Randki: weź ją na horror

Nie grajcie niedostępnych, nie zasypujcie się prezentami. Zamiast o pracy i byłych partnerach rozmawiajcie o wyprawie na bezludną wyspę. Potem idźcie do kina na film z dreszczykiem. Sprawdziliśmy, co nauka mówi o podrywaniu.

Nagrodę Złotego Runa ustanowiono, by piętnować badaczy, którzy marnotrawią publiczne dotacje na błahostki. Pierwsza – w 1975 roku – trafiła do National Science Foundation za finansowanie badań nad zakochiwaniem się ludzi! „Sądzę, że 200 mln obywateli amerykańskich pragnie, by niektóre sprawy w naszym życiu pozostały tajemnicą” – argumentował senator USA William Proxmire, pomysłodawca nagrody. Uczeni nie wzięli sobie do serca tych słów i nadal prowadzą badania nad tajemnicami randkowania, z których wiele – co tu dużo mówić – pewnie zasługiwałoby na nagrodę Złotego Runa.

Być może czytając ten tekst, równocześnie przerzucasz witryny internetowe w poszukiwaniu „walentynki, która oczaruje twego partnera”. Zastanawiasz się, czy zabrać ją / jego do kina, restauracji, a może do teatru. Kupić perfumy czy biżuterię? Uważaj na prezenty, a zwłaszcza ich nadmiar. To pierwsza z pułapek, w którą łatwo wpaść.

Dr Jeremy Nicholson, autor bloga „The Attraction Doctor”, przestrzega: „Fakt, że taktyka dawania jest powszechna, nie oznacza jeszcze, że jest skuteczna”. Korzyści z prezentu uzyskuje dający: czuje się bardziej pewny siebie i mocniej angażuje się w związek, bo inwestuje swoje zasoby. W obdarowanym zaś walczą sprzeczne odczucia: z jednej strony może czuć wdzięczność, która zwiększa atrakcyjność dającego, ale nazbyt hojne podarunki mogą obligować do wzajemności.

„Obdarowany może wręcz mieć wrażenie bycia kupowanym za pomocą prezentów” – przestrzega Nicholson. Konrad Bocian, psycholog ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Sopocie, uściśla: „to raczej mężczyźni powinni obdarowywać swoje wybranki, a nie na odwrót. W ten sposób sygnalizują swój status, a tego właśnie kobiety szukają u mężczyzn”.

Nieprzystępna dama tańczy sama

Jeśli naczytaliście się w poradnikach, że nic tak dobrze nie działa na mężczyznę jak odrobina chłodu, to jesteście w błędzie. Nieprzystępność wcale nie powoduje zwiększenia zainteresowania ze strony potencjalnych partnerów. Brak takiej zależności wykazał w serii badań zespół Elaine Hatfield z University of Hawaii. W pierwszym eksperymencie wzięły udział klientki biura matrymonialnego, podzielone na dwie grupy: „przystępnych” i „nieprzystępnych”. Gdy mężczyzna dzwonił do nich z propozycją spotkania, pierwsza grupa miała zgadzać się od razu, druga przez trzy sekundy zwlekać z akceptacją. Następnie badanych mężczyzn poproszono o ocenę atrakcyjności kobiet. Udawana obojętność nie sprawiła, by kobiety z drugiej grupy uzyskały wyższe noty.

Badacze stwierdzili, że być może okres wahania był za krótki, i w następnej serii eksperymentów grupa „nieprzystępnych” mówiła, że otrzymały dużo zaproszeń, po czym bez entuzjazmu zgadzała się pójść na kawę. Ale i tu badacze nie zanotowali różnic. Zdesperowani poprosili o pomoc prostytutki. Pierwsza grupa – „dostępna” – miała przed wykonaniem usługi nic szczególnego nie mówić klientowi, druga – „niedostępna” – zagaić, że wkrótce będzie obsługiwać tylko wybranych klientów. Badacze kontrolowali następnie, ile razy dany mężczyzna odwiedził wybraną prostytutkę w kolejnym miesiącu. Także to doświadczenie – ku zaskoczeniu badaczy – nie pokazało różnic.

„Warto się zastanowić, co zyskujemy, zwiększając lub zmniejszając swoją niedostępność. Jeżeli w grę wchodzi przelotny związek, zwiększenie dostępności ułatwia znalezienie partnera. Ale jak pokazały badania opublikowane niedawno na łamach »European Journal of Personality«, niedostępność to strategia pozwalająca kobietom przetestować oddanie potencjalnego partnera” – tłumaczy Konrad Bocian.

 

Miłość od pierwszego drżenia

Gdy już zrezygnujemy z nieprzystępności, należy wybrać miejsce spotkania. Jeśli do głowy przychodzą ci tylko kolacje przy świecach i romantyczne komedie, to lepiej zmień perspektywę. Bliskość rośnie dzięki gwałtownemu zastrzykowi adrenaliny. Zjawisko to zbadali psycholodzy Donald Dutton i Arthur Aron. Założyli, że skoro serce zaczyna bić szybciej, gdy ktoś nam się podoba, może być i odwrotnie: gdy serce szybciej bije, jesteśmy skłonni uznać, że ktoś nam się podoba. I postanowili sprawdzić, czy to działa.

