Raz na siedem lat, w tak zwanym roku szabatowym, pobożny żydowski rolnik powinien popaść w nędzę, a bankier zbankrutować. Tora stwierdza bowiem jednoznacznie: „Przez sześć lat będziesz obsiewał ziemię i zbierał jej płody, a siódmego pozwolisz jej leżeć odłogiem i nie dokonasz zbioru, aby mogli się pożywić ubodzy z twego ludu, a resztę zjedzą dzikie zwierzęta.
Tak też postąpisz z twoją winnicą i z twoim ogrodem oliwnym” (Ks. Wj 23,10- -12). I w innym miejscu: „Pod koniec siódmego roku przeprowadzisz darowanie długów (…) każdy wierzyciel daruje pożyczkę udzieloną bliźniemu, nie będzie się domagał zwrotu od bliźniego lub swego brata, ponieważ ogłoszone jest darowanie ku czci Pana.
Od obcego możesz się domagać zwrotu, lecz co ci się należy od brata, daruje twa ręka” (Ks. Pwt 15,1-4). Tora została objawiona Mojżeszowi przez Boga, a sprzeciwienie się woli Stwórcy nie wchodziło w grę. Przestrzeganie Jego rozkazu rodziło jednak tak poważne problemy, że ani żydzi w diasporze, ani we własnym państwie nie mogli mu się w pełni podporządkować. Trzeba było znaleźć rozwiązanie, które nie naruszając boskiego prawa pozwoliłoby na rozwijanie gospodarstwa rolnego, firmy handlowej, banku. I znaleziono.
Darować, by nie darować
Uczeni w Piśmie orzekli, że zakaz uprawy dotyczy wyłącznie ziemi należącej do narodu wybranego. Wystarczyło więc dokonać fikcyjnej sprzedaży gruntu gojowi, by móc go dalej uprawiać. Tora nie mówi bowiem nic o pozostawianiu odłogiem ziemi należącej do innowierców ani o zakazie pracy na niej. Również dziś zdarza się, że żydzi w Izraelu zawierają takie transakcje z Arabami. W niektórych kibucach stosuje się mniej kontrowersyjny wybieg i rozwija hydroponikę, czyli uprawianie roślin nie na glebie, lecz w szklarniach, na pożywkach wodnych.
Nieco więcej trudności nastręczało znalezienie kruczka prawnego pozwalającego ominąć nakaz darowania długów. Na pomysł, który umożliwił żydom zajmowanie się opartym na kredycie handlem i bankowością, wpadł w I w. n.e. rabin Hillel Starszy. Sformułował tzw. prawo prosbulu, które stanowi, że jeśli wierzyciel przeniesie należność na jakąś instytucję religijną, uniknie konieczności darowania długu.
Instytucja nie była bowiem niczyim bratem ani bliźnim, zatem nie miała obowiązku anulowania należności. Mogła nadal ściągać raty i odsetki. Gdy minął rok szabatowy, przekazywała je osobie, która powierzyła jej swój dług i wszystko wracało do punktu wyjścia. Dzięki Hillelowi zamożni i przedsiębiorczy żydzi mogli z czystym sumieniem pomnażać majątek, bez ryzyka jego utraty.
Tora drobiazgowo reguluje każdy aspekt codziennego życia. Najwięcej rygorów dotyczy szabatu. Skoro w siódmym dniu po stworzeniu świata Bóg odpoczywał, człowiek również nie mógł wykonywać żadnej pracy, nawet tak prozaicznej jak rozpalanie ognia. W krajach o ciepłym klimacie nie sprawiało to problemów, świąteczne potrawy przygotowywano wcześniej, świece zapalano przed piątkowym zachodem słońca. Ale jak przetrwać bez ogrzewania zimę na chłodnej północy, na przykład w Polsce czy Ameryce? Najprostszym wyjściem było zatrudnienie „szabes goja”, czyli nie-żyda który napalił w piecu, podgrzał zamarznięte jedzenie, wymienił wypalone świece.
