Rekiny wojny

Ponad pół wieku po zakończeniu II wojny światowej został zrehabilitowany kapitan USS Indianapolis, oskarżany o spowodowanie jednej z największych tragedii amerykańskiej marynarki wojennej. Kilkuset jego marynarzy zjadły rekiny

Pierwsze rekiny pojawiły się około południa. Początkowo nikt nie zauważył, że dryfujący w kamizelkach ratunkowych rozbitkowie zaczynają znikać pod wodą z cichym pluskiem. Dopiero przeraźliwy krzyk jednego z marynarzy, któremu rekin odgryzł dolną część ciała, uświadomił pozostałym grozę sytuacji.

TAJNA MISJA KRĄŻOWNIKA

Był 1 sierpnia 1945 roku, ostatnie dni II wojny światowej. Spokojne tego dnia wody Morza Filipińskiego pokrywała długa na dwa kilometry plama ropy. Poza setkami marynarzy, taplających się w tłustej mazi, było to jedyne, co pozostało po zatonięciu ciężkiego krążownika USS Indianapolis. Rozbitkowie mieli kilka tratew ratunkowych. Tylko część z nich zdążyła przed opuszczeniem pokładu założyć kamizelki ratunkowe. Dryfującymi ludźmi szybko zainteresowały się rekiny. Wojenna hekatomba trwająca od 1941 roku na wodach Pacyfiku spowodowała, że żarłacze rozsmakowały się w ludzkim mięsie. Kampania na Filipinach, zmagania o Nową Gwineę, krwawa bitwa o Guadalcanal i niezliczone starcia flot USA i Japonii – każde z tych wydarzeń pozostawiało w wodzie tysiące zabitych i rannych. Ściągające w miejsce zatonięcia USS Indianapolis rekiny w ciągu kilku dni urządziły sobie tam bodaj największą ucztę w czasie całej wojny.

Tylko 12 minut potrzeba było, by komandor Charles McVay z dowódcy flagowego krążownika amerykańskiej 5. Floty stał się potencjalnym obiadem dla rekina ludojada. USS Indianapolis miał za sobą wspaniały szlak bojowy od Rabaulu, przez Mariany, aż po inwazję na Iwo Jimę. 31 marca 1945 roku w czasie bitwy o Okinawę krążownik został uszkodzony przez pilota kamikaze i wrócił do USA na kilkumiesięczny remont. 16 lipca komandor McVay, jeden z najzdolniejszych oficerów US Navy, dostał rozkaz wypłynięcia na Pacyfik ze ściśle tajną misją. Normalnie okręty tej klasy, co Indianapolis, pływają w konwoju z niszczycielami, które zapewniają kolosowi ochronę przed atakiem łodzi podwodnych. Tym razem ciężki krążownik miał wypłynąć bez asysty, żeby jak najmniej zwracać na siebie uwagę. Na pokładzie znajdował się zapalnik i głowica bomby atomowej Little Boy, która miała być zrzucona na Hiroszimę. Wypływając z San Francisco w samotny rejs, Indianapolis pobił rekord prędkości – w trzy dni dotarł do Pearl Harbor. Tydzień później zawinął na wyspę Tinian, skąd startowały amerykańskie latające fortece, dokonujące dywanowych nalotów na Japonię. Pilnie strzeżone kontenery z tajnym ładunkiem zostały wyładowane i Indianapolis skierował się na Guam. Tam na komandora McVaya czekał rozkaz udania się na filipińską wyspę Leyte, gdzie trwały ćwiczenia amerykańskiej floty przed przygotowywaną inwazją na Japonię.

McVay potrzebował poligonu, bo większość załogi Indianapolis stanowili marynarze ze świeżego poboru, którzy nigdy wcześniej nie wąchali prochu. Przed wypłynięciem z Guam McVay domagał się przydzielenia eskorty niszczyciela. Na wodach Pacyfiku nie było już wówczas żadnej wrogiej jednostki, która mogłaby stanąć do otwartej bitwy z USS Indianapolis, ale w głębinach mogły jeszcze czyhać jakieś niedobitki japońskiej floty podwodnej. Dowództwo zapewniło jednak komandora, że obszar między Guam a Filipinami jest całkowicie pod kontrolą aliantów, a prawdopodobieństwo spotkania zabłąkanej łodzi podwodnej cesarskiej floty jest praktycznie żadne. Dopiero gdy w latach 90. odtajniono archiwa floty, okazało się, że przed McVayem zatajono, iż między Guam a Leyte grasują japońskie łodzie podwodne, które kilka dni wcześniej zatopiły niszczyciel USS Underhill. Na swoją zgubę Indianapolis wyruszył więc w drogę bez wsparcia. Wieczorem 29 lipca widoczność była podła, McVay zdecydował więc, że należy zrezygnować z płynięcia zygzakiem, co było zwyczajową procedurą w czasie rejsów bez eskorty niszczycieli. Komandor odebrał jeszcze meldunek wieczornej wachty i poszedł spać.

