Są słowa, do których czuję miętę, ale tylko w jednym języku, bo już w innym to samo słowo zupełnie zmienia kolor i zapach, pozostawiając mnie odkochaną. Tak mam na przykład z angielskim słowem connection, którego dźwięk i widok mnie uszczęśliwia, ale kiedy próbuję je przetłumaczyć na polski, tracę rezon. Ostatecznie najbliższe wydaje mi się polskie słowo „więź”. Kiedy jednak je wypowiadam, od razu pokazuje mi się jego podszewka, druga strona miłosnej monety – powikłanie, pęta, ten gęsty, ciasny, emocjonalny stan, w którym czasem lądujemy, kiedy kogoś kochamy. Bo niby w ulubionym przez wielu nowożeńców fragmencie Biblii święty Paweł pisze, że miłość jest cierpliwa, łaskawa, nie zazdrości, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego etc. – ale proszę cię, no błagam cię! Rozejrzyjmy się wokół, wejdźmy do jadalni, sypialni, samochodu, którym jedziemy na wakacje, posłuchajmy sobie siebie samych na co dzień!
Jedną z popularnych form deformacji miłości jest zakochanie. Osobiście nie polecam w dawkach wyższych niż homeopatyczne. Ktokolwiek robił PR zakochaniu, jest PR-u mistrzem. Patrząc na nie czterdziestoparoletnim okiem, widzę przede wszystkim totalne zaprzeczenie tak zwanej uważności, bycia tu i teraz i wszystkich innych rzeczy, które są nam obecnie mocno polecane. Zakochanie to superprzepis na to, jak być zupełnie nieobecnym, nieuważnym i, po kilku tygodniach, totalnie wykończonym, zwłaszcza jeśli okoliczności są skomplikowane; jest superreceptą na to, jak sprowadzić całą rzeczywistość do jednego punktu i całą ludzkość do jednej osoby, a właściwie nawet nie jej samej, a jej nieistniejącej wersji, którą widzimy zmętniałymi od namiętności oczyma.
Dopiero kiedy zakochanie minie, możemy zacząć powoli tę osobę w realu poznawać. Ale jest coś jeszcze – to, co wydarza się już nie tylko w naszych głowach: to, że tych najbardziej nam nieobojętnych często najbardziej ranimy.
Wisława Szymborska,
„Podziękowanie”Wiele zawdzięczam
tym, których nie kocham.
Ulgę, z jaką się godzę,
że bliżsi są komu innemu.
Radość, że nie ja jestem
wilkiem ich owieczek.
Pokój mi z nimi
i wolność mi z nimi,
a tego miłość ani dać nie może,
ani brać nie potrafi.
Nie czekam na nich
od okna do drzwi.
Cierpliwa
prawie jak słoneczny zegar,
rozumiem
czego miłość nie rozumie,
wybaczam,
czego miłość nie wybaczyłaby nigdy.
Od spotkania do listu
nie wieczność upływa,
ale po prostu kilka dni albo tygodni.
Podróże z nimi na zawsze są udane,
koncerty wysłuchane,
katedry zwiedzone,
krajobrazy wyraźne.
A kiedy nas rozdziela
siedem gór i rzek,
są to góry i rzeki
dobrze znane z mapy.
Ich jest zasługą,
jeżeli żyję w trzech wymiarach,
w przestrzeni nielirycznej i nieretorycznej,
z prawdziwym, bo ruchomym horyzontem.
Sami nie wiedzą,
ile niosą w rękach pustych.
„Nic im nie jestem winna”
– powiedziała miłość
na ten otwarty temat.
