Za dowód rzeczowy w tej debacie niech posłuży nam badanie przeprowadzone we wczesnych latach 90. XX w. przez psychologa K. Andersa Ericssona wraz z dwoma kolegami w elitarnej Berlińskiej Akademii Muzycznej. Przy pomocy profesorów akademii podzielili uczących się tam skrzypków na trzy grupy. Do pierwszej grupy zaliczono gwiazdy – potencjalny materiał na solistów światowej klasy. W drugiej zgromadzono uczniów uznanych jedynie za dobrych, a w trzeciej znaleźli się ci, którzy prawdopodobnie nigdy nie będą grać zawodowo i którzy zamierzali uczyć muzyki w szkole. Wszystkim zadano wtedy to samo pytanie: Odkąd po raz pierwszy wzięliście skrzypce do rąk, ile godzin przeznaczyliście na ćwiczenie?
Uczniowie ze wszystkich trzech grup rozpoczynali naukę gry w tym samym wieku około pięciu lat. Przez pierwszych kilka lat wszyscy ćwiczyli tyle samo – dwie–trzy godziny tygodniowo. Pierwsze dostrzegalne różnice zaczęły pojawiać się w wieku ok. ośmiu lat. Ci, których później uznano za najlepszych w klasie, ćwiczyli więcej niż wszyscy inni: sześć godzin tygodniowo w wieku 8–9 lat, osiem godzin tygodniowo w wieku 10–12 lat, 16 godzin tygodniowo w wieku 13–14 lat itd., aż w wieku 20 lat ćwiczyli – to znaczy celowo i z determinacją grali na swoim instrumencie z zamiarem nabrania większej wprawy – ponad 30 godzin tygodniowo. Do ukończenia 20 lat należący do elity artyści ćwiczyli łącznie przez 10 tys. godzin. Dobrzy uczniowie ćwiczyli przez 8 tys. godzin, a przyszli nauczyciele muzyki niewiele ponad 4 tys. godzin. Ericsson wraz z kolegami porównał wtedy pianistów amatorów z profesjonalistami i zaobserwował tę samą prawidłowość.
Co ciekawe, badacze nie znaleźli żadnych „urodzonych artystów” – muzyków, którzy bez wysiłku dochodzili do wirtuozerskiej wprawy, ćwicząc znacznie mniej niż ich koledzy. Nie udało im się też znaleźć „kujonów”, czyli osób ćwiczących więcej niż inne, którym mimo to czegoś zawsze brakowało. Wyniki badań sugerują, że jeżeli muzycy są wystarczająco zdolni, by dostać się do jednej z najlepszych szkół muzycznych, później różnią się od siebie wyłącznie pracowitością. Niczym więcej. A gdy już znajdą się na samym szczycie, nie tylko pracują ciężej niż reszta. Pracują o wiele, wiele ciężej. „Z tych badań wyłania się następujący obraz: aby osiągnąć poziom biegłości odpowiadający klasie światowej w dowolnej dziedzinie, należy zaliczyć 10 tys. godzin ćwiczeń” – pisze neurolog Daniel Levitin. „W licznych badaniach z udziałem kompozytorów, koszykarzy, pisarzy, łyżwiarzy, pianistów koncertowych, szachistów, słynnych przestępców i innych, liczba ta pojawia się nieustannie. 10 tys. godzin odpowiada z grubsza trzem godzinom ćwiczeń dziennie albo 20 godzinom tygodniowo przez 10 lat. Oczywiście nie wyjaśnia to, dlaczego niektórym osobom ćwiczenie daje znacznie więcej niż innym. Ale nikt jeszcze nie opisał przypadku osiągnięcia prawdziwej światowej klasy w krótszym czasie. Wydaje się, że nasz mózg potrzebuje tak długiego czasu, żeby przyswoić sobie wszystko co należy i osiągnąć prawdziwą biegłość w danej dziedzinie”.
