Panie Profesorze naszą rozmowę o ptakach moa zacznijmy od kwestii podstawowej – jakie stworzenia kryją się właściwie pod tą nazwą, bo nie dla wszystkich jest ona znajoma.
Bardzo różne, ale podobne pod jednym względem – wszystkie nie umiały latać, nie miały śladu skrzydeł nawet w szkielecie, i wszystkie pochodziły z Nowej Zelandii. I jeszcze jedno – tak jak również zamieszkujące Nową Zelandię nieloty kiwi miały pióra pozbawione stosin, przypominające włosy. Poza tym różniły się miedzy sobą mocno. Dziś wyróżnia się dziewięć gatunków, z których najmniejszy przypominał rozmiarami indyka, zaś największy – gdyby chodził z szyją wyprostowaną, jak dzisiejszy struś, co jest tylko przypuszczeniem – dosięgałby czterech metrów wzrostu. Mógłby bez oderwania się od ziemi wsunąć głowę w okno na pierwszym piętrze. Były to wiec największe, choć nie najcięższe, ptaki wszystkich czasów.
W tym roku nakładem wydawnictwa Historia Iagiellonica ukazała się Pańska książka Nie ma już moa, opowiadająca o kontaktach ludzi z tymi niezwykłymi ptakami. Jest Pan uznanym specjalistą w dziedzinie historii najnowszej Dalekiego Wschodu, autorem licznych monografii poświęconych temu tematowi. Ptaki moa to zupełnie inna bajka. Co skłoniło Pana do zajęcia się dziedziną tak odległą od Pańskich zwyczajowych zainteresowań badawczych?
Można równie dobrze zapytać, co skłoniło mnie do porzucenia ptaków na rzecz historii, bo zamiłowanie do ornitologii – i paleontologii – zaszczepił mi jeszcze w przedszkolnych czasach mój świętej pamięci Tato. Jako pracownik Instytutu Historii UJ nie mogłem za bardzo eksponować fascynacji wymarłą ortnitofauną Nowej Zelandii. Przez historyków uznany zostałbym za, powiedzmy, oryginała, a przez ornitologów i paleontologów, zresztą nie bez racji, za profana i intruza, który wchodzi na obcy dla siebie teren. Jako profesor jestem już bezpieczniejszy.
Czy pisanie książki historycznej o ptakach moa bardzo różniło się od pracy nad poprzednimi pozycjami z Pana dorobku?
Bardzo w tym sensie, ze powstała ona w pierwszych miesiącach covidowej paniki i lockdownu, kiedy okazało się, oczywiście przejściowo, iż jestem uwieziony w domu, ale mam nadspodziewanie dużo wolnego czasu. Od razu jednak powiem, że nie jest to książka z dziedziny ornitologii i biologii, nie mam do tego żadnych kwalifikacji. Traktuje o pamięci historycznej, o tym, co pierwotni mieszkańcy nowej Zelandii, czyli Maorysi, a potem Europejczycy, wiedzieli o moa. Jest bowiem pewne, że to ludzie wytępili te ogromne ptaki, ale potem, według niektórych autorów, zapomnieli o ich istnieniu. Ja w to zapomnienie nie wierzę i pod tym kątem prowadziłem swoiste historyczne śledztwo.
Ojczyzną moa była Nowa Zelandia. Ma ona tak niezwykłą faunę i florę, że obszar ten można śmiało nazwać zaginionym światem. Proszę przybliżyć naszym czytelnikom specyfikę tego środowiska.
Chodzi o swoisty osobny kontynent, z tym, że dziś z Pacyfiku wychyla się tylko wierzchołek tego lądu. Skorupa jest typu kontynentalnego, nie mamy wiec do czynienia – jak w wypadku większości wysp na Oceanie Spokojnym – z wulkanicznymi lub koralowymi atolami, ale ląd ten od czasów dinozaurów, a właściwie od czasów jeszcze wcześniejszych, nie był połączony z żadnym innym kontynentem. Przed przybyciem tu ludzi, którzy przywieźli ze sobą także i innych nieproszonych gości, nie było tu ssaków, poza nietoperzami, które tu przyleciały, nie przywędrowały. Przyleciały zresztą zagnane wichurą i zostały odcięte, są to dziś gatunki endemiczne, nigdzie indziej nie występujące, chętnie biegające po ziemi, na której nic im nie zagraża – a raczej nie zagrażało przed dokonanymi przez człowieka zmianami. Płazów jest mało i mają cechy archaiczne, gady reprezentuje słynna, starsza od dinozaurów tuatara, sławna miedzy innymi ze względu na szczątkowe trzecie oko. W tej sytuacji szczególną rolę w ekosystemie owego mikrokontynentu odegrały ptaki. Rekordowa ilość ich gatunków straciła – jak moa – zdolność lotu. Stąd nazwa nadawana czasem Nowej Zelandii: Ornithogea, co można oddać jako Ptasi Kontynent lub Ptasia Część Świata.
