Ciepły wiosenny dzień. Przed ósmą zajeżdżam pod Sejm białym oplem corsą z logo Radia Zet. O tak wczesnej porze można jeszcze znaleźć miejsce do zaparkowania. Obrady mają rozpocząć się o 9. Nikt tu nie myśli o przypadającej dziś 3. rocznicy wolnych wyborów parlamentarnych. Ma być rozpatrywany wniosek o odwołanie rządu Jana Olszewskiego.
Tydzień wcześniej Sejm na wniosek posła Janusza Korwin-Mikkego zobowiązał ministra spraw wewnętrznych Antoniego Macierewicza do „podania do dnia 6 czerwca 1992 r. pełnej informacji na temat urzędników państwowych od szczebla wojewody wzwyż, a także senatorów, posłów, sędziów oraz w terminie do dwóch miesięcy – prokuratorów, adwokatów i do 6 miesięcy radnych gmin i członków zarządów gmin będących współpracownikami UB i SB w latach 1945–1990”. W ciągu tego tygodnia grupa posłów przeciwna uchwale złożyła wniosek o odwołanie całego rządu Jana Olszewskiego. Mieli nadzieję, że zapobiegną w ten sposób opublikowaniu „listy agentów”. 8 minut po 9 marszałek Wiesław Chrzanowski trzy razy uderza laską marszałkowską w podłogę, 17. posiedzenie Sejmu pierwszej kadencji zostaje otwarte. Rozpoczyna się od awantury o to, czy najpierw rozpatrzyć wniosek o odwołanie rządu, czy poczekać, aż Macierewicz wykona uchwałę teczkową. Poseł „Solidarności” Alojzy Pietrzyk chciał, by Macierewicz natychmiast odczytał nazwiska posłów agentów. Janusz Korwin-Mikke zaproponował, by zrobić to jak w carskiej Dumie na początku wieku. Ponoć wtedy, gdy szef Ochrony przesłał do Dumy nazwisko posła agenta, ten rezygnował z mandatu, zanim je ujawniono. Proponuję, mówił Mikke, „żeby obecni na sali agenci po prostu wstali i wyszli, oczywiście nie teraz, tylko podczas przerwy”. Sala skwitowała ten pomysł śmiechem i brawami. Około godz. 10 gruchnęła wieść, że szefowie klubów parlamentarnych (było ich wtedy w Sejmie 18) dostali zalakowane koperty z listą agentów. Dla dziennikarzy to hasło do ataku. Trwa wyścig, komu pierwszemu uda się do list zajrzeć. Trudno w to uwierzyć, ale w Polsce w tym czasie nie ma jeszcze telefonów komórkowych. Pierwsze aparaty zaczną działać za dwa tygodnie. Odstaję więc krótką kolejkę do sejmowej kabiny telefonicznej i nadaję do radia relację „minutówkę” o liście agentów. Proszę do telefonu szefa radia Andrzeja Woyciechowskiego. Mówię mu, że dowiedziałem się, że na liście jest Lech Wałęsa. Pytam Woyciechowskiego, czy mogę o tym mówić. Andrzej pyta tylko, czy informacja jest pewna. Gdy dowiaduje się, że tak, zgadza się, bym ją podał. Już po chwili wszystkie inne media, powołując się bezpiecznie na Radio Zet, powtarzają tę informację. W kuluarach trwają dziennikarskie konsultacje. Ze sprawozdawcą sejmowym TVP Tomaszem Lisem i reporterką radiowej Trójki Moniką Olejnik rozważamy, czy listy Macierewicza są wiarygodne. Dochodzimy do wniosku, że powinniśmy podawać nazwiska posłów, które się na niej znal-zły, mówiąc też o tym, że listy przygotował Wydział Studiów i Analiz przy gabinecie ministra spraw wewnętrznych. Pracowali w nim młodzi ludzie bez żadnego doświadczenia. Kierował nim student astronomii. Dlatego później pracujących w nim młodzieńców nazwano „gwiezdnymi chłopcami”. Jeden z posłów, którego nazwisko na liście Macierewicza wydaje się nieprawdopodobne, to marszałek Sejmu Wiesław Chrzanowski. Posłowie z listy ochrzczonej niemal natychmiast „listą Macierewicza” robią konferencje prasowe. Jedni zaprzeczają, że cokolwiek dla SB robili, inni się tłumaczą. „Oświadczam, że nigdy nie byłem współpracownikiem ani polskich tajnych służb, ani służb żadnego innego kraju znajdującego się między Nową Zelandią i Grenlandią” – mówił lider KPN Leszek Moczulski, który sam ujawnił, że jego nazwisko figuruje na liście, i dodał, że nie żałuje, iż tydzień temu poparł uchwałę lustracyjną. Kazimierz Świtoń, poseł Chrześcijańskiej Demokracji, krzyknął z mównicy: „Prezydent Wałęsa jest na liście jako agent SB!”. Posłowie zaczęli walić w pulpity, a poseł Jan Rokita zażądał od marszałka powstrzymania „tej sejmowej obstrukcji” i obrażania głowy państwa. Marszałek zarządził wykreślenie ze stenogramu wypowiedzi Świtonia.