UNIWERSALNY PRZEPIS NA GENIUSZA
Tę prawidłowość stosuje się też do cudownych dzieci. Np. Mozart zaczął komponować w wieku sześciu lat. Lecz, jak pisze psycholog Michael Howe w swojej książce „Genius Explained”: „Z punktu widzenia standardów stosowanych do oceny dojrzałych kompozytorów, wczesnych dzieł Mozarta nie można zaliczyć do wybitnych. Prawdopodobnie wszystkie najwcześniejsze utwory zapisywał jego ojciec i wprowadzał do nich poprawki. Wiele z dziecięcych kompozycji Wolfganga, takich jak pierwszych siedem koncertów fortepianowych, to w znacznej części aranżacje dzieł innych kompozytorów. Z koncertów będących oryginalnymi dziełami Mozarta, najwcześniejszy z uważanych obecnie za arcydzieła (koncert nr 9, K 271) powstał, gdy kompozytor miał już 21 lat. Mozart miał już wtedy za sobą 10 lat praktyki w tej dziedzinie”. Krytyk muzyczny Harold Schonberg idzie jeszcze dalej. Twierdzi, że w rzeczywistości talent Mozarta „rozwinął się dość późno”, ponieważ jego najwybitniejsze dzieła powstały dopiero wtedy, gdy komponował już od ponad 20 lat.
Dojście do poziomu arcymistrzowskiego zajmuje szachistom także około 10 lat. (Tylko legendarny Bobby Fischer dołączył do elity w krótszym czasie: po dziewięciu latach). A co to jest 10 lat? No cóż, z grubsza odpowiada to 10 tys. godzin solidnych ćwiczeń. 10 tys. godzin to magiczna liczba wielkości.
To także przeogromna ilość czasu. Nie można dojść do tej liczby przed wejściem w dorosłość bez niczyjej pomocy. Potrzebujemy zachęty i wsparcia rodziców. Nie możemy być biedni, bo jeżeli musimy zarabiać na utrzymanie, w ciągu dnia zabraknie nam czasu. Prawdę mówiąc, większość z nas może dojść do tej liczby tylko wtedy, gdy będziemy uczestniczyć w zajęciach dodatkowych, jak np. treningi hokeja dla najlepszych, lub gdy trafi nam się jakaś nadzwyczajna sposobność, dzięki której będziemy mogli zainwestować tak wiele godzin pracy w rozwój własnych umiejętności.
Czy reguła 10 tys. godzin to ogólny przepis na sukces? Czy jeżeli przyjrzymy się bliżej każdej osobie, która zrobiła karierę w jakiejś dziedzinie, zawsze znajdziemy jakieś szczególne możliwości zdobywania wprawy? Sprawdźmy tę hipotezę na dwóch przykładach. Dla uproszczenia odwołajmy się do najbardziej znanych spośród ludzi sukcesu – Beatlesów, jednego z najsławniejszych zespołów rockowych wszech czasów, i Billa Gatesa, jednego z najbogatszych ludzi na świecie.
TRENING PRZY NIEMIECKIM STRIPTIZIE
Wiemy, że Lennon i McCartney zaczęli grać ze sobą w 1957 roku. Tak się składa, że pomiędzy założeniem zespołu The Beatles a jego największym dokonaniem artystycznym, jak zapewne można określić „Orkiestrę Klubu Samotnych Serc Sierżanta Peppera”, minęło dokładnie 10 lat. Jeżeli przyjrzymy się jeszcze bliżej wieloletnim przygotowaniom, odkryjemy coś, co w kontekście karier światowej klasy skrzypków brzmi bardzo znajomo. W 1960 r., gdy walczyli o uznanie publiczności jako jeden z wielu zakładanych przez młodych ludzi zespołów rockowych, zostali zaproszeni na występy do Hamburga.
„W latach 60. w Hamburgu nie było klubów rockandrollowych, tylko kluby striptizerskie” – mówi Philip Norman, autor biografii Beatlesów „Shout!”. „Właściciel sieci klubów, niejaki Bruno, który zaczynał jako showman po wesołych miasteczkach, wpadł na pomysł sprowadzania różnych zespołów do przygrywania. Nieprzerwany show miał przyciągnąć możliwie najwięcej chętnych. Zespoły musiały grać non stop, żeby zachęcać nowych klientów do wejścia. W amerykańskiej dzielnicy rozrywki nazywali to striptizem non stop”.
„Wiele zespołów, które grały w Hamburgu, przyjeżdżało z Liverpoolu” – mówi dalej Norman. – „Wszystko stało się przypadkiem. Bruno pojechał do Londynu w poszukiwaniu nowych zespołów. Ale tak się złożyło, że w Soho spotkał przedsiębiorcę z Liverpoolu, który właśnie przyjechał do Londynu w interesach i obiecał mu podesłać kilka zespołów. W ten sposób nawiązali pierwsze kontakty. Ostatecznie Beatlesi skontaktowali się nie tylko z Brunem, lecz także z innymi właścicielami klubów. Do Hamburga wracali regularnie, bo alkoholu i seksu mieli tam pod dostatkiem”.
Lecz co szczególnego zaszło w Hamburgu? Nie chodziło o zarobki (nie zarabiali zbyt wiele). Ani o to, że akustyka w salach była fantastyczna (nie była). Albo że słuchacze potrafili docenić ich twórczość (wręcz przeciwnie). Chodziło wyłącznie o długość występów na scenie. W wywiadzie udzielonym po rozwiązaniu zespołu John Lennon opowiada o występach w hamburskim lokalu ze striptizem, noszącym nazwę „Indra”: „Nabieraliśmy coraz większej wprawy i pewności siebie. Jak mogło być inaczej, skoro graliśmy razem całymi nocami? Dobrze, że byliśmy za granicą. Musieliśmy coraz bardziej się starać, wkładać nasze serce i duszę w to, co robimy, żeby nas zaprosili jeszcze raz. W Liverpoolu grywaliśmy krótkie występy, po godzinie, więc na każdy wchodziły tylko najlepsze numery, najczęściej te same. W Hamburgu występy trwały po osiem godzin, więc musieliśmy znaleźć nowy sposób na grę”. Mówi Pete Best, perkusista zespołu w tamtych czasach: „Kiedyś poszła wieść o naszych występach i klub zaczął się wypełniać. Mieliśmy siedem występów w tygodniu. Najpierw graliśmy prawie bez przerwy do wpół do pierwszej w nocy, kiedy klub zamykano, ale szło nam coraz lepiej, więc tłum zostawał przeważnie aż do drugiej w nocy”.
Między 1960 i końcem 1962 r. Beatlesi pięciokrotnie wyjeżdżali do Hamburga. Podczas pierwszego tournée dali 106 koncertów trwających po pięć lub więcej godzin. Podczas drugiego pobytu zagrali 92 razy. Podczas trzeciej podróży zagrali 48 razy, łącznie 172 godziny na scenie. Podczas ostatnich dwóch wypraw do Hamburga, w listopadzie i grudniu 1962 r., występowali łącznie przez 90 godzin. Ogółem w ciągu półtora roku dali 270 koncertów. Przed pierwszą wielką eksplozją popularności w 1964 r. wystąpili na żywo mniej więcej 1200 razy. Większość dzisiejszych zespołów w całej swojej karierze nie ma szans dać tak wielu koncertów. To hamburski tygiel ukształtował Beatlesów.
„Kiedy pojechali do Hamburga, na scenie nie radzili sobie zbyt dobrze, ale kiedy wrócili, byli świetni” – mówi Norman. – „Wypracowali sobie nie tylko wytrzymałość. Musieli opanować ogromną liczbę numerów – coverów wszystkiego, co tylko możecie sobie wyobrazić, nie tylko rock and rolla, ale też trochę jazzu.
