Jeśli dziś Baracka Obamę, niezależnie od jego politycznych wyborów, część Ameryki krytykuje za nieprezydencki styl bycia (te „selfies” na pogrzebie Nelsona Mandeli…), znaczy to, że Amerykanie zapomnieli, jak bardzo od wyobrażenia o majestacie głowy państwa odbiegali jego poprzednicy.
Weźmy Benjamina Harrisona, 23. prezydenta USA (rządził w latach 1889–1893), swego czasu znakomitego prawnika i mówcę, autora jakże aktualnego dziś powiedzenia: „Żal mi człowieka, który chciałby kupić płaszcz tak tani, że drugi człowiek musiałby umrzeć z głodu, żeby mu go uszyć”. Harrison przeszedł do historii jako ten, za którego kadencji w Pałacu Prezydenckim zapanowała era elektryczności. Ale, porażony ponoć prądem kilka lat wcześniej, tak panicznie bał się tego demonicznego wynalazku, że szerokim łukiem omijał – a wraz z nim cała jego rodzina – wszystkie włączniki światła. Bywało, że lampy paliły się w prezydenckiej rezydencji całymi nocami – Harrison wolał płacić astronomiczne rachunki, niż znów poczuć napięcie pod palcami.
KAT Z BUFFALO
Zupełnym przeciwieństwem w podejściu do zdobyczy techniki był jego poprzednik i następca zarazem – Grover Cleveland (jego dwie kadencje w latach 1885–1889 i 1893–1897 przedziela czterolecie Harrisona). On z kolei „przywitał” w siedzibie władz wykonawczych pierwszy telefon. Był nim tak zafascynowany, że sam odbierał wszystkie po-łączenia. Ale bardziej interesująca jest przeszłość Clevelanda z czasów, gdy w latach 70. XIX wieku sprawował obowiązki szeryfa Erie County w Nowym Jorku. Ten epizod zapewnił mu przydomek „kata z Buffalo”. Bo Grover nie tylko przyprowadzał bandytów przed oblicze sprawiedliwości, ale i równie chętnie odprowadzał ich później na szubienicę.
„Dziś w południe Patrick Morrissey odkupił swoje winy za niegodną zbrodnię matkobójstwa na stryczku na więziennym dziedzińcu. Egzekucja została przeprowadzona z należną powagą i prywatnością. Przyglądało się jej nie więcej niż 50 osób” – relacjonował 6 września 1872 roku „New York Times”. Szeryf Cleveland powiesił Morrisseya własnoręcznie (sam odcinał też linę, na której skonał morderca). Co więcej, jak donosi jego biografia, kategorycznie odmówił, gdy wyręczyć go w tej roli chciał jeden z jego asystentów.
Najsłynniejszym skazańcem, którego pozbawił życia przyszły prezydent USA, był John Gaffney, przestępca przez lata terroryzujący społeczność Buffalo. Został stracony 14 lutego 1873 roku.
ZAPAŚNIK LINCOLN
Nietypowa przeszłość polityka bywała jego atutem, gdy później starał się o prezydenturę. Legendami obrosła zapaśnicza kariera Abrahama Lincolna (rządził w latach 1861–1865; dodajmy, że miał także licencję barmana), który według różnych źródeł w swojej młodości stoczył od kilkudziesięciu do kilkuset walk, a przegrał zaledwie raz. Jeden z pierwszych pojedynków odbył się przed sklepem w New Salem, w którym pracował. Rywalem był lokalny watażka i najlepszy wówczas zapaśnik w hrabstwie Jack Armstrong. Jak piszą biografowie Lincolna, Abe „broniąc się przed faulami rywala, złapał Armstronga za kark, a potem, oplatając jego kark swoimi długimi ramionami, potrząsnął nim jak szmatą”.
Zapaśnicze przygody – w formie zarzutu – przywołał Stephen Douglas, rywal Abrahama w trakcie debaty towarzyszącej wyborom do Senatu w stanie Illinois w 1858 roku. Lincoln przegrał, ale nie wiadomo, czy z powodu swej sportowej przeszłości. W każdym razie dwa lata później sztabowcy Lincolna postano-wili wykorzystać wizerunek „Abe’a wrestlera” w trakcie jego prezydenckiej kampanii. Tym razem zapaśnicza przeszłość mu nie zaszkodziła.
KTO NAUCZYŁ ŁACINY PREZYDENCKĄ PAPUGĘ?
