Lato 1939 roku wcale nie było piękne. 6 września rozpętała się gwałtowna burza, po której przyszły wielodniowe ulewy. Hitlerowskie czołgi utknęły na polskich bezdrożach, a niski poziom chmur uniemożliwił skuteczne ataki Luftwaffe. Niemiecki blitzkrieg ugrzązł w błocie i deszczu. W tej sytuacji alianci zachodni nie zawahali się przyjść Polsce z pomocą, a Stalin nie odważył się przekroczyć wschodniej granicy Rzeczypospolitej 17 września… Taki jest punkt wyjścia kultowego już komiksu „Burza” Macieja Parowskiego i Krzysztofa Gawronkiewicza. Wydaje się nieprawdopodobny? Wcale nie – w historii zdarzały się nie takie cuda. Gdyby nie pogodowa ruletka, nasz świat wyglądałby zupełnie inaczej.
FALE WOJNY
Kto wie, czy uczono by dzisiaj w szkołach o dokonaniach starożytnych Greków, gdyby nie burza morska, która zniszczyła flotę perskiego wodza Mardoniusza niedaleko przylądka Atos w 492 r. p.n.e. Według Herodota, zatonęło wówczas trzysta okrętów z dwudziestoma tysiącami ludzi, mającymi najechać Helladę. Mardoniusz został niebawem pozbawiony dowództwa, a przetrzebione wojska najeźdźców pobili Ateńczycy pod Maratonem.
Jednak już kilka lat później perski król Kserkses wrócił do pomysłu inwazji na Europę. Jeśli wierzyć Herodotowi, zmobilizował do działania pięć milionów ludzi! Przerzucając wojska, kazał wybudować most przez Hellespont (Cieśninę Dardanelską). I znów na przeszkodzie stanęła Persom burza. Zniszczyła całą konstrukcję, doprowadzając władcę do furii. Kserkses nakazał… wymierzyć morzu trzysta batów, spuścić w fale parę kajdan i napiętnować cieśninę rozżarzonym żelazem. Potem wybudował dwie kolejne przeprawy. Morze poczekało z rewanżem, uszkadzając wiele perskich okrętów przed starciem w pobliżu przylądka Artemizjon. Kolejna morska bitwa – pod Salaminą – była początkiem końca wymęczonych wojsk Kserksesa. Greckie państwa-miasta ocalały, perski pochód na Europę został zatrzymany.
Wieki później na Dalekim Wschodzie morze uchroniło inny niewielki kraj przed żarłocznością ogromnego imperium. W roku 1274 i 1281 tajfuny ocaliły Japonię przed atakami potężnej floty Kubilaja – wnuka Czyngis-chana. Pierwsza burza, połączona z ulewą, zdziesiątkowała trzydzieści tysięcy Mongołów, Chińczyków i Koreańczyków. Kolejna, siedem lat później, unicestwiła niemal całą, ponadstutysięczną inwazyjną armię. Japończycy nazwali tajfun Boskim Wiatrem – „kamikaze”. W drugiej wojnie światowej chcieli go zastąpić żywiołem ludzkim: pilotami- -samobójcami. Jednak dwudziestowieczni kamikaze już nie ocalili Japonii przed klęską.
Kaprysy morza trafiły na karty historii także w roku 1588. Wsławiona w walkach z „niewiernymi” Turkami flota arcykatolickiej Hiszpanii wzięła wtedy kurs na „heretycką” Anglię. Wielka Armada składała się ze 130 okrętów. Na pokładzie miała 30 tys. ludzi. Dowództwo floty inwazyjnej było jednak wyjątkowo nieudolne. Anglicy wodzili je za nos i dręczyli szarpanymi korsarskimi atakami. Kiedy Hiszpanie zarządzili odwrót, sztorm na kanale La Manche zmusił Wielką Armadę do opłynięcia Wysp Brytyjskich. Z tej podróży, przerywanej kolejnymi burzami i pirackimi atakami, wróciła ledwie część floty z 10 tysiącami ludzi. Anglia ocalała i wkrótce miała zastąpić Hiszpanię na tronie „królowej mórz”.