Miłość daje władzę
Jeśli pomyślisz sobie o najgorszej, najtrudniejszej, najbardziej bolesnej rozmowie – prawdopodobnie była to rozmowa z kimś, kogo kochasz lub kochałaś. I gdybym poszła spytać tego kogoś, być może i on wspominałby tę samą rozmowę. Może nawzajem byliście, według słów Szymborskiej, „wilkami swoich owieczek”. Po takiej rozmowie wychodzimy na ulicę i rozmowa z obcymi – tymi, których nie kochamy – jest odpoczynkiem, oddechem, ulgą. Wspaniale chłodna rozmowa o cenach truskawek albo zapowiadanych burzach, tym razem nie przenośnych, a dosłownych, wspaniale życzliwie obojętni obcy nam ludzie: „Pokój mi z nimi i wolność mi z nimi, a tego miłość ani dać nie może, ani brać nie potrafi”.
Miłość daje za to wielką władzę. Często używamy tej władzy źle – ale prawie zawsze z dobrych powodów. Ranimy się nawzajem, bo chcemy miłości. Taki absurd. Za prawie każdym „bo ty zawsze”, za prawie każdym „bo ty nigdy”, za prawie każdym niesprawiedliwym, bolesnym słowem, stoi pytanie „czy ty mnie kochasz?” i obawa o brak miłości.
Ja w każdym razie zdecydowałam się w to właśnie wierzyć. Przeżyłam kiedyś Wielką Rodzinną Kłótnię (WRK). A potem opowiedziałam o całym tym tsunami pewnemu mądremu gościowi. I co ty tutaj widzisz? – spytałam go na koniec. – Ja tu przede wszystkim widzę miłość – odpowiedział. I był w tym mądrzejszy ode mnie, która siedziałam na pobojowisku i oglądałam swoje rany.
O pożytkach z wrażliwości
Rana to po łacinie vulnus. Nie żebym znała łacinę. Ale natknęłam się na to słowo szukając etymologii angielskiego vulnerability, kluczowego słowa w wykładach i książkach mojej od pewnego czasu ulubionej Brene Brown. W polskojęzycznej wersji jej wystąpień na ted.com vulnerability przetłumaczone jest jako wrażliwość. Bardziej zawiłą, ale też bliższą etymologii wersją byłaby podatność na zranienie.
Po latach badań i setkach rozmów Brown doszła do jednoznacznego wniosku: ludzie szczęśliwsi od tych mniej szczęśliwych różnią się tym, że akceptują swoją wrażliwość, podatność na zranienie czy jakkolwiek przetłumaczymy to niemożliwe do wymówienia słowo; to właśnie jest bowiem, za przeproszeniem twoich uszu, prerekwizytem miłości. Lepiej jest w życiu tym, którzy narażają się na miłość, ryzykują ją; bez tego otwarcia i tego ryzyka nie ma na nią szans. Nie da się kochać ani być kochanym przez kuloodporną szybę.
Sama Brown była pierwotnie tym odkryciem dość zniesmaczona, ponieważ należała raczej do osób twardo stąpających po ziemi; była naukowczynią, która chciała zmierzyć, przewidzieć i opracować ludzkie doświadczenie; szukała tego, co pewne, przewidywalne i silne. A kiedy odkryła, jak
mocno ta miękka, niepewna, czuła, tkliwa tkanka wrażliwości koreluje z dobrym życiem, z desperacji poszła do terapeutki, żeby to sobie wszystko poukładać. „Mam problem z wrażliwością – powiedziała na wejściu – wiem, że wrażliwość jest podstawą wstydu i strachu i naszych zmagań wokół poczucia własnej wartości, ale wygląda na to, że jest też miejscem narodzin radości, twórczości, poczucia przynależności i miłości. I wydaje mi się, że mam problem i potrzebuję pomocy. Ale uprzedzam – żadnego gadania o rodzinie, żadnych bzdur o dzieciństwie. Potrzebuję po prostu kilku strategii”.
Parę lat, trzy bestsellery i trzydzieści pięć milionów wyświetleń później Brown pisze w książce „Z wielką odwagą”: „wrażliwość jest istotą, sercem, centrum życia, które ma sens”. Wychodzi więc na to, że chociaż „wiele zawdzięczam tym, których nie kocham”, tym, których kocham, zawdzięczam dużo więcej.
(Coaching 05/18)