Wcześniej brakowało im zdyscyplinowania. Kiedy wrócili, mieli już własne, indywidualne brzmienie. Tak narodzili się Beatlesi, jakich znamy”.
KOMPUTEROWA MŁODOŚĆ BILLA
Przejdźmy teraz do Billa Gatesa. Historia jego kariery jest znana prawie tak dobrze jak losy Beatlesów. Błyskotliwy młody talent matematyczny zabiera się za programowanie komputerów. Przerywa studia na Harvardzie. Razem z kolegami zakłada małą firmę komputerową, którą nazywa Microsoft. Dzięki wrodzonej błyskotliwości, ambicji i sile charakteru czyni z niej giganta w świecie oprogramowania. A teraz zacznijmy kopać trochę głębiej.
Ojciec Gatesa był bogatym prawnikiem, a matka córką dobrze sytuowanego bankiera. Młody Bill był nad wiek rozwinięty i szybko nudził się nauką, dlatego rodzice postanowili zabrać go ze szkoły publicznej. Na początku siódmej klasy zaczął chodzić do Lakeside, prywatnej szkoły, do której posyłała swoje pociechy elita Seattle. W połowie ósmej klasy w jego szkole założono klub komputerowy.
„Co roku w naszej szkole Klub Matek organizował kiermasz rzeczy używanych i zawsze pojawiało się pytanie, na co wydać pieniądze” – wspomina Gates. – „Trochę poszło na program zajęć letnich, w którego ramach dzieci z uboższych dzielnic mogły się u nas uczyć. Część wydawano na opłacenie nauczycieli. Pamiętam, że wtedy za 3 tys. dolarów kupili terminal komputerowy. Zainstalowali go w kanciapie, nad którą my później przejęliśmy kontrolę. To było niesamowite”.
Rzeczywiście mówimy o czymś niesamowitym, bo pamiętajmy, że opisywane wydarzenie miało miejsce w 1968 r. W latach 60. większość wyższych uczelni nie posiadała pracowni komputerowych. Jeszcze bardziej niesamowity był komputer zakupiony przez Lakeside. W szkole nie uczono programowania mozolnym systemem opartym na kartach perforowanych jak prawie wszędzie w tamtych czasach. W Lakeside zainstalowano ASR 33 Teletype, czyli terminal z bezpośrednim połączeniem z dużym komputerem w centrum Seattle.
Odtąd Gates praktycznie zamieszkał w pracowni komputerowej. Wraz z kilkoma kolegami zaczął się uczyć, jak korzystać z dziwnego nowego urządzenia. Dostęp do komputera mainframe, do którego podłączony był ASR, stanowił oczywiście spory wydatek nawet dla bogatej instytucji jak Lakeside, więc nie minęło wiele czasu, gdy skończyły się 3 tys. dolarów zebrane przez Klub Matek. Wtedy rodzice zebrali więcej pieniędzy. Uczniowie znów je wydali.
Mniej więcej w tym samym czasie grupa programistów z Uniwersytetu Waszyngtońskiego w Seattle stworzyła firmę zwaną Computer Center Corporation (znaną też jako C-Cubed, czyli C3), która sprzedawała dostęp do głównego komputera miejscowym firmom. Tak się złożyło, że Monique Rona, jedna z założycielek firmy, miała w Lakeside syna o rok starszego od Billa. Zaproponowała klubowi komputerowemu w Lakeside testowanie oprogramowania w weekendy w zamian za darmowy dostęp do komputera. Uczniowie skorzystali z okazji. Po szkole Gates wsiadał do autobusu, jechał do biura firmy C-Cubed i programował do późnych godzin wieczornych.