Co bardziej ortodoksyjni rabini uważali jednak, że płacenie innowiercom za to, by żydzi mogli omijać nakazy Boga, jest sztuczką szytą zbyt grubymi nićmi. Dlatego niezbędny okazał się kolejny wybieg. I zaczęto umawiać się z gojami, że nie pracują za pieniądze, lecz wyświadczają darmową przysługę. Zapłatę przekazywano im następnego dnia. Ale nie za pracę wykonaną w szabas. W niedzielę szabes goj musiał wykonać jakąś „hojnie opłaconą”, drobną czynność – umyć talerz, pokołysać dziecko, podnieść okruch z podłogi. Ten patent jest ciągle aktualny. Zwłaszcza wśród żydów amerykańskich.
Szabatowa winda
Prawdziwe wyzwanie dla wyznawców judaizmu miało jednak nadejść dopiero z rewolucją przemysłową i informatyczną. W 2004 r. rabin Shmuel Veffer z Toronto pochwalił się mediom, że skonstruował nowoczesną lampę szabatową. Uporał się w ten sposób z problemem od lat dręczącym ortodoksów. Uczeni w Piśmie orzekli bowiem, że skoro w szabat nie wolno rozniecać ognia, nie można też włączać światła ani żadnego urządzenia elektrycznego.
Wynalazek Veffera nie ma przełącznika ani przycisku, lecz obrotowy abażur. Światło zapala się w piątek przed zachodem słońca, a potem jego źródło można odsłonić lub zasłonić. Tę pracę zdaniem uczonych w Piśmie wykonać wolno.
Historia wydaje się zabawna, lecz dla półtoramilionowej społeczności ortodoksyjnych żydów jest śmiertelnie poważna. Udało się rozwiązać już wiele podobnych dylematów. Skonstruowano szabatowe lodówki, w których po otwarciu drzwi nie zapala się światło, i szabatowe piekarniki, w których termostat reaguje z opóźnieniem. Wszystko po to, by Bóg nie pomyślał, że jego gorliwy wyznawca jednak w szabat coś zapala lub podgrzewa.
Skorzystanie z windy wymaga naciśnięcia guzika, a to jest zakazane. W wysokich budynkach zamieszkanych przez ortodoksów windy programuje się więc tak, by w szabat jeździły non stop, zatrzymując się na każdym piętrze.
W Izraelu i Stanach Zjednoczonych powstały firmy, które specjalizują się w dostosowywaniu nowoczesnych urządzeń do wymogów Tory. Najbardziej znana z nich – Zomet Institute – wyposaża sprzęt w timery, które nastawia się w przeddzień szabatu. Dzięki temu ekspres sam przygotuje poranną kawę, zabezpieczenia antywłamaniowe włączą się, gdy domownicy opuszczą mieszkanie, i wyłączą po ich powrocie, kuchenka podgrzeje obiad. Pracą jest również pisanie, jednak rabini już przed wiekami stwierdzili, że dotyczy to wyłącznie tekstów zapisanych na trwałe. Za dozwolone uznali pisanie na piasku.
Dziś byłoby o to trudno, więc należało wymyślić coś bardziej współczesnego. W izraelskim dzienniku „Haaretz” zaprezentowano niedawno wynalazek na miarę XXI wieku – szabatowe pióro. Na pierwszy rzut oka niczym się nie wyróżnia, ale stosowany w nim atrament… znika po trzech dobach. To wystarczy, by tekst napisany w szabat przetrwał do następnego dnia, gdy można go sfotografować lub skserować. Potem staje się zbędny i może wyparować.
W Instytucie Zomet opracowano też kilkadziesiąt szabatowych patentów dla wojska, od komputerów i telefonów po wykrywacze metalu używane przez ochroniarzy przy Ścianie Płaczu. Podstawowa zasada działania tych urządzeń sprowadza się do tego, by człowiek nie musiał niczego włączać przez naciskanie klawiszy ani nie zamykał bezpośrednio obwodu elektrycznego, gdyż kojarzy się to z rozniecaniem ognia. Stosuje się rozmaite detektory ruchu, sensory, skanery, promienie podczerwone itp.
W zależności od potrzeb jedne urządzenia działają z opóźnieniem ułamka sekundy, inne – na przykład otwierane automatycznie bramy – kilku minut. Migocące diody informują, kiedy można już przejść przez ciężkie wrota, gdyż ich własnoręczne popychanie to też zakazana praca. „Żołnierze muszą bronić kraju, a my dążymy do tego, by także dla nich szabat miał możliwie najbardziej świąteczny charakter” – tłumaczy Dan Maran, dyrektor Instytutu Zomet.
