Zovko i Batalona otwierali konwój, Helveston i Tague zamykali kolumnę. W pewnym momencie wszyscy zatrzymali się, przypuszczalnie by zasięgnąć języka. Wyglądało na to, że zabłądzili. Konwój stanął w miejscu ograniczonym z jednej strony targowiskiem i sklepikami. Do samochodu Zovko i Batalony podeszła grupka chłopców i zaczęła rozmawiać z Amerykanami. Zanim Helveston i Tague zorientowali się, co się dzieje, seria z karabinu maszynowego przeszyła ich czerwonego Mitsubishi Pajero.
Przypuszczalnie czterej najemnicy – doświadczeni i służący długo w armii żołnierze – w tym momencie zrozumieli, że znaleźli się w potrzasku. Czy mieli świadomość, że wybiła ich ostatnia godzina? Wypadki potoczyły się lawinowo. Świadkowie potwierdzili później, że śmiertelnie ranny Helveston ruszał się w aucie, kiedy na maskę samochodu wskoczyło kilku mężczyzn i opróżniło magazynki, celując w przednią szybę. Tague był ranny w szyję. Podczas gdy dookoła rozbrzmiewały okrzyki „Allahu akbar” (Bóg jest wielki), jeden z najemników, wciąż żywy, z rozlicznymi ranami klatki piersiowej, został wywleczony z auta. Błagał o życie. Tłum, jaki w mgnieniu oka utworzył się wokół, obrzucił go cegłówkami i zaczął skakać po jego ciele. Kiedy najemnik skonał, napastnicy odcięli mu głowę, rękę i nogę, wiwatując i tańcząc w krwawej ekstazie.
Zovko i Batalona, słysząc strzały, zrozumieli, co się stało. Blackwater wpaja swoim ludziom, by w takiej sytuacji starali się uciec, ratując siebie. Jeden z nich wcisnął więc gaz do dechy. Grad kul dopadł ich szybciej, niż się spodziewali. Kiedy ich terenówka uderzyła w inny samochód, obaj nie żyli: Zovko został trafiony kilkakrotnie w głowę, koszula Batalony była cała w strzępach.
Jeremy Scahill, autor bestsellerowej książki pt. „Blackwater, powstanie najpotężniejszej najemnej armii świata”, pisze, że kiedy rozgrabiono broń zabitych, ktoś oblał zwłoki benzyną i podpalił je. Media przekazały obraz, który wstrząsnął światem. Strzępy spalonych ciał zwisały z mostu nad Eufratem około dziesięć godzin. Tak świat po raz pierwszy usłyszał nazwę Blackwater.
Życie pisze powieści Forsytha
Jeszcze pół wieku temu wydawało się, że najemnicy na zawsze przeszli do historii, pojawiając się jedynie na kartach takich powieści jak „Psy wojny” czy „Dzień szakala”. Na marginesie – mało kto wie, że ich autor Frederick Forsyth jest również udziałowcem zarejestrowanych w Wielkiej Brytanii firm ochroniarskich. Okazało się jednak, że najemnik może stać się także bohaterem (niekoniecznie pozytywnym) naszych czasów.
W 1990 roku w RPA powstała firma Executive Outcomes. Dwa lata później była już zarejestrowana zarówno w Johannesburgu, jak i Londynie. Oferowała nie tylko typowe usługi ochroniarskie, ale cały szereg działań, niezbędnych do prowadzenia… małego konfliktu zbrojnego. W skład EO wchodziły jednostki trudniące się bezpośrednią walką, szpiegostwem, zwiadem, transportem i zaopatrzeniem. EO posiadała własną flotę powietrzną, wozy bojowe piechoty oraz transportery opancerzone. Firma składająca się z wielu pojedynczych podwykonawców figurujących pod różnymi nazwami stanowiła monolit.
Pierwsze konflikty w południowej Afryce, w jakich EO wzięła udział na początku lat 90. – w Namibii i Angoli – pokazały, że jest bezkonkurencyjna. Żadna konwencjonalna armia kraju Trzeciego Świata nie miała w starciu z nią najmniejszych szans. To nie był oddział „psów wojny”. Executive Outcomes działała z precyzją szwajcarskiego zegarka, a jej usługą stała się de facto wojna.
W ciągu dekady swojego istnienia EO interweniowała w niemal wszystkich konfliktach zbrojnych Czarnego Lądu: od Mozambiku przez Zair i Kenię po Algierię. Żaden zleceniodawca nie był rozczarowany. Rzecz w tym, że konflikty, w które angażowano się przez dziesięć lat, nie były skoncentrowane wokół idei przywrócenia demokracji czy obalenia kolejnego dyktatora. Firma najbardziej interesowała się klientelą działającą na rynku energetycznym i mineralnym: jej uwaga kierowała się głównie ku ropie naftowej i diamentom.