Absolutnym królem w zestawieniu najbardziej niekonwencjonalnych życiorysów prezydentów Stanów Zjednoczonych jest Andrew Jackson – siódmy w kolejności na tym stanowisku (rządził w latach 1829–1837).
Długo przed zaprzysiężeniem w różnych kręgach znano go jako awanturnika, hazardzistę i cudzołożnika, a nadto – półanalfabetę (nie potrafił poprawnie pisać i z trudem czytał), a także raptusa, który spory najchętniej rozwiązuje przy akompaniamencie broni palnej. Gdy w 1806 r. farmer Charles Dickinson nazwał Jacksona lubieżnikiem i oskarżył o ustawienie gonitwy koni, ten bez namysłu wyzwał go na pojedynek. Zabił Dickinsona strzałem w pachwinę. Sam oberwał w pierś – kula utkwiła tak blisko serca, że żaden lekarz nie podjął się jej wyciągnięcia. Nosił tę pamiątkę w ciele do końca życia, uskarżając się z tego powodu na chroniczne bóle. Można się doszukać 5 udokumentowanych pojedynków na pistolety z udziałem Jacksona, choć byli i tacy, którzy twierdzili, że szalony Andrew stoczył ich co najmniej kilkadziesiąt.
John Quincy Adams, urzędujący prezydent i rywal Jacksona w wyścigu do Białego Domu w 1829 r., nie mógł uwierzyć, kogo demokraci wystawili przeciw niemu w wyborach. Gdy ludzie z zaplecza Adamsa mnożyli kalumnie wobec kontrowersyjnego rywala, charakteryzując go jako pijaczynę, mordercę, hazardzistę, łapówkarza, ateistę i chciwca, mylili się w dosadności epitetów tylko nie-znacznie. Kiedy z kolei sam Quincy publicznie nazwał rywala osłem, ten – dla żartu – z wizerunku osła uczynił swój symbol. Później stał się wizytówką całej Partii Demokratycznej. Po zwycięstwie w głosowaniu Jackson rządził lawirując między kolejnymi skandalami. Ten najbardziej kuriozalny wiązał się z wizytą w Białym Domu portugalskiego dyplomaty. Portugalczyk – nierozpoznany – wszedł do gabinetu prezydenta, zaś Jackson, słysząc melodię jego języka, był przekonany, że ma do czynienia z jakimś Francuzem. Z kuchni wezwał więc kucharza, który znał francuski. Widząc draba w zakrwawionym fartuchu z nożem w ręku, przerażony Portugalczyk salwował się ucieczką.
Epilog skandalizującego żywota Andrew Jacksona zapewniła jego papuga, prezent dla zmarłej wcześniej małżonki prezydenta. Na jego pogrzebie w 1845 r. ptak przeklinał tak zaciekle i tak wulgarnie (na dodatek po angielsku i, nomen omen, po łacinie), że trzeba było go usunąć z ceremonii. „Podczas mszy paskudna papuga bluźniła i bez przerwy ubliżała kolejnym gościom. Czegoś równie oburzającego nie doświadczyłem nigdy wcześniej ani nigdy później w swoim życiu” – wspominał wielebny William Menefee Norment, który uczestniczył w ostatnim pożegnaniu Andrew Jacksona.
ALIGATORY I TYGRYSY W BIAŁYM DOMU
Co ciekawe, John Quincy Adams (rządził w latach 1825–1829), ten sam, który krytykował Jacksona za jego maniery i burzliwy życiorys, również trzymał w Białym Domu całkiem osobliwego pupila. Słusznych rozmiarów aligator amerykański, prezent od markiza de Lafayette’a, zamieszkiwał m.in. jedną z prezydenckich łazienek, wzbudzając paniczny strach niejednego gościa odwiedzającego rezydencję.
Sto lat później Adamsa pobił Herbert Hoover (1929–1933) – miał dwa aligatory. Ściślej rzecz ujmując, ich właścicielem był syn prezydenta Allan: parę potężnych gadów podarował mu jeden z przyjaciół ojca. Latem obie bestie chodziły wolno po terenie rezydencji. Pierwszej zimy Hooverowie skorzystali z pomysłu Quincy’ego Adamsa i umościli legowisko aligatorom w łazience. Jak informuje biografia Pierwszej Damy Lou Hoover, nie było to najlepsze rozwiązanie i rok później zwierzęta zimowały już w Washington Zoo.