Gęsi o smaku wieprzowiny
O tym, czy zmodyfikowane urządzenia spełniają wymogi prawa religijnego, decydują uprawnione instytucje, takie jak Rada Rabinów ds. Urządzeń Telekomunikacyjnych czy Instytut Nauki i Halachy (obowiązującej wykładni Prawa Mojżeszowego). To one orzekły, że odbieranie telefonów, esemesów i maili jest zakazaną pracą. Jeśli jednak urządzenia uruchamiają się „samoczynnie” albo tekst ukazuje się na monitorze automatycznie, można z nich korzystać.
W szabat kategorycznie zabronione jest podróżowanie. Na lądzie to żaden problem, ale jak mieli się zachować żydzi emigrujący do Ameryki, jeśli statek płynął dłużej niż tydzień? Rabini po głębokim namyśle doszli do wniosku, że boskie nakazy dotyczą ziemi, zatem rejs po wodzie ich nie narusza. To otworzyło furtkę do dalszych interpretacji i w przedwojennej Polsce widywało się w soboty żydów siedzących w pociągu na butelkach z wodą. Nie było to zbyt wygodne, ale prawu stawało się zadość, bo pasażer nie jechał, lecz „płynął”.
Rabini znaleźli rozwiązanie także dla tych, którzy nie wybierali się tak daleko, ale z różnych powodów musieli wyjść poza dom, czyli jednak udać się w zakazaną podróż. Ten sposób omijania prawa nosi hebrajską nazwę eruw – zmieszanie. „Miesza się”… podwórka, łącząc w symboliczny sposób kilka budynków, które stają się jednym domostwem.
Dzięki temu na całym terenie otoczonym drutem, tasiemkami lub kolorowymi nitkami można wykonywać czynności dozwolone w szabat we własnym lokum. Na przykład pospacerować z dziecięcym wózkiem albo zajść do partnera w interesach, by spisać pilny dokument znikającym atramentem.
Eruw stosuje się powszechnie w izraelskich miastach i osadach, ale można się z nim zetknąć także w USA. Czasem z tego powodu dochodzi do tarć między wyznawcami judaizmu i innych religii. W 2008 r. gubernator stanu Nowy Jork David Patterson uznał żądania społeczności żydowskiej do oznaczania eruw za prawo obywatelskie. Dlatego nawet na latarniach i słupach Manhattanu pojawiają się znaki informujące żydów, że ciągle są na „swoim podwórku”.
Naciąganie prawa nie ominęło także kuchni podporządkowanej precyzyjnie określonym w Torze i Talmudzie zasadom koszerności, w tym fundamentalnego zakazu konsumowania wieprzowiny. W Izraelu ogromna rzesza emigrantów z Rosji nie potrafiła się oprzeć pokusie przyrządzenia od czasu do czasu sznycla lub schabowego, co oburzało i gorszyło ortodoksów. By załagodzić wybuchające nieustannie konflikty, rabin Jona Metzger znalazł salomonowe rozwiązanie. W 2011 r. uznał za dopuszczalny import gęsi tak zmutowanych przez genetyków, że ich mięso nabrało smaku wieprzowiny. Bóg pozwolił na spożywanie drobiu, nie wypowiedział się na temat jego smaku, więc nie powinien mieć nic przeciwko temu pomysłowi. Rabin zastrzegł jednak, że gęsi muszą być zabijane zgodnie z zasadami koszerności.
Pokutnik do wynajęcia
Chrześcijaństwo nie reguluje codziennego życia wiernych tak drobiazgowo jak judaizm, ale też stawia im wiele trudnych do sprostania wymagań. Dzięki instytucji spowiedzi nie muszą się nieustannie głowić, jak naginać prawo, by – przynajmniej formalnie – pozostawać z nim w zgodzie. Na rozgrzeszenie trzeba sobie jednak zasłużyć, a winy odpokutować.