CHŁOPIEC, KTÓRY NIE MÓGŁ SIĘ DOBUDZIĆ
C-Cubed ostatecznie zbankrutowała, więc Gates wraz z kolegami zaczęli kręcić się po uniwersyteckim ośrodku obliczeniowym. Wkrótce nawiązali kontakt z inną firmą, Information Sciences Inc. (ISI), która zgodziła się udostępnić im wolny czas na komputerach w zamian za prace nad oprogramowaniem, które można byłoby wykorzystać do zautomatyzowania listy płac. Przez siedem miesięcy w 1971 r. Gates i jego koledzy spędzili 1575 godzin na głównym komputerze ISI, co przeciętnie dawało po osiem godzin dziennie przez siedem dni w tygodniu.
„Komputery stały się moją obsesją” – opowiada Gates o pierwszych latach szkoły średniej. „Przestałem interesować się sportem. Chodziłem tam co wieczór. Programowaliśmy też w weekendy. Rzadko zdarzał się tydzień, żebyśmy nie zaliczyli 20 albo 30 godzin przy klawiaturze. Kiedyś razem z Paulem Allenem wpadliśmy w kłopoty, bo ukradliśmy kilka haseł i spowodowaliśmy awarię systemu. Wyrzucili nas. Przez całe lato nie mogłem używać komputera. Miałem wtedy 15, może 16 lat. Potem dowiedziałem się, że Paul znalazł wolny komputer na Uniwersytecie Waszyngtońskim. Komputery były na wydziale medycyny i na wydziale fizyki. Działali przez 24 godziny na dobę, ale z długą przerwą między trzecią i szóstą rano. Wtedy mieli puste przebiegi” – śmieje się Gates. – „Wychodziłem z domu wieczorem, kiedy powinienem kłaść się spać. Do centrum obliczeniowego chodziłem z domu na piechotę albo jechałem autobusem. Zawsze wspieram Uniwersytet Waszyngtoński dlatego, że kiedyś pozwolili mi ukraść tyle czasu na komputerach”. Wiele lat później matka Gatesa stwierdziła: „Zawsze zastanawialiśmy się, dlaczego rano nie mogliśmy go dobudzić”.
Z jednym z założycieli ISI, Budem Pembroke’em, skontaktowała się firma technologiczna TRW, która właśnie podpisała kontrakt na dostarczenie oprogramowania dla wielkiej elektrowni w Bonneville.
TRW rozpaczliwie poszukiwała programistów obytych z pewnym typem oprogramowania już wykorzystywanego przez elektrownię. Pembroke wiedział dokładnie, do kogo się zwrócić: do chłopaków ze szkoły średniej w Lakeside, którzy spędzali tysiące godzin na głównym komputerze ISI. Gates był teraz w ostatniej klasie. Jakoś udało mu się przekonać nauczycieli, by pozwolili mu pojechać do Bonneville pod pretekstem realizacji niezależnego projektu naukowego. Tam spędził wiosnę, pisząc kod pod nadzorem Johna Nortona. Gates mówi, że nauczył się od niego tyle, co od wszystkich innych razem wziętych. Tych pięć lat – od ósmej klasy do końca szkoły średniej – stało się dla Billa Gatesa tym, czym dla Beatlesów Hamburg.
Sposobność numer jeden: rodzice wysyłają Billa do Lakeside. Sposobność numer dwa: matki uczniów z Lakeside miały dość pieniędzy na opłacenie korzystania z komputera. Sposobność numer trzy: kiedy skończyły się pieniądze, okazało się, że jedno z rodziców zainteresowanych komputerami uczniów pracuje w C-Cubed, która to firma potrzebowała kogoś do sprawdzania programów w weekendy i która nie przejmowała się zbytnio, jeżeli weekendy przeciągały się do późnej nocy. Sposobność numer cztery: Gates nawiązał kontakt z ISI, a firma ta potrzebowała kogoś do pracy nad oprogramowaniem obsługującym listę płac. Sposobność numer pięć: Gates mieszkał na tyle blisko uniwersytetu, że mógł tam chodzić na piechotę. Sposobność numer sześć: uniwersytecki ośrodek obliczeniowy oferował swobodny dostęp do komputerów od trzeciej do szóstej rano. Sposobność numer siedem: TRW skontaktowała się z Budem Pembroke’em. Sposobność numer osiem: Pembroke’em wiedział, że do rozwiązania postawionego przed nim zadania najlepiej nadaje się dwóch uczniów szkoły średniej. Sposobność numer dziewięć: dyrekcja szkoły w Lakeside pozwoliła swoim uczniom spędzić semestr wiosenny na pisaniu programu komputerowego w miejscowości oddalonej o wiele mil od miasta.