PLUSZOWY PREZYDENT
Skoro jesteśmy przy prezydenckich maskotkach, nie wypada pominąć innych oryginałów na urzędzie, którzy nie zadowalali się psami i kotami. Martin Van Buren (kadencja w latach 1837–1841) próbował udomowić dwa tygrysiątka, które sprezentował mu sułtan Omanu. Co ciekawe, dzikie koty – w przeciwieństwie do aligatora – stały się przed-miotem emocjonalnej politycznej debaty w Kongresie. Deputowani przegłosowali, że Van Buren musi oddać je do zoo. Argumenty? Przeważył ten podkreślający, że tygrysiątka należą do całego narodu, a nie tylko prezydenta, i każdy powinien mieć prawo zobaczyć je w ogrodzie zoologicznym.
Przed taką ewentualnością zabezpieczył się Theodore Roosevelt (rządził w latach 1901–1909). On zoo urządził przy Białym Domu. Trzymał w nim m.in. lwa, hienę, ko-jota, zebrę, sowę, jaszczurki, szopa pracza i pięć niedźwiedzi. À propos – to Rooseveltowi, bodaj największemu w historii miłośnikowi zwierząt wśród prezydentów USA, zawdzięczamy angielską nazwę pluszowego misia. Imię „Teddy Bear” pochodzi od zdrobnienia Teodora. Podczas polowania w 1902 r., w którym uczestniczył, odmówił zastrzelenia młodego niedźwiadka w lasach Missisipi. Gdy sprawie nadano rozgłos, sklepikarz z Brooklynu Morris Mitchom zareagował błyskawicznie: zaczął produkować pluszowe misie o imieniu Teddy i zrobił na nich interes życia.
KOCHAJĄCY OJCIEC
Harry S. Truman (rządził w latach 1945––1953) mawiał, że „jeśli prezydent chce mieć w Waszyngtonie przyjaciela, niech lepiej kupi sobie psa”. On sam przyjaciół dobierał sobie według specyficznego klucza – na przykład w połowie lat 20. XX wieku należał krótko do Ku-Klux-Klanu. Do wstąpienia namówili go znajomi z Partii Demokratycznej, bo z racji wpływów KKK na terenie Jackson County, gdzie Truman pracował jako sędzia, miało mu to pomóc w politycznej karierze. Późniejszy prezydent zapłacił 10 dolarów wpisowego, ale – według oficjalnych źródeł – szybko zerwał związki z rasistowską organizacją. „Był po prostu w gronie członków, nic więcej. W żaden sposób nie uczestniczył w działalności Klanu” – zeznawał po latach Spencer Salisbury, jeden z tych, którzy doradzili Trumanowi to osobliwe posunięcie.
W przypadku Trumana czyny często wyprzedzały namysł. I nie chodzi wcale o bomby nad Hiroszimą i Nagasaki. Otóż córka prezydenta Margaret występowała jako śpiewaczka. 6 grudnia 1950 r. „Washington Post” tak skomentował jej koncert w stolicy: „Panna Truman nie potrafi śpiewać zbyt dobrze i nie-specjalnie widać, by robiła postępy”. Każdy ojciec by się wściekł. Ale Harry Truman po-stanowił okazać swoją irytację, odpisując au-torowi recenzji Paulowi Hume’owi. „Właśnie przeczytałem twoją podłą i chałowatą recenzję koncertu Margaret. Wygląda na to, że jesteś sfrustrowanym starym ramolem, który chciałby coś osiągnąć, pisząc te bzdury na ostatnich stronach swojej gazetki. Mam nadzieję, że któregoś dnia cię spotkam. Po tym spotkaniu będziesz potrzebował nowe-go nosa, okładów na podbite oczy i protezy poniżej pasa”. Fala oczywistej krytyki, jaka wylała się na Trumana, skłoniła go jedynie do oświadczenia: „Pisałem to jako kochający ojciec, nie jako prezydent”.
DLACZEGO WIETNAM? ANO DLATEGO!
Czas na wątek obyczajowy. Jak głoszą legendy, od czasów Andrew Jacksona nie było w Białym Domu tak jurnego prezydenta jak Lyndon Johnson (rządził w latach 1963–1969). Jego biografowie podkreślają, że LJ nierzadko wpadał w irytację, gdy ktoś wspominał seksualne eskapady Johna Kennedy’ego. „Miałem więcej kobiet przez przypadek niż Kennedy’emu udało się kiedykolwiek poderwać” – twierdził. Johnson stworzył w Białym Domu istny harem: sypiał z sekretarkami, współpracownicami i sekretarkami współpracownic. W książce „Seks prezydentów: Od Ojców Założycieli do Billa Clintona” znajdziemy wzmiankę o kobiecie, która gościła kiedyś na rancho Lyndona. W nocy obudziło ją światło latarki, którą trzymał nad nią gospodarz. „Posuń się. Tu twój prezydent” – powiedział głosem Johna Wayne’a.