W przeszłości spowiednicy nakładali surowe kary – długotrwałe posty, biczowanie, noszenie raniących skórę włosiennic. Papież Grzegorz Wielki zalecał, by pokuta za cudzołóstwo trwała dziewięć lat, z czego przez pierwsze trzy winowajca musiał podczas nabożeństw leżeć krzyżem na posadzce kościoła, a przez pozostałe sześć nie wolno mu było tknąć mięsa.
Poszczenie przez większość życia było tak dolegliwe, że już w średniowieczu co bardziej litościwi duchowni wprowadzali zamienniki równoważące tę formę pokuty. Tydzień postu można było zastąpić odmówieniem psalmów, miesiąc – trzema uderzeniami bicza itp. W VII wieku narodziła się praktyka opłacania zastępcy, który odbywał pokutę za osobę, na którą ją nałożono. Kościół to potępiał, ale znajdowano sposoby obchodzenia zakazu. Przykładowo roczny post pana mogło „z miłości do niego” odbyć w ciągu jednego dnia 365 chłopów. Nie płacono im za to, więc ten pomysł duchowni akceptowali.
Wymiar kary orzekanej w konfesjonale zależał – jak w sądzie – od wagi przewinienia. Dlatego pokuta bywała surowa i długotrwała. Z czasem zaczęto ją łagodzić; przełomu dokonali w XVIII wieku jezuici, którzy rozpowszechnili teorię gradacji grzechów (ciężkie, średnie, lekkie) i metodę ich oceniania zwaną kazuistyką. Polegało to na indywidualnym rozpatrywaniu każdego naruszenia norm moralnych i określaniu pokuty po uwzględnieniu okoliczności łagodzących. Jezuiccy spowiednicy królów i arystokratów doprowadzili kazuistykę do skrajności, usprawiedliwiając praktycznie wszystko.
Ojciec Escobar twierdził, że „nie ma obowiązku dotrzymywania przysięgi, jeśli nie miało się takiego zamiaru w momencie jej składania”. Jego brat zakonny Barry rozgrzeszał sędziego za branie łapówek, jeśli „przyjął je jako oznakę szczodrobliwości podsądnego”. Ksiądz Fillintius uznał, że „kobieta z dobrego towarzystwa ma prawo żądać pieniędzy za cudzołóstwo, gdyż jej ciało jest cenniejsze niż plebejki” i w ogóle nie popełnia grzechu, jeśli zgadza się na to jej mąż. Niektórzy kazuiści zaliczali do grzechów lekkich nawet zabójstwo, uznając, że ciężką zbrodnią jest jedynie zabicie człowieka dla pieniędzy. Inni przekonywali, że „zbawiony będzie każdy, kto stale nosi przy sobie różaniec”. Zwieńczeniem tych wywodów stało się przyzwolenie na odbycie pokuty nawet za najpoważniejsze wykroczenia dopiero w czyśćcu, czyli po śmierci.
Karp na słoninie
Zakon jezuitów został w 1773 r. rozwiązany przez papieża, ale gradacja grzechów i tendencja do łagodzenia pokuty przetrwała. Dziś nikt już nie musi leżeć krzyżem ani pościć latami; zmniejszono liczbę dni postnych, których niegdyś w roku było około 180. W nadzwyczajnych sytuacjach wierni nawet od tego mogą uzyskać dyspensę. Na przykład w 2010 roku polscy biskupi zezwolili na konsumpcję mięsa w piątek, gdyż w tym dniu przypadał sylwester.
Nie zawsze jednak decyzja duchownych ma tak poważne uzasadnienie. W ubiegłym roku proboszcz jednej z parafii na Śląsku udzielił piątkowej dyspensy klientom i właścicielowi wymienionego z nazwy sklepu mięsnego. Gdy sprawa nabrała rozgłosu, wydał oświadczenie, że zrobił to ze względu „na okoliczność degustacji pokarmów z racji ponownego otwarcia sklepu po remoncie”. Formalnie miał do tego prawo, gdyż nakaz przestrzegania postów nie wypływa z niezmiennych zasad Dekalogu, lecz przykazań ustanowionych przez Kościół, które mogą być przez prawodawcę modyfikowane lub zawieszane. Czy jednak nie jest to kazuistyka w czystej postaci?