UŚMIECH LOSU TO KONIECZNOŚĆ
Co wspólnego mają ze sobą prawie wszystkie wyżej wymienione korzystne zbiegi okoliczności? Dzięki nim Bill Gates mógł więcej ćwiczyć. Zanim rzucił Harvard po drugim roku, by spróbować sił we własnej firmie produkującej oprogramowanie, programował praktycznie bez przerwy przez siedem kolejnych lat. Znacznie przekroczył krytyczną liczbę 10 tys. godzin. Ilu nastolatków na świecie dorównywało mu wtedy doświadczeniem? „Gdybym naliczył 50, zdziwiłbym się – mówi. – „Był C-Cubed i lista płac, a potem TRW – wszystko to się skumulowało. Wydaje mi się, że jako młody chłopak miałem znacznie więcej do czynienia z oprogramowaniem niż ktokolwiek inny, a wszystko to stało się dzięki niewiarygodnej serii zbiegów okoliczności”.
Jeżeli zestawimy ze sobą te historie, otrzymamy pełniejszy obraz drogi do sukcesu. Gatesowi i Beatlesom nie można odmówić talentu. Muzycy formatu Lennona i McCartneya przychodzą na świat raz na pokolenie. Jednak we wszystkich przytoczonych wyżej historiach rzuca się w oczy nie nadzwyczajny talent, lecz nadzwyczajne serie sprzyjających okoliczności. Zrządzeniem losu Beatlesów zaproszono do Hamburga. Ich losy równie dobrze mogły potoczyć się zupełnie innym torem. „Miałem niesamowite szczęście” – stwierdził Bill Gates na samym początku naszego wywiadu. Co oczywiście nie znaczy, że brak mu błyskotliwości albo nadzwyczajnej smykałki do interesów. To znaczy, że rozumie, jak niewiarygodne miał szczęście, trafiając do Lakeside w 1968 r.
Okazuje się, że wszystkie osoby, które zrobiły ponadprzecięte kariery, wykorzystały takie czy inne niezwykle sprzyjające okoliczności. Uśmiechy losu wcale nie są czymś wyjątkowym wśród potentatów z branży komputerowej, zespołów rockowych i światowej klasy sportowców. Wręcz przeciwnie – wydają się regułą.
METRYKA MILIARDERÓW
Przytoczę jeszcze jeden, ostatni już przykład. Przejrzyjmy listę 75 najbogatszych ludzi w historii ludzkości sporządzoną przez magazyn „Forbes”. Wartość majątku każdego z nich przeliczono na dolary. Znajdują się na niej nie tylko władcy z minionych wieków, lecz także współcześni miliarderzy, np. Warren Buffet i Carlos Slim. Wiecie, co ciekawego jest na tej liście? Spośród 75 nazwisk aż 13 to Amerykanie urodzeni w pewnym dziewięcioletnim okresie pierwszej połowy XIX wieku. Zastanówmy się nad tym przez chwilę. Historycy biorą pod lupę całą historię ludzkości, poczynając od Kleopatry i faraonów, zaglądają w każdy zakątek świata, i okazuje się, że prawie 20 proc. nazwisk pochodzi z jednego pokolenia w jednym kraju. A oto ich lista:
1. John Rockefeller (1839)
2. Andrew Carnegie (1835)
28. Frederick Weyerhaeuser (1834)
33. Jay Gould (1836)
34. Marshall Field (1834)
35. George Baker (1840)
36. Hetty Green (1834)
54. Henry H. Rogers (1840)
57. J. P. Morgan (1837)
58. Oliver Payne (1839)
62. George Pullman (1831)
64. Peter Widener (1834)
65. Philip Armor (1832)
Z jaką prawidłowością mamy tu do czynienia? Odpowiedź jest oczywista, jeżeli się nad tym głębiej zastanowić. W latach 60. i 70. XIX w. Ameryka przeżywała chyba największą transformację gospodarczą w swojej historii. Właśnie wtedy powstawały nowe linie kolejowe i giełda na Wall Street, ruszyła produkcja na skalę przemysłową i zmieniały się wszystkie reguły, według których działała wcześniejsza, tradycyjna gospodarka. Powyższa lista pokazuje, że w okresie tych przemian wiek miał naprawdę kluczowe znaczenie.
