Prawdziwi zabójcy Popiełuszki

Kończą się zdjęcia do filmu o księdzu Popiełuszce, w przyszłym roku minie 25. rocznica śmierci kapelana „Solidarności”. W dalszym ciągu jednak nie wiemy, kto ani jak go zamordował. To znaczy – znana i wciąż obowiązująca jest wersja oficjalna oparta na procesie z lat 1984/85. Tymczasem przerwane w 2004 r. śledztwo prok. Andrzeja Witkowskiego podważyło tę wersję i było dla opinii publicznej absolutnym szokiem. Po raz pierwszy bowiem od czasu procesu toruńskiego, ktoś udowodnił, że proces ten był fikcją i teatrem na potrzeby władz. W dodatku nie zrobił tego dziennikarz czy dawny działacz opozycji, ale – zupełnie oficjalnie – funkcjonariusz wymiaru sprawiedliwości. Jednak ustalenia tego śledztwa po prostu nie mieściły się w głowie. Prokurator Witkowski ujawnia na naszych łamach porażające fakty i hipotezy. Sprawa księdza Jerzego daleka jest od ostatecznego wyjaśnienia.

Panie prokuratorze, po 24 latach od zbrodni na ksiedzu Jerzym Popiełuszce na dobra sprawe wiemy tylko tyle, ile zostało ustalone podczas procesu torunskiego (trwał ekspresowo od grudnia 1984 do lutego 1985 roku). Wersja oficjalna jest nastepujaca: kapelana „Solidarnosci” zamordowali trzej funkcjonariusze SB, dowodzeni przez kapitana Grzegorza Piotrowskiego, a inspiratorem zabójstwa był zastepca dyrektora departamentu IV MSW Adam Pietruszka. Pan w trakcie swojego sledztwa przewrócił te teze do góry nogami.

Proces toruński, który przecież był wyreżyserowanym spektaklem, wskazał wykonawców i inspiratora w osobie pułkownika Pietruszki. Na tym – do dziś lista oskarżonych się kończy. W trakcie prac zespołu, którym kierowałem do 2004 r., uprawdopodobniona została inna wersja uprowadzenia i zabójstwa księdza. W czasie kiedy odbierano mi sprawę, wymagała ona dalszego procesowego weryfikowania. Trudno się dziwić, że duża część społeczeństwa w 1984 r. chętnie „kupiła” wersję oficjalną. Ostatecznie od początku było oczywiste, że księdza zabili funkcjonariusze bezpieki i proces to udowodnił. A że byli to oficerowie niższego szczebla? Przecież lepiej wierzyć w to, że źli są tylko na dole, podczas gdy góra składa się z przyzwoitych ludzi honoru. Tymczasem moim zdaniem trzeba zupełnie nie mieć pojęcia o strukturze i specyfice funkcjonowania komunistycznego MSW, by wierzyć, że ich funkcjonariusze – przy realizacji tzw. zadania specjalnego tej rangi i zakresu zaangażowania służb – podjęli się samowolki, bez rozkazu wydanego z najwyższego szczebla dowodzenia. Kapitan Piotrowski wcześniej kierował komórką do zadań ukierunkowanych na eliminację przeciwników politycznych, stosującą metody od najprostszych sposobów uprzykrzania ludziom życia począwszy, po tak zwane – w języku SB – fizyczne oddziaływanie. Wytyczone zadania organizowano przy pomocy szerokiego resortowego zaplecza. Planowano je z najdrobniejszymi szczegółami, często w alternatywnych wariantach, na długo przed „godziną zero”. Obowiązywała zasada tzw. konspiracji w konspiracji, jej też służyło używanie wieloznacznych sformułowań, np. „potraktować go na granicy zawału”. O danym zadaniu wiedziały tylko osoby biorące w nim udział i ścisłe kierownictwo resortu. Omijano normalne szczeble drogi służbowej, nie prowadzono żadnych ksiąg ani rejestrów tych działań. Mówiąc wprost, każdą podobną operację – a tzw. rozwiązanie problemu Popiełuszki było przedsięwzięciem największego kalibru w tej sferze – na każdym etapie musiała zatwierdzać tzw. góra.

Czyli ówczesny szef MSW, gen. Czesław Kiszczak?

Odpowiedź na to pytanie pozostawiam panom.

Kiedy wreszcie dowiemy się pełnej, nie skrywanej w niedopowiedzeniach, prawdy? Od zbrodni minie wkrótce ćwierć wieku, coraz więcej świadków nie żyje, ci zaś, którzy żyją, pamiętają coraz mniej.