Pobożni i pomysłowi wierni nie zawsze czekali na oficjalną dyspensę i zdarzało się, że brali sprawy we własne ręce. Skoro w dni postne dopuszczalne było jedzenie ryb, polska szlachta uznała, że „ogon bobra, który cały czas pluszcze się w wodzie, niczym od ryb się nie różni”. Na postnym stole pojawił się więc ten wysoko ceniony przysmak, a obok niego kiełbaski z bobra i mimo zakazu spożywania krwi – czernina z karpia. Pamiętnikarz Jędrzej Kitowicz zdemaskował inne sposoby omijania postu: „Niektórzy kucharze gotowali ryby w sosie mięsnym, a do karpi kładli pod spód słoninę”.Nasi najbardziej pomysłowi przodkowie zaliczyli do ryb takie zwierzęta jak wydry i ptaki wodne.
Umarł Bóg, niech żyje grzech!
Na przeciwnym krańcu świata dyspensy, i to od wszystkich grzechów, sami sobie udzielają peruwiańscy i boliwijscy Indianie. Ochrzczeni hurtowo przez hiszpańskich misjonarzy przyjęli nową religię, ale zrozumieli ją po swojemu i wydedukowali, że skoro w Wielki Piątek Bóg umiera, można Jego nieobecność wykorzystać do bezgrzesznego łamania wszelkich nakazów i zakazów. Policja obu krajów notuje więc w ostatnich trzech dniach Wielkiego Tygodnia ogromny wzrost kradzieży, bójek, gwałtów. Zamiast ścisłego postu w indiańskich domach odbywa się wielkie obżarstwo; bynajmniej nie postne potrawy można kupić nawet pod kościołami.
Okres między śmiercią i zmartwychwstaniem Jezusa wykorzystuje się również do oddawania czci dawnym plemiennym bóstwom. O tych zdumiewających i jak się wydawało dawno już wyplenionych przez katolickich księży obyczajach przypomniała światu reżyserka Claudia Llosa. Jej film „Madeinusa” opowiada o fikcyjnej wiosce w Andach, w której od Wielkiego Piątku do Niedzieli nastaje indiański „Święty czas”. Wieśniacy ucztują, piją, uprawiają seks i wybierają… najpiękniejszą Dziewicę. Zwyciężczyni otrzymuje tytuł Matki Boskiej Bolesnej, koronę, kolorowe szaty i prawo opłakiwania figury złożonego do grobu Chrystusa. Przed wielkanocną niedzielą zostaje… pozbawiona cnoty przez władcę wioski. Na wszelki wypadek Jezusowi na krucyfiksach przewiązuje się oczy, by nie widział tego, co wyprawiają jego wyznawcy. Uroczyste rozdziewiczanie to relikt starych indiańskich obrzędów ofiarnych. Dziś już się raczej nie zdarza, ale w niedostępnych andyjskich wioskach wciąż można usłyszeć zawołanie „umarł Bóg, niech żyje grzech”.
Wódka jak mleko
Na to, że Bóg nie wszystko widzi, liczą też niektórzy muzułmanie. Z raportów badającego rynek alkoholowy instytutu International Wine and Spirit Reaserch (IWSR) wynika, że w latach 2001–2011 spożycie trunków na świecie wzrosło o 30 proc., a na Bliskim Wschodzie aż o 72 proc. Raczej trudno przypuszczać, by na ten wynik zapracowali wyłącznie tamtejsi chrześcijanie. Analitycy IWSR szacują, że roczne spożycie alkoholu na głowę mieszkańca Iranu wynosi 1,02 litra, Turcji –1,87 litra. Oczywiście nikt nie przyzna się publicznie do konsumpcji zakazanych przez Koran napojów wyskokowych, ale według analityków IWSR robi to około 5 proc. wyznawców islamu.
