Pierwsza połowa lat 90. to czas, kiedy firmy tytoniowe mogły reklamować się gdzie tylko im się zamarzyło, a studenci mogli palić na korytarzach uczelni. W tym właśnie czasie beztroski, Marlboro zorganizowało konkurs we współpracy z Jeepem.
Ponieważ było to przed czasami „Uzasadnij, dlaczego nasz jogurt powinien trafić właśnie do ciebie”, zasady były proste: wystarczyło zebrać kilka kodów paskowych z pudełek Marlboro, nakleić po wycięciu na kartę pocztową i wysłać pod wskazany adres, by wziąć udział w losowaniu Jeepa Wranglera.
Zwariowałem. Nagroda w kolorze czerwonym uśmiechała się do mnie ze stron gazet, a ja w oparach kolejnego papierosa widziałem siebie przemierzającego szczecińskie ulice, obdarzającego łaskawym wzrokiem kierowców maluchów, polonezów i ład.
W tym czasie paliłem więcej niż zazwyczaj, zmuszając wszystkie palące osoby w rodzinie i najbliższym otoczeniu do tymczasowego przerzucenia się na Marlboro. Niestety, jedyne do czego mnie to przybliżyło, to rak płuc.
Teraz już właściwie zapomniałem jak to jest być palaczem. Także moje marzenia przesunęły się z Wranglera ku bardziej miejskiemu – żeby nie powiedzieć cywilizowanemu – Jeepowi Cheerokee.
Jeep Renegade nie gościł na mojej liście wymarzonych samochodów. Ba, przy pierwszym spotkaniu pomyślałem tylko: „Czo ten Fiat za pandę wypuścił?”. Widziałem to tak: Fiat postanowił, że trzeba zrobić Jeepa, który zmieści się na europejskich uliczkach, będzie na tyle tani żeby (prawie) każdego było stać, żeby każdy fan mógł w końcu kupić sobie niby-Jeepa. Spojler Alert: myliłem się bardzo…
Baby-Jeep
Ponoć piosenki i potrawy, które nie zdobyły naszych serc od razu, potrafią nam po kilku próbach przypaść do gustu. Tak też rozwijał się mój romans z Renegade’em. Im częściej widziałem go na ulicach, tym bardziej miękło mi serce. Przecież multipla to nie jest, a ja mam słabość do samochodów „przekombinowanych”. Po tym jak zaczęły pojawiać się egzemplarze w soczystych kolorach, przeszliśmy do fazy „W sumie to nawet fajny jest”. Do tego naklejki na masce, przeszklony dach – to wszystko sprawiało, że wydawał się wyglądać zupełnie jak „prawdziwy Jeep”.
Fot. Robert Wiertlewski
Zdziwiłem się raz kolejny, kiedy siadłem za kierownicą. Wnętrze okazało się dość surowe, a perspektywa kilkuset kilometrów do pokonania coraz bardziej przerażająca. Powoli zaczęła kiełkować myśl, że ta terenówka jest jednak pełnoprawnym przedstawicielem gatunku (nie zapominając oczywiście, że cały czas porównuję pewne moje wyobrażenie Jeepa, powiedzmy Wranglera, z Renegade).
Fot. Robert Wiertlewski
Po odpaleniu okazało się, że w samochodzie jest nowoczesny komputer, dwa wyświetlacze, podgrzewane fotele, podgrzewana kierownica i wybór innych dodatków nie mniej pokaźny niż kolekcja serów w Carrefourze (a testowana wersja Trailhawk jest najhojniej obdarzona). Uratowani! Mimo tych wszystkich udogodnień wrażenie autentycznej surowości pozostało. Kropką nad i było odpalenie silnika. W stosunku do testowanej niedawno E-klasy, która mimo że w dieslu, cykała prawie niezauważalnie, „renegat” cyka jak zegar na Pałacu Kultury i Nauki (czego szczęśliwie nie słychać w kabinie).
Fot. Robert Wiertlewski
Fot. Robert Wiertlewski
Połączenie diesla z automatem w tym przypadku nie zagrało. Silnik był regularny jak Interregio w środku mroźnej i śnieżnej zimy. Czasami ruszał wciskając w fotel niczym sportowe auto (bądź co bądź 170 KM pod maską było), innym razem musiał wejść na baaardzo wysokie obroty, żeby się obudzić. Dlaczego? Nie mam pojęcia, ja zresztą powtarzam, że jeździć nie potrafię, nie znam się i w ogóle zarobiony jestem. Ten mechaniczny dysonans przekładał się na pewien brak pewności podczas jazdy, w sytuacjach zdążę / nie zdążę. Jeśli miałbym ten silnik określić jednym przymiotnikiem, to zamiast „szybki” czy „dynamiczny”, pasowałoby mi bardziej: „mocny”.
Za to świetnie radził sobie w środowisku naturalnym. Po błocie, dołach i leśnych ścieżkach poruszał się równie sprawnie jak po asfalcie.
+100 do męskości
O ile pewne elementy surowości Renegade’a dodawały mu uroku (jak choćby niezbyt finezyjna deska rozdzielcza), to były też drobiazgi, ale irytujące…
Ten samochód to na pewno nie jest kompan długich podróży. Fotele, na pierwszy rzut oka, czy raczej tyłka, miłe i dobrze trzymające, nie wiedzieć czemu po kilkuset kilometrach zamieniają się w narzędzie tortur (#queenofdrama).Kierowcy cierpnie prawy pośladek, a pasażerowi z boku –symetrycznie – lewy. Kształt auta, który opływowością nie ustępuje ikarusowi, przekłada się na to, że w kabinie przy 120 km/godz. zaczyna świstać i robić się dość głośno. A świstu tego nie da się zagłuszyć radiem, bo to gra słabo i tu nie chodzi o równanie do Volvo XC90 wyposażonego w 19 głośników.
Jak brzmi standardowy system audio? Mniej więcej tak jakby kupić tani głośnik bluetooth i położyć go pod szybą. I bynajmniej, nie uważam się za audiofila. Z tego co widzę jest w opcji pakiet informacyjno-rozrywkowy z systemem nagłośnienia Beats, który wraz z innymi elementami tego pakietu kosztuje 8,5 tysiąca.
Fot. Robert Wiertlewski
Mimo tych mniejszych i większych niedogodności, Renegade kupił mnie w 100 proc. Jeżdżenie, w szczególności na krótszych dystansach, po dziurach i leśnych ścieżkach, sprawiło mi dużo frajdy. Choć Renegade nie jest klasycznym przedłużaczem, wyzwala pewne instynkty pierwotne. Jeśli zawsze marzyliście o Jeepie, to szukając auta dla siebie, nie skreślajcie renegata.
Bonus track dla tych, którzy dotrwali do końca. Otóż Renegade pojawił się w teledysku piosenki o tej samej nazwie, u boku prawdziwych fajterów: