Wszyscy więźniowie padają twarzą do ziemi, składając ręce na głowach. Gdyby któryś stał jeszcze przez pięć sekund, snajperzy z wieżyczek zaczęliby strzelać bez ostrzeżenia.
Dwóch więźniów sprawiających kłopoty zostało wyprowadzonych za bramę bloku. Zapewne skończyli w karcerze, gdzie trafiają osadzeni stwarzający największe zagrożenie. Siedzi się tam w celi dwa na trzy metry, przez dwadzieścia trzy i pół godziny na dobę, bez kontaktu z drugim człowiekiem. Liderzy gangów spędzają w izolatkach średnio osiem lat.
Bez seksu za murem
Kilka razy dziennie więźniowie przechodzą rewizję. Strażnicy każą im się rozebrać, przeczesują włosy, oglądają dokładnie każdy skrawek ciała, nawet język. Potem nakazują się pochylić, rozchylić pośladki i kaszlnąć. Codzienność w San Quentin.
„Chowanie broni w otworach własnego ciała to popularny sposób jej przemycania” – tłumaczy porucznik Robinson. „Nie uwierzyłbyś, jak pomysłowi są więźniowie, gdy chodzi o produkcję broni”.
Takie rzeczy jak zszywacze, plastikowe butelki, szczoteczki do zębów, żarówki, mydelniczki, ranty muszli sedesowej, długopisy czy okulary świetnie nadają się do skonstruowania broni.
Więźniowie chowają ją później w każdej możliwej szparze, zakopują ją na dziedzińcu, przenoszą we włosach i wspomnianych zagłębieniach własnego ciała.
„Czy tu jest dużo przemocy? Zdefiniujmy »dużo« – Eric Travis przeciera okulary. – W moim bloku mieszka 500 osób, wszyscy wychodzą na spacerniak w tym samym czasie i prawie nie ma bójek. Zdarza się, że nikt nikogo nie dźgnie nawet przez sześć miesięcy – to jest bardzo dobra średnia”.
Akty przemocy niemal w stu procentach mają swoje źródło w porachunkach gangów. Na najwyższym szczeblu w hierarchii panują inne zasady – liderzy gangów handlują ze sobą oraz wymieniają przysługi, utrzymując delikatną równowagę. Sygnały ostrzegawcze wysyła się na drugą stronę rękami członków niższych rang – to stąd biorą się pobicia, dźgnięcia i rany cięte. Wbrew powszechnemu wyobrażeniu, w San Quentin nie ma natomiast problemu z przemocą na tle seksualnym. To wyjątek na tle innych kalifornijskich więzień.
Świat w miniaturze
Strażnicy prowadzą więźnia z rękami skutymi na plecach. Przy paskach kabury z bronią, groźne miny. Gestem nakazują zejść z drogi, dźwięczą łańcuchy, pod butami chrzęści żwir.
„Transport!” – rozlega się krzyk. Wszyscy osadzeni karnie ustawiają się pod ścianą, twarzami w kierunku muru. Prowadzony mężczyzna w łańcuchach to jeden z 667 skazańców, oczekujących na wykonanie kary śmierci.
Blok cel dla skazanych na śmierć to w San Quentin „Condemned Row”, skrzydło potępionych. Potępionych, bo z takim wyrokiem nadzieja umiera. Pozostają apelacje i proceduralne przeciąganie sprawy, co w większości przypadków w praktyce zamienia egzekucję na dożywocie.
W San Quentin z 33 programów resocjalizacyjnych korzysta raptem pięć procent więźniów. 70 proc. po wyjściu wraca z kolejnym wyrokiem.
Życie tutaj polega na tym, aby przetrwać jak najdłużej. Panujące tu opresyjne warunki nie są narzucone przez bezduszny system – podziały, zasady i cały swój niepisany kodeks więźniowie stworzyli sobie sami. Dzięki temu garstka ludzi kontroluje resztę. To taki świat w miniaturze, w którym aby przetrwać, musisz oddać cząstkę siebie. „Czy chcesz, czy nie, w San Quentin musisz być rasistą. Ja w tę całą białą supremację nie wierzę, przecież to jakieś głupoty. Ale nie mam wyboru” – tłumaczy mi Calhoun.
Spójrz na ten cały brud, na ten tłok. Normalnym ludziom wydaje się, że w takich warunkach nie da się przeżyć. Ale wiesz co? Goście z Nikaragui, Gwatemali czy Peru wolą tu zostać do końca życia, niż wrócić do swojego kraju” – mówi mi tuż przed zamknięciem cel Eric Travis. „Oni specjalnie dają się złapać, żeby tu trafić. Bo mają tu dach nad głową i trzy posiłki dziennie, a to o wiele więcej niż u siebie w kraju”.
Coś w tym jest. Na życie więźniów w San Quentin patrzy się z przerażeniem. Ale mało kto zastanawia się, jak wyglądało ono tam, skąd tu przyszli.