W rozmowach prywatnych można od nich usłyszeć, że gdy pije się w ukryciu, Bóg tego nie widzi. Identycznie tłumaczą się ci, którzy w ramadanie nie przestrzegają zakazu spożywania jakichkolwiek pokarmów między wschodem i zachodem słońca. Z obowiązku przestrzegania surowego postu zwolnieni są chorzy, kobiety w ciąży, osoby w podróży i tak ciężko pracujące fizycznie, że całodzienna głodówka (obejmująca także picie wody) może być niebezpieczna dla zdrowia. To otwiera furtkę dla biznesmenów, sportowców, a nawet imigrantów, którzy cały czas przebywają poza domem, więc formalnie są w podróży. Najsprytniejszą sztuczkę stosują Turcy. Produkują mocną wódkę o nazwie raki, której rzecz jasna nie wolno im pić. Jednak po dolaniu zimnej wody trunek mętnieje, nabiera białej barwy i upodabnia się do mleka. A konsumpcji nabiału żaden zakaz nie dotyczy…
Zakazane procenty
Z wielu innych religijnych wymogów islamu najtrudniejszy do wypełnienia jest bezwzględny zakaz lichwy rozumianej jako zarabianie na pożyczaniu pieniędzy. Uniemożliwia to zakładanie banków, udzielanie kredytów, przyjmowanie depozytów na oprocentowane konta, czyli w praktyce rozwój gospodarczy. Naftowi szejkowie nie mogli trzymać miliardów petrodolarów pod łóżkiem, więc islamscy prawnicy i teologowie znaleźli sposób na pogodzenie wyzwań ekonomicznych z zasadami religii. Uznali, że co prawda posiadacze kapitału nie mogą się kierować zasadą „pieniądz robi pieniądz”, ale wolno im dzielić się potencjalnymi zyskami lub stratami z pożyczkobiorcami. Islamskie banki nie udzielają zatem kredytów na z góry ustalony procent, lecz zawierają z klientami umowy „na dobre i złe”.
Jeśli inwestycja, na którą pożyczyły pieniądze, przynosi zysk, obie strony się nim dzielą. Jeśli skończy się klapą, podzielona zostanie strata. Identyczne reguły dotyczą depozytów i lokat. Zysku z pewnością nie da bankowi kredyt udzielony na zakup mieszkania czy domu. Jednak uporano się i z tym problemem. Rozwiązanie o nazwie murabaha polega na tym, że nieruchomości nie kupuje pożyczkobiorca, lecz bank. I już jako właściciel odsprzedaje ją klientowi – za cenę wyższą niż sam zapłacił. Należność rozkłada na raty i formalnie nie zarabia już na zakazanym obrocie pieniądzem, lecz na sprzedaży konkretnego dobra. Inne rozwiązanie to idjara przypominająca nasz leasing.
Bank nie odsprzedaje klientowi nabytego dlań domu, ale mu go wynajmuje i dopiero po spłaceniu wszystkich rat, powiększonych o koszty użytkowania budynku, przepisuje na niego. Najnowszym instrumentem są islamskie obligacje. W odróżnieniu od emitowanych np. przez polski bank centralny, nie są one oprocentowane. Natomiast każda musi mieć pokrycie w istniejącym realnie obiekcie. Dzięki temu nabywca obligacji zostaje właścicielem cząstki fabryki, sieci handlowej, rafinerii itp. Jeśli interes okaże się dochodowy, zamiast odsetek otrzyma udział w zyskach. Jeśli nie – jego strata.
Drzwi otwarte, czyli zamknięte
Kompromisy z Bogiem zawierają nawet najgorliwsi wierni. Amerykańscy amisze uznali postęp techniczny za źródło wszelkiego zła i zepsucia. Wyrzekli się więc jego zdobyczy, by żyć po bożemu, dokładnie tak jak ich XVII-wieczni przodkowie. Nie posyłają dzieci do szkół, nie płacą składek na ubezpieczenie zdrowotne (bo chorymi powinna się opiekować rodzina), nie korzystają z maszyn, elektryczności, telewizji, internetu; nawet na budowach nie noszą kasków, gdyż jedynym nakryciem głowy mężczyzny powinien być kapelusz. Od tak pryncypialnej postawy zdarzają się jednak coraz liczniejsze odstępstwa. Kierująca wspólnotami amiszów starszyzna podtrzymała zakaz korzystania z prądu, ale tylko przesyłanego z elektrowni. Baterie i generatory uznała za dopuszczalne.