Od tego czasu Neptun raczej trzyma się z dala od wielkiej polityki, choć okazji do interwencji mu nie brakowało. Wystarczy sobie wyobrazić, co by było, gdyby wielki sztorm rozpętał się podczas lądowania aliantów w Normandii w 1944 roku…
NAWAŁNICE NAD LĄDEM
Także burzom, ale lądowym, zawdzięczamy, że na polskiej ziemi nie stanęły sandały rzymskich legionistów. W 9 r. n.e. nasi zachodni sąsiedzi powstrzymali ich w Lesie Teutoburskim. Rozproszonym przez burzę, zdezorientowanym Rzymianom Germanie zgotowali wśród drzew prawdziwą masakrę. Wycięli w pień trzy legiony. Dwadzieścia tysięcy Rzymian nigdy już nie wyszło z lasu. Cesarz Oktawian August, usłyszawszy o tej bezprecedensowej klęsce, krzyczał: „Warusie, oddaj mi moje legiony!”. Poszedł też po rozum do głowy – przed śmiercią ostrzegł swoich następców, aby zatrzymali podboje na granicy Renu, stale bronionej przez osiem legii.
Nawet nie burze, ale zwyczajne ulewy były przekleństwem Francuzów podczas wojny stuletniej. Przez to ich konnica ugrzęzła w błocie pod Crécy (1346), stając się łatwym celem dla angielskich łuczników. Nie lepiej było pod Azincourt (1415). Po upadku z koni francuscy rycerze po prostu tonęli tam w rozmiękłej po deszczach ziemi. Co ciekawe, pod Crécy zginął walczący po stronie Francuzów… król Polski. Władca Czech Jan Luksemburski tytułował się tak od roku 1310, a ostatecznie zrezygnował ze swych pretensji do tronu dopiero ćwierć wieku później. W obliczu klęski pod Crécy, niemal ślepy – kazał przywiązać się do dwóch rycerzy i urządził straceńczą szarżę prosto na angielskie szeregi. Szkoda, że Polacy tak rzadko pamiętają o tym niezwykłym połączeniu klimatów szwejkowskich i ułańskiej fantazji…
ROSYJSKA ZIMA
Francuzi, surowo doświadczeni deszczami podczas wojny stuletniej, odkuli się w roku 1792 pod Valmy. Z pomocą burz i ulew (a także epidemii czerwonki) powstrzymali tam interwencyjne wojska austriacko-pruskie i ocalili zdobycze rewolucji. Niestety, ucierpieli na tym Polacy! Prusy, zmęczone wojną z Francją, postanowiły się wycofać i skupić na zorganizowaniu wraz z Rosją drugiego rozbioru Rzeczypospolitej.
Co Francuzi – wyjątkowo niemający szczęścia do pogodowej ruletki – zyskali dzięki niej pod Valmy, to z nadkładem stracili podczas kampanii rosyjskiej Napoleona w roku 1812. Sześćsettysięczna Wielka Armia Bonapartego gnała na wschód. Po batalii 7 września pod Borodino zajęła Moskwę. Miasto, wcześniej spalone na rozkaz cara, okazało się bardzo mało przyjaznym miejscem. Braki w aprowizacji zmusiły Bonapartego do wydania 19 października rozkazu do odwrotu. Było jednak za późno. Wielka Armia liczyła już tylko sto tysięcy żołnierzy i z każdym dniem jeszcze bardziej topniała. Przyszły przedwczesne siarczyste mrozy. Pod koniec listopada iście dantejskie sceny towarzyszyły przeprawie przez rozlaną Berezynę. Podczas odwrotu wojsk Napoleona temperatura dochodziła momentami nawet do – bagatela – minus czterdziestu stopni!
Jak zwykle, w skórę dostali też Polacy. W Wielkiej Armii było ich prawie sto tysięcy. Aleksander Fredro tak wspominał dramatyczną kampanię rosyjską w „Trzy po trzy”: „Nie tylko trzeba było cały dzień maszerować w mundurze okrytym surdutem bez podszewki, ale trzeba było gdzieś i spocząć, zatrzymać się choćby na chwilkę. Biada tym, co za wiele zaufali zaświeconemu ognisku. Ogień często gasł, a z nim i życie. (…) Niejeden na oświeconym tylko śniegu wlepił oczy w ciepło, do którego nie śmiał się zbliżyć, a poranek zastał go bryłą lodu”. Błędy Napoleona powtórzył podczas drugiej wojny światowej przywódca III Rzeszy Adolf Hitler. Wyruszył na Rosję dokładnie tak jak Bonaparte, 22 czerwca. I tak samo jak cesarz Francuzów kompletnie nie liczył się z miejscową pogodą. Tymczasem ulewy jesienią 1941 roku zamieniły rosyjskie drogi w rzeki błota. Już w październiku chwycił mróz. Idąca na Moskwę niemiecka armia zupełnie nie była na to przygotowana. Brakowało ubrań, zawodził sprzęt, zamarzało paliwo. Moskwa ocalała.