Marszałek Wiesław Chrzanowski zaprasza mnie i kilku innych radiowców do swojego gabinetu. Opowiada o swoim życiu, jak siedział w ubeckich więzieniach, rozważa, jak to się mogło stać, że znalazł się na liście. Jest mi głupio: niemal 70-letni wtedy kombatant AK, stalinowski więzień, patron środowisk katolickich – tłumaczy się mnie, 30-latkowi (w 2007 roku sąd lustracyjny orzekł, że Chrzanowski z SB nie współpracował). Do Sejmu trafia list prezydenta Lecha Wałęsy z żądaniem natychmiastowego odwołania premiera Olszewskiego. Kuluary trzęsą się od plotek, jedna z nich mówi, że w stan gotowości postawiono Nadwiślańską Jednostkę Wojskową. To taka specjalna jednostka podporządkowana bezpośrednio ministrowi spraw wewnętrznych. Wypytywany o to przez dziennikarzy oficer dyżurny jednostki zaprzecza. Na zwołanej w przerwie obrad konferencji prasowej poseł Adam Słomka z KPN mówi, że został wezwany przez wiceministra obrony narodowej Romualda Szeremietiewa, który oświadczył mu, że wojsko od 2 tygodni stoi w pogotowiu.
Rozchodzą się plotki, że żołnierze mają otoczyć Sejm i gmach TVP. Jednym słowem: rząd, który zaraz ma być odwołany, szykuje zamach stanu! Nic takiego się jednak nie dzieje. Premier Olszewski ogranicza się do wygłoszenia telewizyjnego przemówienia. Po 9 wieczorem do Sejmu przyjeżdża prezydent Wałęsa. Ma się rozpocząć debata nad odwołaniem rządu. Jak mówił mi po latach jeden z pracowników Kancelarii Prezydenta, Lech Wałęsa tak się śpieszył, że zapomniał o swoim współpracowniku Mieczysławie Wachowskim. Gdy kolumna prezydenckich samochodów ruszyła spod Belwederu, prezydencki minister biegł za ostatnim z nich, waląc ręką w klapę bagażnika, by zwrócić na siebie uwagę kierowcy.
W nocy w sejmowym gabinecie prezydenta zapada decyzja, że nowym premierem będzie Waldemar Pawlak. Kamery uchwyciły, jak Pawlak mamrocze do prezydenta Wałęsy: „Po powołaniu składam podziękowanie, wniosek o MSW i MON i czyszczę sobie UOP, i tutaj mam wolną rękę?”. Pawlak był desygnowanym premierem przez 33 dni. Rządu nie stworzył, ale oczyścił z ludzi Olszewskiego MSW, MON i UOP. Przez dziesięciolecia odwołanie rządu Olszewskiego i publikacja „list Macierewicza” pełniły dla prawicy rolę mitu scalającego, takiego jak dziś katastrofa smoleńska. Dla lewicy i liberałów była symbolem nieodpowiedzialności i „oszołomstwa” prawicowych elit. W jednym i drugim wypadku kapłanem założycielem mitów był i jest Antoni Macierewicz.