W 1999 roku Nelson Mandela wprowadził w RPA restrykcyjną ustawę dotyczącą najemnictwa. EO musiała przeobrazić się w nową formę prawną. Firma o starej nazwie przestała istnieć. Na jej miejsce powstało kolejne konsorcjum z siedzibą w Londynie. Właściciele firmy wywodzili się z City: byli wśród nich bankowcy, maklerzy, zasłużeni funkcjonariusze wywiadu i wojska. Oraz wspomniany już brytyjski autor bestsellerów.
Wyrośli na mokradłach Blackwater
Amerykańska firma Blackwater USA (później Blackwater Worldwide, a obecnie Xe Services) powstała w latach, kiedy EO rozpoczęło przeprowadzkę na Wyspy. W 1997 roku założył ją były oficer elitarnej jednostki Navy SEAL Erik Prince. Choć dzisiaj firmę kojarzy się głównie z rządami George’a W. Busha, warto zwrócić uwagę, że Blackwater powstała w okresie, kiedy w Białym Domu mieszkał Bill Clinton. 28-letni wówczas Prince był synem zamożnego przemysłowca (właściciela firmy działającej w sektorze maszynowym), fanem przyszłego prezydenta, ale i skrajnym chrześcijańskim fundamentalistą. Jego „armia” powstała niejako przez przypadek. On sam chciał możliwie długo zostać w szeregach Navy SEAL, w której misjach brał udział po ukończeniu szkolenia. Wypełniał zadania na Haiti, Bliskim Wschodzie i w rejonie śródziemnomorskim, między innymi podczas konfliktu jugosłowiańskiego w Bośni.
W 1995 roku Erik Prince zakończył przedwcześnie służbę w oddziałach specjalnych z powodu nieoczekiwanej śmierci swojego ojca Edgara. Ponieważ Prince był jedynym mężczyzną wśród pięcioosobowego rodzeństwa, na prośbę rodziny miał przejąć kierowanie firmą ojca. Ostatecznie Price i jego matka sprzedali przedsiębiorstwo Edgara koncernowi Johnson Controls Inc. za 1,3 miliarda dolarów. Część tej sumy stała się kapitałem startowym własnej firmy Erika.
Wśród jej kierownictwa znaleźli się członkowie oraz trenerzy oddziałów specjalnych. Do zarządu weszli też byli pracownicy CIA wysokiego szczebla, zajmujący się wcześniej problematyką walki z terrorem. Firma oficjalnie udostępniała najnowocześniejszą strzelnicę na kontynencie amerykańskim, gdzie szkoliła pracowników FBI, CIA, policji.
Wkrótce pojawili się kursanci z całego świata, m.in. Brytyjczycy, Hiszpanie czy Niemcy. Nazwa Blackwater stawała się coraz bardziej popularna. Obok mokradeł Blackwater Swamp, od których wzięła się nazwa firmy, na pograniczu Karoliny Północnej i Wirginii, w lekko zapomnianym regionie, ale wciąż blisko stolicy, a przede wszystkim – największej bazy marynarki wojennej na świecie, zaczął powstawać zalążek potężnego „usługodawcy”.
Zwrot akcji po atakach na Amerykę
Wielka zmiana nastąpiła po zamachach 11 września 2001 roku. Niespełna dwa tygodnie po ataku na WTC Blackwater zaczęła zawierać kolejne kontrakty z rządem, które coraz bardziej zbliżały ją do Pentagonu. Kiedy w roku 2003 Amerykanie wkroczyli do Iraku, zaczął się boom na usługi zarówno Blackwater, jak i wielu innych firm czekających na taki rozwój wypadków.
Blackwater przypadł największy kawałek irackiego tortu: ochrona Paula Bremera, namiestnika kierującego przeobrażeniem okupowanego kraju w „demokrację”. Zadanie postanowiono wykonać – oficjalnie – za pomocą 38 operatorów, jak określa się dzisiaj najemników specjalizujących się w bezpośredniej walce, dwóch grup psów K9 oraz trzech śmigłowców bojowych. Cena była niebagatelna: 21 milionów dolarów.
Czemu tego zadania nie mogła wziąć na siebie amerykańska armia? Otóż rząd USA – i nie tylko on – zdał sobie sprawę z niepopularności oficjalnej wojny. Wojny mającej na celu zagwarantowanie bezpośredniego dostępu przez dane państwo lub grupę państw do bogactw naturalnych. Zabity po drugiej stronie globu własny żołnierz oznacza przede wszystkim morze krytyki w mediach. Ta z kolei rodzi miażdżącą i negatywną reakcję opinii publicznej.
Alternatywne rozwiązanie jest dużo bardziej zadowalające. Najemnik nie interesuje nikogo. Jeśli zginie, to mało kto się o tym dowie, a media nie będą rozdzierać szat.
Najszybciej zmiany te dostrzegli ci, którzy już wcześniej podejmowali decyzje dotyczące bezpieczeństwa: stratedzy, wywiad i wojsko. Z tych kręgów zaczęli się więc rekrutować ludzie, którzy w połączeniu z kapitałem szukającym obiecujących nowych rynków zauważyli pewną zależność. Monopol państwa na przemoc najłatwiej nadgryźć od kuchni, czyli zaplecza. Firmy wysyłające dzisiaj operatorów do Iraku lub Afganistanu zaczęły od bufetu, papieru toaletowego i jednorazowych sztućców.