A jaką rolę w tym ekosystemie pełniły moa?
Rolę jaką w innych ekosystemach pełnią średnie i duże ssaki roślinożerne – roślinożerne, bo wszystkie moa były jaroszami, choć odżywiały się nie trawą, jak myślano ongiś, ale głównie liśćmi i kłączami. Największe gatunki, jak Dinornis robustus, wymagały dziennie zapewne tyle paszy co byk – i rzeczywiście odgrywały rolę, jaką gdzie indziej pełnią wielkie kopytne.
Czy przed przybyciem człowieka te majestatyczne ptaki miały jakichś naturalnych wrogów?
Majestatyczne jak majestatyczne. Niektóre gatunki, jak sławny moa o słoniowych nogach – Pachyornis elaphantopus – musiały wyglądać wręcz pociesznie. Pachyornis przypominał, wedle jednego z badaczy, „czterdziestogalonową baryłkę ropy z absurdalnie małą główka na łabędziowatej szyi”. Mniejsze moa z rodzaju Eurapteryx określano z kolei jako krzyżówkę beczki z gazelą, istoty równie szerokie jak wysokie. Ale nie o ich gracji tu mówimy. Dla piskląt małych moa niebezpieczne być mogły niektóre ptaki drapieżne, jak błotniak moczarowy. Ale największym, prawdziwie kolosalnym gatunkom zagrozić mogło tylko jedno stworzenie – jedyny w swoim rodzaju, olbrzymi orzeł Haasta.
No właśnie, skoro o orłach Haasta mowa. To były prawdziwe potwory o rozpiętości skrzydeł wynoszącej ponad dwa i pół metra! Czy gdy na Nowej Zelandii pojawili się ludzie, drapieżniki te stanowiły dla nich niebezpieczeństwo?
Tylko dwa i pół metra, gdyż taka rozpiętość była wyjątkowo mała jak na równie olbrzymiego drapieżnika. Miał on skrzydła relatywnie krótkie, by mógł manewrować pomiędzy drzewami – zapewne rzadko latał ponad ich koronami, podobnie jak współczesny jego odpowiednik, acz z nim nie spokrewniony, południowoamerykańska gargantuiczna harpia. Ślady szponów na kościach miednicowych moa dowodzą, że ten olbrzymi drapieżnik mógł zabić nawet największe moa – zwłaszcza jeśli, co jest tylko przypuszczeniem, polował w parach.
Czy mógł być groźny dla ludzi? Znam sympatyczne opinie iż orły polujące na ludzi to absurdalne bajeczki. Natomiast wiem, iż orły mandżurskie, używane przez Mongołów do polowań, potrafią czasem zabić swoich opiekunów – a wszak w porównaniu z orłami Haasta to zwykłe karzełki. W naszym wypadku wchodzi w grę inny jeszcze czynnik. Nowozelandzkie orły przyzwyczajone były do łowów na wielkie dwunogi. Maorysów uznały wiec od razu za swój łup. Ludożerczy demon Pouakai – jak nazywali rdzenni Nowozelandczycy orła Haasta – został wybity przez ludzi najprawdopodobniej w samoobronie.
Ten wielki ptak drapieżny, jak była już mowa, żywił się głównie moa, a gdy te wymarły, rychło podzielił ich los. Taki w każdym razie jest dominujący pogląd. Pan w swojej książce przytacza dwa przypadki spotkań z orłem Haasta, które miały mieć miejsce w XIX wieku, w tym jedno będące udziałem odkrywcy tego gatunku – Juliusa von Haasta. Proszę przybliżyć nam te niezwykłe epizody.
Opisano ich tylko dwa, ale oba są wysoce wiarygodne. Pierwszy zdarzył się w 1866 r. a bohaterem był, jak pan wspomniał, sam von Haast, pochodzący znad Renu ojciec nowozelandzkiej geologii. Podczas wyprawy na stoki Mount Harman on i jego dwaj towarzysze dwukrotnie widzieli ogromnego ptaka, który w jednym z tych epizodów omal nie wleciał do ogniska, a którego rozmiary przekraczały ponad dwa razy nowozelandzkiego błotniaka moczarowego. Von Haast, jako odkrywca szczątków rzeczonego orła, znał się na nim dobrze. Ale niechby uległ złudzeniu lub dokonał złej identyfikacji! Jest drugie świadectwo, wręcz obezwładniające. Oto w latach osiemdziesiątych XIX w. badacz-amator, Charles Douglas, zastrzelił w dolinie rzeki Haasta, a następnie zmierzył i starannie opisał dwa, jak to określił „superjastrzębie”. Rozpiętość skrzydeł jednego z nich (zapewne samicy, bo te były większe) wynosiła 2590 mm, drugiego 2060 mm. Żaden ptak nowozelandzki nie osiąga podobnych rozmiarów nawet w przybliżeniu. Wynika z tego iż Douglas, eksplorer o nienagannej reputacji, ustrzelił jedne z ostatnich orłów olbrzymich – może nawet ostatnią parę.
Wyspy Nowej Zelandii długo stanowiły nietknięty ludzką stopą Eden. W XIII wieku jednak do tego raju przybiły łodzie przodków dzisiejszych Maorysów. Skąd przypłynęli ci dzielni żeglarze?
Z Polinezji, zapewne z archipelagu Cooka. Świadczy o tym genetyka i dane językowe. Pokonać musieli jakieś 1400 km i w związku z tym dokonania wikingów – a Polinezyjczyków zwie się czasem „Wikingami Pacyfiku” –na tym tle wydają się wręcz groteskowo skromne. Inna sprawa, iż była to podróż w jedną tylko stronę, zapewne desperacki rezultat orkanu, który dopadł łodzie na pełnym morzu. Tradycja maoryjska mówi, iż łodzi tych było osiem. W jakiejś mierze potwierdzają ją dane mitochondrialne. Te ostatnie sugerują ekspedycję mniej więcej dwustuosobową.
Pojawienie się na archipelagu człowieka stanowiło początek hekatomby ptaków moa, bo stanowiły łatwo dostępne źródło pożywienia dla nowoprzybyłych. Co wiadomo o przebiegu wydarzeń, które doprowadziły do ich wymarcia? Bo to, że garstka uzbrojonych w kamienną broń łowców wybiła liczną i dobrze prosperująca populację olbrzymich zwierząt wydaje się nieprawdopodobne.
A dlaczego? Tylko w obliczu współczesnych ekologicznych, czy pseudoekologicznych mitów, powiadających iż tubylcy byli dla zwierząt dobrymi, starszymi braćmi, a zresztą nie dysponowali – z braku broni palnej – odpowiednim orężem, by polować na egzotyczne olbrzymy. Los wielkiej fauny obu Ameryk czy Australii mówi zupełnie co innego. Nowa Zelandia była o tyle ciekawym przykładem, że katastrofa nastąpiła w ostatnich wiekach europejskiego średniowiecza, czyli w czasach bezwzględnie „historycznych”.
Ogromne moa nie osiągały dojrzałości płciowej wcześniej niż w wieku pięciu,a może nawet dziesięciu lat, składały też najwyżej dwa jaja. Dorosłość osiągało średnio jedno pisklę. Jeśli Nową Zelandię zamieszkiwało dziewięć gatunków moa o łącznej liczbie 160 tysięcy osobników, to proste wyliczenie ukazuje, że mogły one zostać wszystkie wyrżnięte w ciągu trochę więcej niż 150 lat, czyli w czasie, gdy liczebność Maorysów nie osiągnęła tysiąca głów. Jeśli określić to mianem wyczynu, to – zważywszy na posiadane środki, w tym i fakt, że główną bronią był nie łuk, a harpun –mówimy o największym tego rodzaju wyczynie w historii. O prawdziwym „blitzkriegu”.
Część z późniejszych badaczy również miała problemy z uwierzeniem w sprawstwo tubylców. Ludzie ci poświęcili dużo czasu na tworzenie skomplikowanych alternatywnych teorii wymarcia moa. Czy może Pan nam przybliżyć niektóre z nich? I wyjaśnić dlaczego tak uparcie odrzucano najprostsze wytłumaczenie zniknięcia tych ptaków?
Teorie były różne. Moa miały więc wyginąć na długo przed przybyciem człowieka, jako zdegenerowany, nadmiernie wyrośnięty gatunek. Inne teorie mówiły o upadkach meteorów czy pożarach lasów (lasy rzeczywiście płonęły, ale podpalali je Maorysi). Wspomniane pomysły dominowały w XIX wieku, kiedy nie chciano przyznać, że ludzie mogliby współistnieć z tak ogromnymi ptakami. Potem, już w XX i XXI wieku, na odsiecz Maorysom przyszły wspomniane już, trącące politpoprawnościa teorie „ekologiczne”. Powiadano, iż Maorys był przyjacielem natury, jeśli więc polowania były, to miały nieznaczne skutki, a moa musiały w chwili przybycia ludzi znajdować się w stadium zaawansowanego wymierania spowodowanego zapewne zmianami klimatu. Jak dziś wiadomo, są to nonsensy. Ornitofauna Nowej Zelandii przetrwała zmiany klimatu zdarzające się od milionów lat. W większości nie przetrwała za to przybycia Polinezyjczyków, którzy pozostawili po sobie gigantyczne ossuaria jako ślady nadzwyczaj obfitych uczt. Oprócz samych ptaków konsumowano też ich jaja, stanowiące nie lada gratkę.
Tak więc Maorysi wybili moa co do nogi. Ale czy na pewno? W swojej książce przytacza Pan liczne dziewiętnastowieczne świadectwa, których autorzy- zarówno Europejczycy jak i tubylcy – twierdzili, że spotkali żywe egzemplarze olbrzymich ptaków. Jaka jest według Pana wiarygodność tych doniesień? Czy są przesłanki za tym, że przynajmniej w części z nich kryje się ziarno prawdy?
Wiarygodność jest różna. To klasyczny problem z dziedziny oral history i sedno mojej książki. Rzecz w tym jednak, że jeśli choć jedna z tych relacji jest prawdziwa, to dogmat o całkowitym wytępieniu moa w XV-XVI wieku – ogromna większość tych ptaków musiała, oczywiście, wyginąć mniej więcej w tym właśnie czasie – staje pod znakiem zapytania.
Istnieją relacje Maorysów, którzy pod koniec XVIII i na początku XIX w. mieli polować na moa, i to nie na te najmniejsze gatunki. Istnieją też relacje Europejczyków, w tym dotycząca małego moa, ale w moim przekonaniu bezwzględnie wiarygodna, relacja Alice McKenzie, potwierdzona wpisem w jej diariuszu. Zawodowo zajmuję się dziejami Imperium Brytyjskiego. Otóż gdyby te relacje dotyczyły morderstw, to ówcześni brytyjscy sędziowie, oceniając ich wiarygodność, bez wahania wydaliby na ich podstawie najcięższe wyroki.
Europa o istnieniu moa dowiedziała się dzięki przysłanym z Nowej Zelandii kościom, które zbadał jeden z największych brytyjskich przyrodników XIX wieku -Richard Owen. W momencie gdy ogłaszał w roku 1840 odkrycie nowego gatunku, był przekonany, że jego przedstawiciele wciąż zamieszkują dzikie odstępy antypodów. W następnych latach w interior Nowej Zelandii zapuszczały się w ich poszukiwaniu kolejne ekspedycje. Proszę powiedzieć naszym czytelnikom, jak wyglądały te „łowy na moa” i kiedy zaczął dominować pogląd, iż zwierzęta te już dawno wymarły?
Były charakterystyczne dla epoki wiktoriańskiej – to w końcu w tych czasach bohaterowie Zaginionego świata Conan Doyle’a poszukiwali dinozaurów – a jednocześnie ponadczasowe. To znaczy przeważała w nich blaga i bzdura. Ktoś zaczaił się na sześciometrowe (tak, tak) ptaszysko na leśnej polanie, ale nie odważył się wystrzelić. Ktoś złapał samicę moa z pisklakiem, ale uciekły mu po drodze. Damy w długich sukniach i dżentelmeni w melonikach eleganckimi grabkami wykopywali kości. Niemniej powszechnie wierzono, iż w zupełnie nieznanym kraju ukrywać się mogą ostatni Mohikanie tego gatunku. Potwierdzał to na przykład premier nowej Zelandii, sir George Grey, który otrzymał w tej sprawie fascynującą relację od Maorysów – a dobrze władał ich językiem. W końcu jednak gros badaczy, w tym zniechęcony Julius von Haast, przeszło do obozu ultrakrytycznego. Von Haast uznał, że moa wytępione zostały nie przez Maorysów, a jakiś inny, prehistoryczny lud nowozelandzki, który potem sam zniknął z powierzchni ziemi. Dziś wiemy, że to nonsensy – na Nowej Zelandii nie było prehistorycznych ludzi. Ale takie tłumaczenie pozwalało odłożyć niewygodny problem na półkę.
W swojej książce stawia Pan tezę, że choć najbardziej spektakularne olbrzymie gatunki moa zostały wybite przez Maorysów na długo przed intensyfikacją kolonizacji Nowej Zelandii przez Europejczyków, to mniej rzucające się w oczy mniejsze rodzaje mogły przetrwać nawet do początku XX wieku. Na czym opiera Pan to przekonanie?
Byłbym ostrożniejszy, ograniczając się do XIX w., choć… Najlepiej opisana – poświęcam jej cały rozdział – relacja Alice McKenzie pochodzi z ostatnich lat XIX w. Miała ona spotkać zagadkowego ptaka, wysokiego na niemal metr, dwukrotnie, w 1880 i 1889 r. Spotkać i nawet dotknąć, choć potem ją dziobnął i gonił! Osobliwego delikwenta widywali także jej ojciec i bracia. Ci ostatni stwierdzili potem, że przestał się pojawiać mniej więcej na początku lat dwudziestych XX w. Było to w Fiordlandzie, jednym z dziś jeszcze najbardziej bezludnych i dzikich obszarów Wyspy Południowej, gdzie notabene kręcono potem zdjęcia do „Władcy Pierścieni”.
Na kartach Nie ma już moa wielokrotnie przewija się bliżej niezidentyfikowany duży ptak, który po upieczeniu stanowił przysmak załóg przybijających do dzikich wybrzeży Nowej Zelandii statków wielorybniczych. Marynarze nazywali to stworzenie „strażakiem”. Według Pana mógł to być właśnie jeden z owych niedobitków mniejszych kuzynów pierzastych olbrzymów. Proszę przybliżyć nam tę kwestię.
Sprawa jest prosta, choć jednocześnie dość żałosna. Oto w czasie, gdy w Europie uczeni spierali się kiedy wymarły moa, wielorybnicy dla uzupełnienia zapasów żywności i wody przybijający do brzegów Wyspy Południowej spotykali i często zjadali ptaka którego nazywali „Fireman” – z wyglądu mniej więcej takiego, jakiego potem opisała Alice McKenzie. Ochrzcili go strażakiem, bo miał mieć głos przypominający dźwięk drewnianej kołatki, takiej, jakiej w pierwszej połowie XIX w. używała na Wyspach Brytyjskich straż pożarna. Ich relacje nie wzbudziły zainteresowania nie tylko dlatego, że ówcześni uczeni nie zaglądali do dzienników okrętowych woniejących, jak ich autorzy, ginem i sadłem wielorybim. Po prostu ludzie epoki wiktoriańskiej wychodzili z założenia, iż moa to co najmniej dwa razy wyższe od człowieka przedpotopowe potwory. Zabawnego „strażaka” – którym mógł być gatunek znany dziś jako Megalapteryxdidinus – nikt wiec nie podejrzewał o przynależność do tej familii. Być może ostatnie moa zjedli wiec nie Maorysi, a Europejczycy. I Amerykanie, i oni bowiem partycypowali w tym procederze.
Niezależnie od tego, czy najniezwyklejsze ze zwierząt zamieszkujących Nową Zelandię wymarły całkowicie w XV czy też XIX wieku, w chwili obecnej, jak głosi tytuł Pańskiej książki,Nie ma już moa. Pytanie brzmi, czy stan ten jest ostateczny, bo coraz częściej słychać głosy mówiące o sklonowaniu tych ptaków. Czy wedle Pana taki projekt ma sens? Jak ocenia Pan szansę, że jeszcze dane nam będzie zobaczyć te majestatyczne stworzenia?
O ich majestacie już mówiliśmy. Na pewno były to stworzenia fascynujące. Pomysł wpisuje się w ideę szeroko dyskutowaną, ale na razie nie zrealizowaną nigdzie. W Rosji ma się w ten sposób wskrzesić mamuta, w Polsce istnieje zaś – założone nie przez świrów, ale ludzi z profesorskimi tytułami – towarzystwo przywrócenia tura. Być może w relatywnie niedługim czasie będzie to rozwiązanie w zasięgu ręki, w przeciwieństwie do bombastycznej myśli dotyczącej dinozaurów. Chodzi bowiem o stworzenia, które w skali geologicznej żyły pięć minut temu, których biotop nadal istnieje. Stworzenia, które są częścią historycznej pamięci ludzkości. Można więc zaryzykować tezę, że sytuacja jest analogiczna do odbudowy Zamku Królewskiego i Pałacu Saskiego w Warszawie, podczas gdy nikt nie proponuje takich działań odnośnie pałacu Bolesława Chrobrego na Ostrowiu Lednickim. Ale wskrzeszanie gatunków to już zupełnie inna historia, o dyskutowaniu o której nie czuję się w pełni kompetentny.
Dziękuję za rozmowę.