Minęła właśnie północ, gdy porucznik Mochitsura Hashimoto, dowódca łodzi podwodnej I-58, wynurzył ją na głębokość peryskopową. Przez całą wojnę, która dla Hashimoto zaczęła się od ataku na Pearl Harbor, dowodzone przez niego łodzie podwodne dostarczały świeżego ludzkiego mięsa rekinom. Porucznik szukał jakiegoś łupu, bo kilka dni wcześniej jego kolega Saichi Oba, dowodzący bliźniaczą łodzią podwodną I-53, zatopił w tym rejonie niszczyciel Underhill. Oba wysłał przeciw Underhill żywe torpedy kaiten, czyli miniaturowe łodzie podwodne wypełnione materiałami wybuchowymi, kierowane przez marynarzy samobójców.

AGONIA KOLOSA

 

Hashimoto podszedł do peryskopu i w świetle księżyca, który wyszedł właśnie zza chmur, zobaczył w odłegłości niecałych dwóch kilometrów sylwetkę wielkiej jednostki. Z pobieżnych obserwacji wynikało, że w pobliżu okrętu, który Hashimoto zaklasyfikował jako pancernik klasy Missouri, nie ma osłony niszczycieli. Okręt szedł prostym kursem, stanowiąc łatwy cel dla I-58, na którego pokładzie też było sześć kaitenów i samobójcy, gotowi umrzeć za cesarza. Hashimoto wiedział, że zatopienie USS Underhill kosztowało jego kolegę życie aż czterech sterujących kaitenami marynarzy, a Hashimoto cenił życie podwładnych. Gdy cel zbliżył się na jakieś półtora kilometra, porucznik odpalił cztery konwencjonalne torpedy.

Przynajmniej dwie z nich trafiły Indianapolis. Hashimoto obserwował eksplozje na wysokości wież artyleryjskich na przodzie oraz na rufie okrętu. Ponieważ nie mieściło mu się w głowie, że jednostka tej klasy tnie otwarte wody bez eskorty, szybko zanurzył się w morskie głębiny, by uniknąć odwetowego ataku niszczycieli.

Tymczasem na powierzchni rozpętało się piekło. Torpedy wyrwały potężne dziury w kadłubie. Woda zaczęła zalewać maszynownię, unieruchamiając dwa z czterech silników. Krążownik zaczął tracić prędkość i nabierać wody. Na pokładzie szalały pożary. Wszystko działo się tak szybko, że nie było czasu na sprawną ewakuację. Na wodę udało się spuścić tylko kilka tratew ratunkowych. Ci, którzy założyli kamizelki ratunkowe, skakali wprost do wody. W miarę jak płynący coraz wolniej okręt zaczął przechylać się na burtę, pozostali marynarze zebrali się na rufie. Dziób nabierał coraz więcej wody i pogrążał się w morzu. Rufa uniosła się ku górze na jakieś 20 metrów – za wysoko, by skakać bez ryzyka roztrzaskania się o taflę wody. – W pewnym momencie Indianapolis stanął w pionie i błyskawicznie wślizgnął się pod wodę – wspominał potem komandor McVay ostatnie chwile flagowego okrętu 5. Floty.

Razem z okrętem przepadło około trzystu marynarzy, którym nie udało się wydostać z wnętrza krążownika. Pozostałych dziewięciuset taplało się w plamie ropy, walcząc o każdy klamot, który utrzymywał się na powierzchni. Przeciwko sobie rozbitkowie mieli kilkumetrowe fale otwartego morza. Do rana utonęła około setka tych, którzy nie utrzymali się na powierzchni. Skonali też ciężej ranni, nie wytrzymując nocnego chłodu. Gdy pojawiły się pierwsze rekiny, w wodzie ciągle znajdowało jeszcze około ośmiuset marynarzy.

Sytuacja rozbitków była rozpaczliwa. Od stałego lądu dzieliły ich setki kilometrów. Mimo to marynarze z USS Indianapolis wierzyli, że ratunek nadejdzie szybko. Zniknięcie tak dużej jednostki jak Indianapolis nie mogło przecież pozostać niezauważone. Mijały jednak długie godziny, a pomoc nie nadchodziła. Wysłany tuż przed zatonięciem sygnał SOS został co prawda odebrany przez kilka amerykańskich stacji nasłuchowych na Filipinach, ale ponieważ misja USS Indianapolis należała do tajnych, a wezwanie nadano tylko raz, oficerowie dyżurni zignorowali je. Rozproszeni przez fale marynarze zaczęli zbierać się w większe gromady, klecąc z pływających resztek prowizoryczne tratwy. Słońce paliło niemiłosiernie, dosłownie wypalając pozbawioną ochrony skórę, zanurzoną w słonej wodzie. Wszystkim dokuczało pragnienie, bo zapasy wody pitnej przepadły w czasie chaotycznej ewakuacji. Łatwy łup ściągał coraz więcej rekinów. Pod wieczór wokół bezradnych ludzi krążyły już dziesiątki trójkątnych płetw żarłaczy. Raz po raz słychać było rozpaczliwe krzyki pożeranych żywcem nieszczęśników. Nadchodząca noc nie przyniosła ulgi. Lejący się z nieba żar zamienił się w przeraźliwy chłód, a drapieżniki, nie zważając na mrok, kontynuowały przerażającą ucztę. Po dwóch dniach takiej jatki ludzie byli bliscy obłędu. Wielu miało halucynacje, niektórzy desperaci pili słoną wodę albo rozpinali kamizelki ratunkowe, by pogrążyć się w otchłani Pacyfiku, zanim dopadną ich rekiny. Przepadło morale i dyscyplina. Komandor McVay, który tuż po katastrofie nakazywał silniejszym rozbitkom opiekować się słabszymi, nie był już w stanie zapanować nad załogą. Perspektywa bycia zjedzonym przez żarłoczne ryby powodowała, że rozbitkowie zaczęli zabijać się nawzajem, walcząc o miejsce na nielicznych tratwach. Po 3 dniach z dziewięciuset ocalałych członków załogi Indianapolis przy życiu było już tylko nieco ponad trzystu.