Osoby urodzone pod koniec lat 40. XIX w. spóźniły się. Były zbyt młode, by skorzystać z nadarzających się sposobności. Ci, którzy przyszli na świat w latach 20., byli zbyt starzy, a ich sposób myślenia ukształtowały dawne obyczaje sprzed wojny domowej. Istniało jednak wąskie dziewięcioletnie okienko, w którym przychodzili na świat ludzie mogący doskonale wykorzystać potencjał, jaki niósł ze sobą czas przemian. 13 mężczyzn i kobiet z powyższej listy miało nie tylko wizję i talent, lecz trafiła im się także nadzwyczajna sposobność.
NIE MA TO JAK DOBRY ROCZNIK
Przeprowadźmy teraz analogiczną analizę przypadku Billa Gatesa. W rozmowach z weteranami z Doliny Krzemowej przewija się wątek, że najważniejszą datą w rewolucji komputerowej był styczeń 1975 r. Właśnie wtedy magazyn „Popular Electronics” zamieścił na pierwszej stronie artykuł na temat nadzwyczajnej maszyny noszącej nazwę Altair 8800. Kosztowała 397 dolarów i można ją było samemu zmontować w domu. Nagłówek tej historii brzmiał: „PRAWDZIWY PRZEŁOM! Pierwszy minikomputer do samodzielnego montażu konkuruje z modelami komercyjnymi”.
Jeżeli styczeń 1975 r. oznaczał nadejście ery komputerów osobistych, kto miał wtedy najlepszą pozycję startową? Stosują się tu te same zasady, co w erze Johna Rockefellera i Andrew Carnegie. „W 1975 r. absolwenci informatyki mieli już pracę w IBM, a kiedy ludzie pracowali w korporacji, zaczynały się trudności z przejściem do nowego świata” – mówi Natan Myhrvold, który przez wiele lat piastował stanowisko dyrektora zarządzającego w firmie Microsoft.
Absolwent, który w 1975 roku lub kilka lat wcześniej skończył studia, automatycznie stawał się częścią starego systemu. Właśnie kupił dom i założył rodzinę, więc nie mógł zrezygnować z dobrej pracy i emerytury dla gruszek na wierzbie – zestawu komputerowego za 397 dolarów. W takim razie z grupy osób, które potencjalnie mogły odnieść sukces dzięki sprzyjającej dacie urodzenia, musimy wykluczyć wszystkich urodzonych przed 1952 r. Jednocześnie, aby odnieść sukces, nie można być zbyt młodym. Dobrze byłoby już mieć jakieś doświadczenie w dziedzinie informatyki, co jest niemożliwe w przypadku uczniów szkoły średniej. Musimy więc wykluczyć wszystkich urodzonych, powiedzmy, po 1958 r. Najlepiej było mieć 20–21 lat, co oznacza, że trzeba było urodzić się w 1954 albo 1955 r.