Hitler ewidentnie nie potrafił uczyć się na błędach. Rok później doprowadził do podobnej katastrofy w Stalingradzie. Niemiecka armia zamieniła się w bandę łachmaniarzy, a nowoczesny sprzęt w bezużyteczny złom. Pogoda uniemożliwiała również dostawy zaopatrzenia. Wśród niemieckich żołnierzy, okrążonych przez Armię Czerwoną w kotle stalingradzkim, dochodziło do aktów kanibalizmu. Ponad siedemset tysięcy zabitych i rannych – taka była cena, jaką walczący zapłacili za szaleństwa Hitlera. Bitwa pod Stalingradem odwróciła bieg wojny. Po niej klęska Niemiec była już nieuchronna.
PIEKŁO KRZYŻOWCÓW
Oczywiście nie tylko mróz, ale i skwar potrafił zaszkodzić. Szczególnie kiedy było się średniowiecznym rycerzem, zakutym w pancerz. Doświadczyły tego w 1187 r. pod Hittin dwudziestotysięczne wojska Królestwa Jerozolimskiego, zaatakowane przez armię Saladyna. Gwidon z Lusignan postanowił wieść chrześcijańskie oddziały przez pustynię z odsieczą dla oblężonej Tyberiady, choć nie miał już żadnych zapasów wody, a żołnierze skarżyli się na doskwierający upał.
Wymęczeni i spragnieni dotarli w pobliże miejscowości Hittin. Tam liczniejsi i wypoczęci wojownicy Saladyna otoczyli krzyżowców i złamali ich opór. Większość rycerzy zginęła lub trafiła do niewoli. To była największa z klęsk krzyżowców. Gwidon stracił nie tylko potężną armię, ale i relikwię Świętego Krzyża. Trzy miesiące później muzułmanie zdobyli Jerozolimę. Czas efemerycznych państewek krzyżowców w Ziemi Świętej dobiegał końca.
Sytuacji nie zmieniły kolejne krucjaty. Za to trzy lata po Hittin, podczas oblężenia Akki, powstał dobrze nam znany Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. Kiedy na Bliskim Wschodzie dogasały powoli iluzje chrześcijańskiego rycerstwa, Krzyżacy zawędrowali na wschód Europy. Kresem ich mocarstwowych ambicji była bitwa pod Grunwaldem 15 lipca 1410 r. Mówi się, że to właśnie tam Polakom wreszcie pomogła pogoda. Kiedy Jagiełło opóźniał bitwę i organizował mszę za mszą – ukrywając swoje wojska w lesie i czekając, aż dotrą do niego wszystkie oddziały – Krzyżacy pocili się w ciężkich zbrojach. Ale nie zapominajmy, że i Polacy parę dni wcześniej maszerowali w letnich upałach. Potem, w nocy z 14 na 15 lipca, pogoda załamała się. Tymczasem na świt Jagiełło zaplanował wymarsz wojsk. Andrzej Nadolski w „Grunwaldzie 1410” opisał to tak: „Nadeszła burza, połączona z rzęsistą ulewą i silnym wiatrem. Świt wstawał chmurny, wietrzny i deszczowy”. Rozpogodziło się dopiero około godziny ósmej. W południe zaczęła się bitwa. Zażarty bój trwał sześć godzin.
Jak stwierdził prof. Henryk Samsonowicz w książce „Co by było, gdyby…”, nawet ważniejsze od pokłosia militarnego wygranej były jej skutki psychologiczne – klęska złamała zdolność Zakonu do ekspansji, a Europa w końcu stała się bardziej świadoma istnienia Polski. Gdybyśmy przegrali, na pewno do dziś narzekalibyśmy, że przyczyną klęski była zmienna pogoda, która wymęczyła wojska Jagiełły…