SPÓŹNIONY RATUNEK

Gdyby na pokładzie bombowca Ventura nie popsuła się antena nawigacyjna, pewnie wszyscy rozbitkowie z Indianapolis skończyliby w paszczach żarłocznych rekinów. 2 sierpnia 1945 roku pilotujący Venturę porucznik Wilbur Gwinn wracał z lotu patrolowego, gdy nawigator zgłosił awarię systemu nawigacyjnego. Gwinn przekazał stery drugiemu pilotowi, a sam popełznął na brzuchu na ogon samolotu, by poprawić uszkodzoną antenę. Gdy skończył, spojrzał w dół i zobaczył długą plamę ropy, ciągnącą się na przestrzeni prawie dwóch kilometrów. Ventura zeszła niżej i pilot zauważył setki dryfujących rozbitków. Wezwany przez radio hydroplan Catalina pojawił się w rejonie katastrofy około 15:30. Siedzący za sterami porucznik Adrian Marks nie mógł uwierzyć własnym oczom.

– Wokół rozbitków krążyły setki rekinów, które pożerały ludzi żywcem, co chwila któryś z wrzaskiem znikał w głębinach – wspominał potem Marks. Pilot posadził samolot na oceanie, tuż przy największej grupie rozbitków. Załoga Cataliny odpędziła strzałami najbliższe drapieżniki, a potem lotnicy zaczęli wciągać na pokład marynarzy. Wieczorem w pobliżu pojawił się niszczyciel USS Cecil Doyle; wyciągnął z morza setkę rozbitków. Przez następne pięć dni kilka jednostek przeczesywało wody w promieniu stu kilometrów, ratując ogółem 317 z 1200 marynarzy, którzy 16 lipca opuścili San Francisco z bombą atomową na pokładzie.

Wśród ocalonych był komandor Charles McVay, ale dla niego tragedia nie skończyła się ewakuacją na Guam. Los załogi trzymano w tajemnicy, bo dopiero 6 sierpnia bombowiec Enola Gay zrzucił na Hiroszimę bombę, którą wiózł przez cały Pacyfik zatopiony krążownik. Ujawnienie faktu zatonięcia flagowej jednostki groziłoby ujawnieniem całej misji. Zwlekano z tym do 14 sierpnia, gdy było już wiadomo, że Japonia skapituluje i nikt nie będzie robił wielkiej afery z powodu utraty flagowego krążownika. Dzień wcześniej, 13 sierpnia, dowódca floty admirał Chester Nimitz nakazał śledztwo w sprawie zatonięcia Indianapolis. McVay stanął przed sądem wojennym, oskarżony o zaniedbanie procedur bezpieczeństwa oraz narażenie okrętu na atak japońskiej łodzi podwodnej. Chodziło o podjętą przez niego decyzję o zrezygnowaniu z płynięcia zygzakiem, która – zdaniem dowództwa floty – spowodowała utratę okrętu oraz śmierć dziewięciuset marynarzy. McVayowi nie pomogły nawet zeznania porucznika Hashimoto, którego wezwano na proces do USA. Japoński marynarz twierdził, że niezależnie od kursu pozbawiony osłony niszczycieli krążownik i tak był bezbronny w starciu z jego I-58. W listopadzie 1945 roku Charles McVay został uznany winnym zaniedbania. Kilka miesięcy później przywrócono go do służby, ale dotkliwa plama na honorze została.

W czasie drugiej wojny światowej flota Stanów Zjednoczonych straciła siedemset jednostek, ale McVay jako jedyny został postawiony przed sądem za to, że nieprzyjaciel zatopił jego okręt. W 1949 roku przeszedł w stan spoczynku, jednak los podkomendnych, pożeranych na jego oczach przez stada rekinów, prześladował go przez resztę życia. Rodziny niektórych poległych nie dawały mu spokoju, wysyłając na Boże Narodzenie kartki pocztowe następującej treści: „Wesołych Świąt. Boże Narodzenie byłoby w naszej rodzinie znacznie szczęśliwsze, gdyby nie zabił pan mojego syna”.

W listopadzie 1968 roku McVay nie wytrzymał i zastrzelił się we własnym gabinecie. Dopiero w 2000 roku Kongres USA oczyścił go z zarzutów.