Zarabiająca w 2000 roku 100 tysięcy dolarów Blackwater otrzymała w latach 2003–2006 za swoje usługi w samym Iraku 430 milionów dol. W tym samym czasie jej zysk globalny przekroczył miliard dolarów. Blackwater nie pracuje bowiem tylko i wyłącznie dla rządu USA. Do jej klienteli należą również rząd japoński czy azerski.
Bardzo dobrą lekturą przedstawiającą temat z szerszej perspektywy jest książka Rolfa Uesselera „Wojna jako usługa. Jak prywatne firmy wojskowe niszczą demokrację”. Autor zadał sobie trud zebrania szczegółowych informacji na temat tego specyficznego rynku w ciągu ostatnich 20 lat. Kiedy wojska koalicyjne wkraczały do Iraku, wydawało się oczywiste, że rozpoczęła się wojna o ropę – najcenniejsze bogactwo tego kraju. Nieprawda!
W Iraku złotonośna okazała się ochrona, co potwierdza liczba najemników przybyłych do tego kraju – ponad 100 tysięcy. Dla porównania: amerykańskie siły zbrojne reprezentuje w Iraku 130 tysięcy żołnierzy.
Świetlana przyszłość przed najemnikami
Blackwater swą sławę i popularność zaczęło zawdzięczać dwóm przełomowym datom. Pierwsza to wspomniany na początku 31 marca 2004 roku, kiedy czterech operatorów eskortujących konwój wpadło w Faludży w potrzask. Zajęcie Faludży i pacyfikacja miasta, jakiej dokonały wojska amerykańskie wkrótce po tym incydencie, Irakijczycy uznali za odwet. Czwórka zabitych operatorów potwierdziła krążący po Iraku slogan, że Blackwater daje z siebie wszystko i nigdy nie straciła żadnego klienta. Posypały się kolejne zlecenia. Kierownictwo firmy nie miało też nigdy kłopotów ze znalezieniem następnych chętnych do pracy.
Drugą datą był feralny atak pracowników Blackwater na cywilów uznanych za zagrożenie we wrześniu 2007 r. w Bagdadzie. W wyniku strzelaniny śmierć poniosło 17 cywilów, w tym kobiety. Wprawdzie na całym świecie rozległy się wówczas głosy oburzenia, także pod adresem Białego Domu, ale w kręgach militarnych Blackwater zdobył kolejne punkty. I kolejnych klientów…
Po bagdadzkiej wpadce firma zmieniła nazwę na Blackwater Worldwide, a dwa lata później – na Xe Services. Profil działalności pozostał ten sam. Nowy rynek podlega, jak każdy inny, pewnym stałym prawom. Nie każdy operator otrzymuje tę samą legendarną gażę, o której mówi się w mediach, sięgającą 1300 dolarów za dzień. Najwyższą stawkę płaci się amerykańskim byłym żołnierzom oddziałów specjalnych: Navy SEAL, Delta, EOD, SWAT, specjalnie wyszkolonym agentom FBI.
Cenieni są także fachowcy z Europy: brytyjska SAS, niemiecka GSG9, snajperzy niemieckiej policji, członkowie francuskiej Legii Cudzoziemskiej. GROM, choć w Polsce podobno nie ma sobie równych, nie figuruje na liście najwyższych płac. Pamiętna śmierć dwóch GROM-owców pracujących dla Blackwater pokazała, że sprzęt, jakim dysponowali (zwłaszcza nieopancerzony samochód), był głównym powodem ich śmierci. Nie ma jednak sensu rozpatrywać takich przypadków na zasadzie „naszym nie dali, swoim dają”. Za każdym zleceniem stoi konkretny klient, a umiejętności wynajmowanych ludzi i jakość sprzętu zależą od siły jego portfela.
Tak czy inaczej przyszłość będzie należała do najemników. Już dzisiaj korzystają z ich usług nie tylko „koncerny knujące mroczne plany”, ale i organizacje charytatywne czy nawet ONZ, której pracownicy w Afganistanie, Iraku czy Somalii wciąż narażeni są na wielkie niebezpieczeństwo.
Czy Erik Prince pozostanie w tym biznesie? W grudniu zeszłego roku sprzedał firmę Xe Services razem z centrum treningowym w Karolinie Północnej grupie inwestorów. Od sierpnia 2010 roku żyje wraz z rodziną w Abu Dhabi. Przypuszczalnie nie zacznie wydawać literatury pięknej.
Autor: Leo Walotek-Scheidegger – ekspert do spraw morskich, publicysta, pisarz. Logistyk handlu zagranicznego. Brał udział w negocjacjach mających na celu uwolnienie tankowca hansa Stavanger. Wraz z jego kapitanem K. Kotiukiem napisał książkę „Frohe ostern hansa Stavanger”.