Zacznę od tego, że nie damy rady wyjaśnić wszystkich aspektów tej tragedii sprzed ponad 60 lat w ramach jednego artykułu. Prawdopodobnie podczas tamtego wydarzenia zagrało tak wiele zmiennych, że do dzisiaj z trudem udało się skleić wiele szczątkowych informacji w jakąś prawdopodobną całość. Teorii na temat tego, co się stało na początku lutego 1959 roku pod Chołatczachl, było niespełna sto. Dzisiaj przyjrzyjmy się jednej z nich – desce śnieżnej.
Czytaj też: Te góry dymią się od tysięcy lat i za nic mają sobie zmiany klimatu. Czym jest to osobliwe zjawisko?
Niemniej po kolei. Historia zaczyna się 23 stycznia 1959 roku, kiedy to dziewięcioosobowa ekipa składająca się ze studentów i absolwentów Uralskiego Instytutu Politechnicznego w Swierdłowsku (dzisiejszy Jekaterynburg) w towarzystwie przewodnika, 37-letniego Siemiona Zołotariowa wyrusza na długą wyprawę. Celem jest zimowe zdobycie Otortenu. Wiek uczestników (poza Zołotariowem) waha się pomiędzy 21 a 25 lat. Wszyscy mieli doświadczenie w długodystansowych trekingach. Kierownikiem grupy jest Igor Diatłow.
Otorten i Chołatczachl są łagodnymi wzniesieniami na terenie Uralu Północnego. Latem niejeden z nas nie miałby problemu z wyjściem na szczyt, ale za to zimą… Górne partie Uralu w tym regionie znajdują się już powyżej górnej granicy lasu. Niezbyt wybitna rzeźba gór sprawia, że bardzo często wieją tutaj silne wiatry katabatyczne, czyli takie, które pędzą wzdłuż zbocza gór w dół. Ponadto ostry klimat powoduje, że zimą bardzo często temperatura spada do -30 stopni, ale również w ciągu dnia może dynamicznie się ocieplać się okolic zera.
Wydawało się się, że grupa Diatłowa wiedziała, co robi. Po kilkudniowej podróży z Jekaterynburga (koleją oraz na pace ciężarówki) ekipa wyruszyła w długą drogę 27 stycznia. Po pierwszym dniu trekkingu jeden z uczestników wyprawy – Jurij Judin – zachorował i przez to musiał wrócić do najbliżej osady ludzkiej, czyli do Wiżaja. Wycofując się z wyprawy, nie miał jeszcze pojęcia, że będzie jedynym, który ją przeżyje.
Co skrywała przełęcz Diatłowa?
O tym, co się działo dalej, wiemy już tylko z poszlak, dowodów znalezionych na przełęczy oraz zapisów w dzienniku. Kiedy grupa nie wróciła do 12 lutego tak, jak to było wcześniej uzgodnione, rozpoczęła się akcja poszukiwawcza, a po niej również śledztwo kryminalne. Tak naprawdę nie wiadomo, co jest ciekawsze w tej całej sprawie, ponieważ każda z przeprowadzonych czynności pozostawia wiele pytań bez odpowiedzi.
Tak czy owak, kiedy pod koniec lutego 1959 roku ratownicy przybyli na przełęcz, zastali bardzo dziwny obraz. Najpierw znaleziono przysypany częściowo przez śnieg namiot ekipy. Kolejnego dnia zaś pod dotarciu do ściany lasu na dole zbocza pierwsze dwa ciała. Znajdowały się one pod cedrem. Obok zlokalizowano ślady niewielkiego ogniska, które mogło mieć maksymalnie 30 centymetrów szerokości. Pierwsze dwa odkryte ciała należały do Gieorgija Kriwoniszczenki i Jurija Doroszenki. Mężczyźni byli ubrani tylko w bieliznę, praktycznie nadzy.
Czytaj też: Jak wysoko mogą urosnąć góry? Sprawdziliśmy, czy Rysy staną się kiedyś drugim Everestem
Potem poszukiwacze natrafili na trzy kolejne ciała, które leżały na drodze od cedru do namiotu. Były to po kolei Zinaida Kołmogorowa, Rusten Słobodin i Igor Diatłow. Odkryto ich w pozach, jakby mieli wracać do namiotu. Cała piątka zmarła z powodu hipotermii. A co z pozostałymi? Tutaj trzeba było poczekać do wiosny. Na początku maja w pobliskim jarze natrafiono pod warstwą śniegu na ciała czwórki osób: Ludmiły Dubininej, Aleksandra Kolewatowa, Nikołaja Thibeaux-Brignolle i Siemiona Zołotariowa. Tutaj zwłoki wykazywały ślady ciężkich obrażeń. Dubinina zmarła wskutek przebicia serca przez jedno z żeber. Zołotariow miał zmiażdżoną klatkę piersiową, a Thibeaux-Brignolle strzaskaną czaszkę.
Cóż zatem się wydarzyło się pod Chołatczachl? Przez ponad 60 lat pojawiło się wiele spekulacji. Pierwsze śledztwo prowadzone przez prokuraturę w Jekateryburgu nie przyniosło konkretnego skutku. Śledczy zamknęli sprawę 28 maja 1959 roku, podając za przyczynę „działanie nieznanej siły”. Trzeba przyznać, że taka argumentacja rozbudza nawet dzisiaj wyobraźnię wielu.