W ich badaniu ankieterka zaczepiała mężczyzn na dwóch mostach przerzuconych przez rzekę Capilano w kanadyjskiej Kolumbii Brytyjskiej. Pierwszy chwiał się na wietrze zawieszony 80 metrów nad skałami, drugi był niższy i stabilniejszy. Badaczka po zadaniu kilku pytań dawała badanym „na wszelki wypadek” swój numer telefonu. Mężczyźni poznani na niestabilnym moście częściej niż ci z drugiej grupy byli skłonni do niej zadzwonić.

Podobne badanie przeprowadziły Cindy Meston i Penny Frohlich z University of Texas. Badały pary zakochanych przed skorzystaniem z kolejki górskiej i tuż po wycieczce nią, prosząc o ocenę atrakcyjności swojego towarzysza oraz osób na fotografiach. Po mrożącej krew w żyłach przejażdżce badani oceniali wyżej osoby na fotografiach, ale nie swoich partnerów! Jak tłumaczyły w artykule „Love at first fright” autorki, na niskie noty partnerów mógł wpłynąć fakt, że po przejażdżce wygląda się mniej atrakcyjnie: z powodu spocenia, włosów w nieładzie i stresu.

Badacze obserwowali też pary wychodzące z kina z różnych seansów. Okazało się, że ci, którzy właśnie obejrzeli thriller lub horror, znacznie częściej trzymali się za ręce i utrzymywali kontakt fizyczny. Mrożące krew w żyłach sceny sprawiały pewnie, że pary przytulały się do siebie, a moc dotyku jest magiczna. I to także fakt udowodniony naukowo.

 

120 kobiet w nocnym klubie

Nawet delikatne dotknięcie sprawia, że stajemy się bardziej skłonni do udzielenia pomocy temu, kto nas dotyka. Dotyk pomaga też, jak udowodnił francuski badacz Nicolas Guéguen, w nawiązywaniu romantycznych znajomości. Jego 21-letni ankieter przez trzy tygodnie zagadnął 120 kobiet w nocnym klubie. Przedstawiał się i proponował taniec, w połowie przypadków lekko dotykając ramienia pytanej. W drugim badaniu trzej badacze starali się zdobyć numer telefonu 240 kobiet, mówiąc im, że są piękne i chcieliby się z nimi umówić na kolację.

Wyniki obu eksperymentów pokazały siłę dotyku: w klubie zaproszenie do tańca przyjmowało 43 proc. kobiet, ale po dotknięciu już 65 proc.; na ulicy badacze dostali numer telefonu 10 proc. zaczepionych, po dotknięciu ta liczba wzrosła dwukrotnie. Jak tłumaczy w książce „59 sekund” prof. Richard Wiseman: „Delikatny dotyk jest postrzegany jako oznaka wysokiej pozycji. (…) Szczególnie dotyczy to dotknięcia ramienia kobiety przez mężczyznę. Większość kobiet nie rejestruje świadomie tego gestu, ale podświadomie zaczyna bardziej cenić potencjalnego znajomego”.

Gdy już pełni wrażeń po kinie postanowimy odetchnąć i dowiedzieć się czegoś o sobie, na przykład przy kawie, uważajmy, jakie pytania zadajemy partnerowi. „Badania pokazują, że gdy w grę w chodzi jednorazowy seks, mężczyzna może mówić największe bzdury, byle był atrakcyjny fizycznie. Co innego, gdy kobieta szuka partnera na stałe. Wtedy mężczyzna może być pewny, że prawie każde jego słowo ma znaczenie” – mówi Konrad Bocian.

Wspomniany już prof. Wiseman badał najlepsze sposoby na nawiązanie rozmowy podczas randek. Samotnych mężczyzn i kobiety losowo połączył w pary i poprosił, by prowadzili przez trzy minuty konwersację. Potem badani notowali, co zrobili, by wywrzeć na partnerze wrażenie, i oceniali jego atrakcyjność. Jak słusznie przewidujecie, jako mniej atrakcyjni byli postrzegani nudziarze, którzy wygłaszali banały typu: „Mam doktorat z teologii” lub „Czy bywasz tu często?”, furorę zaś robili ci, którzy starali się twórczo rozbawić rozmówcę, pytając na przykład: „Gdybyś był pizzą, to jakiego rodzaju?”.