Żaden wierny nie może posiadać własnego samochodu, komputera czy telefonu, jednak nawet najbardziej pobożny amisz nie zgrzeszy, jeśli da się podwieźć autem przez znajomego innowiercę albo skorzysta ze służbowego komputera i telefonu w pracy. Gazo- i wodociągi wciąż pozostają podejrzane, ale kuchenka na gaz z butli i wanna w łazience już nie. Coraz częściej rozmaite wybiegi stosują równie zasadniczy świadkowie Jehowy. Ponieważ nie wolno im obchodzić imienin, zapraszają krewnych i przyjaciół na „spotkania bez okazji”. Tyle że organizowane „przypadkowo” w pierwszą sobotę po imieninach. W Stanach Zjednoczonych pomysłowe młode pary zawierają małżeństwa w sylwestra.
Religia nie pozwala im na świętowanie rocznic ślubu, zatem będą hucznie obchodzili przełom roku. Najnowszy patent to omijanie zakazu zamykania drzwi pokoju, w którym spotykają się osoby płci przeciwnej. Przepis miał gwarantować, że do niczego zdrożnego między nimi nie dojdzie, gdyż zawsze będą na oku kogoś z rodziny. Młodzi odkryli jednak, że wymóg ten można spełnić, otwierając nie drzwi do sąsiedniego pokoju, w którym czuwa przyzwoitka, lecz… balkonowe. Nie wygląda to zbyt przekonująco, ale jak głoszą wszystkie religie, Bóg jest miłosierny. Wypada więc mieć nadzieję, że chociaż niezliczone wybiegi i sztuczki obrażają Jego inteligencję, też zostaną wybaczone.
Dogmaty nie spadły z nieba
Rozmowa z prof. Zbigniewem Mikołejko, kierownikiem Zakładu Badań nad Religią Instytutu Filozofii i Socjologii PAN
Kazimierz Pytko: Dlaczego wciąż szuka się kruczków prawnych, które formalnie pozwalają na przestrzeganie nakazów Tory, Biblii, Koranu, a w rzeczywistości umożliwiają ich obchodzenie? Czy nie lepiej byłoby dostosować prawa nadane społecznościom pasterskim i koczowniczym do wymogów współczesności?
Zbigniew Mikołejko: Rozwiązanie takie nie wchodzi w rachubę. Autorytety religijne musiałyby bowiem podważyć „wieczność” i „niezmienność” głoszonych nauk, czyli – jak utrzymują – ich boskie pochodzenie. I opowiedzieć się tym samym za ich historycznym charakterem. W konsekwencji wydałyby doktrynę wiary na pastwę zmienności, uzależniając ją od rozmaitych warunków dziejowych i kulturowych czy też okoliczności życia. Nieustannie zresztą wielkie religie abrahamowe – judaizm, islam i chrześcijaństwo – doświadczają rozmaitych kryzysów, które biorą się z takich prób „uhistorycznienia” religii, czyli wykazania, że dogmaty wcale „nie spadły z nieba”.
K.P.: Jak teologowie godzą ideę wszechwiedzącego Boga z wybiegami, które pozwalają na obchodzenie nadanych przez Niego praw? Czy naprawdę wierzą, że da się wyprowadzić w pole?
Z.M.: Mamy tu do czynienia ze swoistym „myśleniem równoległym” o rozmaitym podłożu i przyczynach. Wyraża ono głębsze napięcia wiary, jej rozdarcia czy „pęknięcia”, które nie dadzą się pogodzić. W sensie teologicznym jest to napięcie między przymiotami Boga i jego obrazami: chociażby między Bogiem prawodawcą a Bogiem wyrozumiałym dla ludzkich grzechów i słabości. Jest to też napięcie między Bogiem jako Transcendencją (bytem istniejącym poza ziemskim widzialnym światem) a immanencją Boga, czyli jego stałą obecnością. W tych więc porządkach religijnych, gdzie mocno akcentuje się zwłaszcza transcendentny charakter Boga, łatwiej posługiwać się rozmaitymi zabiegami i „kruczkami” – jakby sugerując, że taki właśnie Bóg „nie widzi”.
K.P.: A może nie widzieć?