Jakie są przyczyny tragedii pod Chołatczachl?
Hipotez jest wiele. Uważano między innymi, że za tragedię była odpowiedzialna ogromna lawina, huraganowy wiatr oraz infradźwięki przez niego wywoływane. Uwzględniano możliwość ataku ze strony rdzennego ludu Mansów. Do tragedii doszło w trakcie trwania „zimnej wojny”, kiedy mogły być prowadzone na tym terenie jakieś operacje wojskowe, testy broni lub spadła po prostu rakieta. Sądzono nawet, że niektórzy z uczestników wyprawy mogli być członkami wywiadu lub kontrwywiadu. Wśród przyczyn także podaje się konflikt pomiędzy młodzieżą, wskutek czego doszło do tragicznej w skutkach bójki.
A tak naprawdę mogło to być zejście deski śnieżnej i splot bardzo niefortunnych wydarzeń.
Czytaj też: Góry w Szkocji tracą swoją unikalność. Te wyjątkowe rośliny nie mają już gdzie „uciekać”
Jak podaje Andrzej Szaga, Jewgienij Bujanow przeprowadził śledztwo, w wyniku którego przyznał, że najbardziej prawdopodobnym wariantem jest ten sugerujący, że zejście niewielkiej lawiny mogło przyczynić się do tej tragedii. Tezę też potwierdzają także szwajcarscy naukowcy Johan Gaume i Alexander Puzrin, który w Nature Communications Earth&Environment, którzy zbadali prawdopodobieństwo wystąpienia takiego zsuwu na uralskiej przełęczy.
Deska śnieżna, o której mowa, jest rodzajem niewielkiej lawiny o powierzchniowym charakterze. Powstaje wówczas, gdy wierzchnia warstwa śniegu pod wpływem zewnętrznych warunków (silnego wiatru) traci przyczepność z podłożem i odrywa się. Wówczas wygląda to jak „zjazd pojedynczej warstwy”. Deska śnieżna jest bardzo groźnym zjawiskiem, ale dzięki asekuracji i przysłowiowej “głowie na karku” możemy się z niej wykaraskać. Inaczej wygląda sytuacja, gdy jest noc, śpimy w namiocie, na podciętym śnieżnym zboczu, głowami skierowani w dół, pod wspólnym kocem, a nad nami hula huraganowy wiatr.
Naukowcy ze Szwajcarii potwierdzają, że chociaż zbocze Chołatczachl jest zbyt łagodne do zejścia deski śnieżnej, to lokalnie w miejscu, gdzie grupa Diatłowa rozstawiła namiot, jego nachylenie wynosi 28 stopni, co stanowi już wartość krytyczną. Przeprowadzono modelowania rozwoju pęknięć ścinających w warstwie śniegu w warunkach silnego mrozu i wiatru. Wykazały one, że deska śnieżna mogła mieć miejsce w czasie od 7,5 do 13,5 godziny od momentu ścięcia śnieżnego zbocza, czyli rozstawienia namiotu.
Ponadto wbrew wcześniej sugestiom niewielka kubatura śniegu podczas zsuwu mogła uszkodzić klatkę piersiową niektórych uczestników wyprawy, uderzając znienacka. Nie były to obrażenia śmiertelne, ale dostateczne, aby spowolnić akcję ratowania ekipy z opałów.
Co się działo dalej, podaje Bujanow i Słobcow w swojej książce pt. “Tajemnica śmierci grupy Diatłowa”. Zaskoczeni nagłym zejściem deski śnieżnej turyści w popłochu zaczęli uciekać spod warstwy białego puchu. Rozcięli oni ścianę namiotu od środka. Będąc ubranymi bardziej lub mniej, zaczęli schodzić w zwartym szyku w dół zbocza do lasu. Tam próbowali rozpalić ognisko, ale nienajlepiej im to wychodziło. Drewno było zmrożone, nienadające się do szybkiego podpalenia. Po niedługim czasie z wyziębienia zmarły pierwsze dwie osoby – Kriwoniszczenko i Doroszenko.
Zapewne spanikowani i przerażeni młodzi ludzie postanowili wówczas spróbować wrócić po ciepłe rzeczy do namiotu. Diatłow, Kołmogorowa i Słobodin wyruszyli w odważną drogę. Niestety żadne z nich nie dotarło miejsca noclegu. Zamarzli po drodze. Pozostała czwórka walczyła o przetrwanie. Zdejmowali ubrania ze zmarłych i próbowali skryć się głębiej w lesie. Niestety bez poważniejszego sprzętu, zbyt cienko odziani zaczęli również kolejno umierać z hipotermii i odniesionych obrażeń.
Czytaj też: Ciało znanej alpinistki znalezione w górach, nie żyła od 42 lat
Chociaż scenariusz ten nie rozwiązuje wszystkich wątpliwości, to nie sposób nie uwierzyć, że grupę Diatłowa zaskoczyła najpewniej sama Matka Natura, a później działając w większym lub mniejszym popłochu, tracili kolejne szanse na przeżycie. Historia ta nam ukazuje, jak ważne jest przygotowanie do każdej wyprawy, zwłaszcza zimą. Chociaż od wydarzeń z Uralu Północnego, które są przestrogą dla każdego, minęły 64 lata, to tragicznych historii z gór wciąż nie ubywa.