Zacznijmy od Billa Gatesa. Kiedy się urodził? 28 października 1955 r. To doskonała data! Najlepszym przyjacielem Gatesa w Lakeside był Paul Allen. Wraz z nim przesiadywał w szkolnej pracowni komputerowej, spędzał długie wieczory w ISI i C-Cubed. Allen wraz z Gatesem założył Microsoft. Kiedy się urodził? 21 stycznia 1953 r. Trzecim z najbogatszych ludzi w Microsofcie jest Steve Balmer, dyrektor operacyjny firmy od 2000 r., jeden z najbardziej szanowanych menedżerów w świecie oprogramowania. Urodzony 24 marca 1956 r.
Nie zapominajmy też o człowieku, który dorównuje sławą Gatesowi. Steve Jobs, współzałożyciel firmy Apple Computers, nie pochodził z bogatej rodziny jak Gates. Nie trzeba jednak długiego śledztwa, by stwierdzić, że on też miał swój Hamburg. Dorastał w Mountain View w Kalifornii, niedaleko San Francisco – ścisłego epicentrum Doliny Krzemowej. W jego sąsiedztwie mieszkało wielu inżynierów zatrudnionych w Hewlett-Packard, jednej z najważniejszych firm elektronicznych na świecie. Jako nastolatek przetrząsał pchle targi w Mountain View, gdzie elektronicy amatorzy i majsterkowicze handlowali częściami komputerowymi. Jobs oddychał powietrzem biznesu, nad którym miał później zapanować.
Oto urywek z książki „Accidental Millionaire”, jednej z wielu biografii Jobsa, która dokumentuje jego nadzwyczajne doświadczenia wyniesione z dzieciństwa. Jobs „uczestniczył w wieczornych prezentacjach wygłaszanych przez pracowników działu badawczo-rozwojowego Hewletta-Packarda. Prezentacje dotyczyły najnowszych odkryć w elektronice, a Jobs, w stylu, który później miał się stać znakiem rozpoznawczym jego osobowości, zadawał masę pytań i wyciągał od inżynierów dodatkowe informacje. Kiedyś nawet zatelefonował do Billa Hewletta, jednego z założycieli firmy, z prośbą o części. Nie tylko otrzymał to, o co prosił, lecz przy okazji udało mu się załatwić sobie pracę na lato. Stał przy linii montażowej, składał komputery i był nimi tak zafascynowany, że próbował zaprojektować własny”.
Zaraz, zaraz. Bill Hewlett dał mu części do komputera? Zupełnie jakbyśmy za młodu interesowali się modą, a po sąsiedzku mieszkał Giorgio Armani. Kiedy urodził się Steve Jobs? 24 lutego 1955 r. Wcale nie twierdzę, że wszyscy najwybitniejsi programiści z Doliny Krzemowej urodzili się w 1955 roku. Przecież nie każdy magnat przemysłowy w USA przyszedł na świat w połowie lat 30. XIX w. Jednak trudno tu nie zauważyć bardzo wyraźnych prawidłowości, a najbardziej uderza mnie to, jak niechętnie przyjmujemy je do wiadomości. Udajemy, że sukces to sprawa tylko i wyłącznie indywidualnych zdolności, ale żadna z wyżej przedstawionych historii nie sugeruje, że one wystarczą. Poznaliśmy koleje losu ludzi, którym dano możliwość naprawdę ciężkiej pracy, a oni z niej skorzystali. Zrządzeniem losu osiągnęli pełnoletniość właśnie wtedy, gdy ich nadzwyczajny wysiłek został nagrodzony przez resztę społeczeństwa. Ich sukces nie jest wyłącznie ich własną zasługą – jest także produktem świata, w którym dorastali.
Prezentowany przez nas fragment (skróty i śródtytuły od redakcji) pochodzi z książki „Poza schematem. Sekrety ludzi sukcesu” autorstwa Malcolma Gladwella. Polskie wydanie ukaże się nakładem Społecznego Instytutu Wydawniczego Znak.