Z.M.: Tu wyłania się kolejne źródło pomysłów łagodzących boże prawo: antropomorfizacja Boga, czyli przypisywanie mu ludzkich cech (jest więc niczym człowiek sprawiedliwy, prawdomówny czy dobry; że jest władcą, sędzią, wodzem swego wiernego ludu, czcigodnym i mądrym starcem). Taki „uczłowieczony” Bóg ma zatem także ludzkie ograniczenia. I w tym właśnie sensie można mówić o próbach „wyprowadzenia Boga w pole” przez kapłanów czy teologów. Wykorzystując różne niejasności między Pismem a Tradycją, religijno-prawne autorytety poszerzają, niejako kosztem Boga, pole swej władzy. Rozmaitych wybiegów nie używa się w nurtach religijnych, takich jak tradycyjne odmiany protestantyzmu, luteranizm czy kalwinizm, gdzie źródłem wiary jest tylko Pismo, a rola kapłanów ograniczona i zależna od wspólnoty.
JAK WYKIWAĆ BOGÓW
W hinduistycznym panteonie jest ponad milion bóstw. Nie sposób zyć w zgodzie z tysiącami religijnych zakazów. Zwłaszcza ze mieszkańcy Indii są bardzo pragmatyczni, omijają nie tylko przepisy ruchu drogowego, ale też zwyczaje religijne, które nie pasują już często do ich obecnego trybu życia w modernizującym się kraju.
- Każdy hinduski dom powinien mieć pokój do medytacji i odprawiania pudży, rytualnej modlitwy połączonej z ofiarą składaną bóstwu. Dawniej specjalnie w tym celu budowano malutkie pokoiki. Dziś z braku miejsca rolę domowej kapliczki odgrywa często półka albo nawet jej wydzielony fragment, na którym przechowuje się figurki i wizerunki bogów. Niektóre półki są bogato rzeźbione i zaprojektowane tak, by miały trzy ściany i w ten sposób udawały pokoje. Wiesza się je nie tylko w domach, ale też w sklepach, biurach i restauracjach.
- Znani ze swojej wojowniczości wyznawcy sikhizmu tradycyjnie nigdy nie obcinali włosów. Choć ten religijny zakaz dotyczy obu płci, to na ulicy najłatwiej rozpoznać starszych sikhijskich mężczyzn, którzy noszą długie brody i ogromne turbany skrywające owłosienie głowy. Chłopcy i młodzi mężczyźni noszą czasami tzw. patki – bawełniane kawałki tkanin, które wiąże się na głowie. Zakaz choćby dotknięcia nożyczkami obejmuje całe owłosienie ciała, ale kobiety często usuwają zbędne włosy. Wiele z nich skraca też włosy na głowie.
- Przedstawiciele niektórych hinduskich kast w czasie świat i w określone dni tygodnia nie mogą jeść jaj i mięsa. 60 proc. mieszkańców Indii nie jest jednak wegetarianami, a na wiele stołów trafia nawet wołowina. Rocznie Hindusi zjadają jej dwa miliony ton, a kraj może się pochwalić największą populacją krów na świecie. Choć mitologiczną krowę Kamadhenu utożsamiano z Boginią Matką, to ma ona niewiele wspólnego ze zwierzętami przeżuwającymi dziś śmieci na ulicach miast albo pozostawianymi własnemu losowi, kiedy przestaną dawać mleko.
Krowy przestały być traktowane jak świętość, chociaż jedzenie wołowiny pozostaje kontrowersyjne. Zakaz produkcji i sprzedaży tego mięsa jest powracającym co pewien czas problemem, który sięgnął Sądu Najwyższego. Rozpętała się polityczna burza, w którą zaangażowali się hinduscy radykałowie i obecny premier – zdeklarowany wegetarianin. Jedzące mięso społeczności są uważane przez wegetariańskich sąsiadów za żądnych krwi pożeraczy krów i choć żaden z 29 indyjskich stanów nie zabrania konsumpcji wołowiny, to 24 z nich mają przepisy, które zakazują uboju bydła albo poważnie go utrudniają. Mimo to podziemny handel wołowiną kwitnie, bo nie tylko tutejsi muzułmanie, ale także wielu przedstawicieli niższych i najwyższych hinduskich kast – w tym braminów – je mięso. W dodatku w wielu regionach składa się ofiary z bawołów, a Indie są największym eksporterem wołowiny na świecie.
– Tomasz Augustyniak