Resztę możemy sobie wyobrazić, konfrontując ją z innym zdarzeniem. Otóż w tamtym czasie w Waszyngtonie wszyscy wiedzieli, że prezydent lubi chwalić się rozmiarami swojego penisa. Prof. Robert Dallek w biografii Johnsona „Flawed Giant” („Gigant ze skazą”) przytoczył absolutnie niecodzienny incydent w trakcie wywiadu prezydenta. „Podczas prywatnej rozmowy dziennikarz naciskał Johnsona pytaniami o wojnę w Wietnamie. Johnson w końcu stracił cierpliwość – pisze prof. Dallek. – Rozpiął rozporek, wyciągnął swojego członka i zaczął nim wymachiwać. »Oto powód!« – krzyczał”.
O DWÓCH TAKICH, CO WIDZIAŁO OBCYCH
Powodu, by kłamać, nie mieli też Ronald Reagan (dwie kadencje w latach 1981–1989) i Jimmy Carter (lata 1977–1981), jedyni amerykańscy prezydenci, którzy publicznie wyznali, że byli świadkami bliskich spotkań trzeciego stopnia.
Reagan obserwował UFO podczas jedne-go z lotów Air Force One: „Spojrzałem przez okno i zobaczyłem jasne światło, które kręciło się dookoła. Zapytałem pilota, czy kiedykolwiek widział coś podobnego. Zszokowany, zaprzeczył”. W 1987 r. poruszył tę kwestię przed Zgromadzeniem Ogólnym ONZ: „Czasem myślę, jak szybko zniknęłyby różnice między nami, gdybyśmy znaleźli się w obliczu zagrożenia spoza tego świata”.
Bardziej spektakularne są wielokrotne wyznania Cartera, który latający pojazd obcej cywilizacji ujrzał na własne oczy w 1969 r., przed mową, którą miał wygłosić w Lions Club w Leary w stanie Georgia. „Obiekt leciał w naszym kierunku, po czym zatrzymał się i częściowo oddalił, a następnie zniknął. Zmieniał kolory: najpierw był niebieskawy, potem czerwony, aż w końcu biały” – wyjaśniał w wielu wywiadach, których udzielił na ten temat. Co ciekawe, sprawą UFO Carter żył jeszcze w trakcie swojej prezydenckiej kampanii w 1976 r. „Nigdy nie będę żartował z osób, które twierdziły, że widziały latające statki. Jeśli zostanę prezydentem, sprawię, że wszystkie informacje dotyczące UFO, jakie posiadają Stany Zjednoczone, zostaną udostępnione opinii publicznej i naukowcom” – obiecywał wyborcom. Oczywiście, słowa nie dotrzymał, choć trzeba przyznać, że ze swojego przeświadczenia o obserwacji obiektu obcej cywilizacji nigdy się nie wycofał. Siedem lat temu potwierdzał swą relację w programie Larry’ego Kinga.
GRA O STOŁKI, CZYLI POLOWANIE NA SZEKSPIRA
Na koniec słowo o Ojcach Założycielach, którzy w 1786 r. zostawili po sobie wątpliwą pamiątkę w domu przy Henley Street w Stratford-upon-Avon, w którym na świat przyszedł Szekspir. Gdy Thomas Jefferson (rządził w latach 1801–1809) oraz przywołany wcześniej John Adams podziwiali stojące w rogu krzesło, na którym rzekomo siedział wielki pisarz, zgodnie stwierdzili, że żaden suwenir nie będzie mógł równać się z kawałkiem przedmiotu pobłogosławionego przez ich idola. Wyrwali więc sobie po kawałku drewna z siedzenia Mistrza!
Jak ująłby to Richard Nixon: „Nielegalne? Jeśli robi to prezydent (w tym przypadku przyszły – jeden i drugi) Stanów Zjednoczonych, to znaczy, że nie jest nielegalne!”.
I tak do dziś. Nic nielegalnego. Czasem tylko jest trochę dziwnie.