Poczucie humoru zresztą jest jedną z najbardziej pożądanych cech, szczególnie na początku znajomości. Co ciekawe – kobietom zależy na mężczyźnie, który umiałby je rozbawić, cechę tę traktują jako przejaw inteligencji, podczas gdy mężczyźni szukają kobiet, które będą się śmiać z ich dowcipów. Tezę tę potwierdzili Christopher Wilbur i Lorne Campbell, analizując 266 ogłoszeń na stronie randkowej Lavalife.com. Badani pochodzili z Kanady, mieli od 21 do 35 lat. Naukowcy zwracali uwagę, czy w profilach podkreślali, że mają poczucie humoru lub je cenią, sprawdzali też, czy poczucie humoru wiąże się z innymi poszukiwanymi cechami, takimi jak inteligencja, ciepło i atrakcyjność. Okazało się, że mężczyźni o wiele częściej deklarowali, że mają poczucie humoru, podczas gdy kobiety szukały partnerów obdarzonych tą cechą.

Nawet jeśli dowcipkujemy, to tematem, który lepiej omijać szerokim łukiem, zwłaszcza na początku znajomości, są nasi byli partnerzy. A gdy już nieopatrznie zaczniemy rozmowę o nich, jak ognia należy unikać wyliczania imion kilkudziesięciu byłych (pamiętacie, jak robi to Andie McDowell w „Czterech weselach i pogrzebie”, a mina Hugh Granta rzednie z sekundy na sekundę?). Douglas Kenrick z Arizona State University policzył nawet, do ilu można się przyznać, by nasze akcje wzrosły. Przedstawił studentom sylwetki ludzi zaangażowanych wcześniej w różną liczbę związków i poprosił o ocenę tych osób. Okazało się, że atrakcyjność mężczyzny w oczach kobiet rośnie, jeśli przyznaje się on maksymalnie do dwóch partnerek, a potem spada. Kobiety bez ryzyka mogą się przyznać do czterech partnerów.

 

Podobne przyciąga podobne

„Trzymaj się swoich” – refren z musicalu „West Side Story” randkujący wciąż chętnie wprowadzają w życie. Gerald A. Mendelsohn, profesor psychologii na University of California w Berkeley, między walentynkami w 2009 i 2010 roku przebadał ponad milion profilów na największych portalach randkowych, takich jak Match.com. Ustalił, że do większości interakcji pomiędzy użytkownikami dochodzi w obrębie tej samej rasy: 80 proc. białych zaczepiało białych, a tylko 3 proc. czarnych. Ci ostatni byli bardziej przebojowi, dziesięć razy częściej byli skłonni zaczepić białego partnera.

Trudniej za to w sieci znaleźć partnera, z którym łączą nas podobne poglądy polityczne. Prof. Rose McDermott z University of Miami przebadała w tym celu 2944 profile. „Byłam zszokowana” – mówi McDermott. „Ludzie byli skłonni przyznać się do otyłości, ale nie do tego, że są konserwatystami”. Nas to nie dziwi, bo wiadomo, że zwolenników przeciwnej opcji bierze się „na tuziny i pod ścianę”, a nie na ciastko do kawiarni.

Skoro jednak podobieństwa się przyciągają, to „naśladownictwo jest najlepszym komplementem” dla potencjalnego partnera. W eksperymencie zespołu Apa Dijksterhuisa opisanym w 2005 roku w „Journal of Consumer Psychology” osoba udająca ankietera zatrzymywała przechodniów na ulicy i prosiła o wzięcie udziału w sondażu. W połowie przypadków badacz nieznacznie naśladował gesty i postawę rozmówcy. Badani, których naśladowano, ocenili potem swoją emocjonalną bliskość z ankieterem jako większą niż ci, przy których ankieter zachowywał się normalnie.

W końcu jednak wszyscy jesteśmy skłonni upodabniać się do potencjalnego partnera, czego dowiodły badania opublikowane w 2012 roku. Erica Slotter i Wendi Gardner zaprezentowały studentom opisy osób, które miały zalety (np. inteligentny, miły) lub wady (egoistyczny, nieuczciwy). Badani musieli określić, na ile opis odpowiada ich charakterowi, i jak postrzegają opisywane cechy, np. czy tolerują egoizm. Następnie prezentowano im charakterystykę osoby, u której występowała krytykowana przez nich wcześniej cecha, np. jeśli badany deklarował się jako osoba niecierpiąca egoistów, podsuwano mu egoistę. Był on prezentowany w grupie kontrolnej jako kandydat do samorządu studenckiego, a we właściwej jako potencjalny randkowicz. Po zapoznaniu się z kandydaturą badani mieli raz jeszcze określić swój stosunek do wybranej cechy.

Ci, którym prezentowano kandydata do samorządu, nie zmieniali zdania w sprawie samolubstwa, ale ci, którzy zaczynali rozważać kandydaturę egoisty jako partnera, spuszczali z tonu i oceniali siebie jako bardziej samolubnych i tolerancyjnych dla egoizmu. Wniosek: jeśli komuś zależy na pozyskaniu atrakcyjnego partnera, przymyka oko na jego wady. Może miał rację senator Proxmire, że badanie miłości to strata pieniędzy. W końcu w większości przypadków naukowcy dochodzą do wniosków świetnie znanych już naszym praprababkom.

Dla głodnych wiedzy:

Helen Fisher, „Dlaczego kochamy”, Rebis, Poznań 2004 – amerykańska antropolożka o chemii miłości.