Rzeczywiście, zmarnowano szmat czasu i jest to strata bezpowrotna. Po raz pierwszy sprawę zabójstwa księdza Jerzego prowadziłem w latach 1990–1991. Z jednej strony było prościej – od procesu toruńskiego minęło pięć lat, sprawa była w miarę „świeża”. Wraz z innymi prokuratorami, policjantami i funkcjonariuszami UOP zabraliśmy się z entuzjazmem do pracy. Z drugiej strony, jak pokazały lata, byliśmy ubożsi o doświadczenie charakteru przemian lat 1989–1990. Nikt w 1990 r. nie wątpił, że wolą władz wolnej Polski jest ustalenie i ukaranie rzeczywistych inspiratorów zbrodni.

Tymczasem to własnie owe władze odsuneły Pana od sledztwa. Ministrem sprawiedliwosci był wówczas blisko zwiazany z Kosciołem polityk Wiesław Chrzanowski. Czy to prawda, ze naciskał na niego sekretarz stanu w kancelarii prezydenta Lecha Wałesy Mieczysław Wachowski?

Mogę powiedzieć, że decyzję o odebraniu mi śledztwa w grudniu 1991 roku przyjąłem tak, jakby ktoś wbił mi nóż w plecy. Wiedziałem, że to koniec tej sprawy, sądziłem jednak, że uda się do niej wrócić. Nie chodziło o prokuratora X czy Y, lecz forsowanie koncepcji jedynie gwarantującej sukces sądowy. Podjąłem walkę o nią, która, tak się składa, przybiera różne formy i trwa do dzisiaj. Co do personaliów, o które pan pyta, nie chcę się teraz wypowiadać. To zupełnie osobny temat, absolutnie nie na parę zdań. Od sierpnia 1991 roku wiele różnych rzeczy zaczęło dziać się wokół śledztwa.

Wrócmy wiec do niego. Co spowodowało, ze przestał Pan wierzyc w ustalenia procesu torunskiego?

W tym roku mija 30 lat, odkąd jestem prokuratorem. W latach 80. w dyskusjach z niektórymi kolegami mówiliśmy otwarcie, że zaserwowali nam niezłą farsę na sali rozpraw. Farsę w tym sensie, że inspiratorem zbrodni miał być tylko Adam Pietruszka. Wtedy jednak nikt nie przypuszczał, że pojawią się dowody, które podadzą w wątpliwość ustalony wówczas sam przebieg uprowadzenia i zabójstwa księdza. Już pierwszy kontakt z aktami procesu toruńskiego w 1990 r. dał powód do zastanowienia nad istotnym novum w sposobie ułożenia akt śledztwa z 1984 r. Poszczególne tomy akt ułożono według zagadnień, a więc odrębnie zeznania świadków, oddzielnie wyjaśnienia każdego z podejrzanych, osobno opinie biegłych, inne dowody.

To chyba dobrze? Miał Pan porzadek w kwitach.

Jaki porządek? Proszę pana, to był tylko pozór dobrej organizacji śledztwa, a co gorsza, zarazem złamanie prokuratorskiej pragmatyki. Akta spraw układa się według chronologii dat wytworzenia i wpływu dokumentów. Przez to badający je łatwo dostrzega jak budowano poszczególny dowód, jakie są związki wynikania między faktami i okolicznościami, trudno jest ukryć najmniejsze zafałszowanie w dokumentacji. Zaniechanie tej praktyki rodzi podejrzenie, że w tym przypadku chodziło dokładnie o coś innego. Co interesujące, być może jeden z prokuratorów lub funkcjonariuszy Biura Śledczego MSW, wbrew intencji swego kierownictwa, celowo wpiął w 1984 r. do akt tej sprawy dokumenty, które w 2002 r. doprowadziły do podjęcia w śledztwie IPN wyjaśniania wątków. Tych, które reżyser procesu toruńskiego chciał wymazać z pamięci kogokolwiek.

A czy poza tym specyficznym układem kwitów były jakies inne poszlaki, wskazujace na mistyfikacje?

W oficjalnym komunikacie IPN ogłoszonym w grudniu 2002 r. podałem, że w śledztwie przesłuchano świadków, z których zeznań wynika, że wydarzenia na tamie we Włocławku miały miejsce nie 19 października 1984 r., lecz sześć dni później, 25 października. Na miejscu uprowadzenia księdza, wraz z policją, przeprowadziłem wizję lokalną w oparciu o zeznania świadka – przewodnika psa tropiącego. Pies ten, w nocy z 19 na 20 w Górsku, po podjęciu śladu, doprowadził do miejsca na środku asfaltowej drogi. Było ono oddalone około 200 m od samochodu, którym podróżował ksiądz.

Co to oznacza?

Zeznania tego świadka i inne dane nakazują postawić hipotezę, że ksiądz został doprowadzony i umieszczony w nieznanym dotąd samochodzie, po czym wywieziony w nieznanym kierunku. Zakłada ona również, że sprawców uprowadzenia było więcej niż trzej osądzeni w Toruniu.

Zatrzymajmy się na chwilę przy tym wątku. Czy Piotrowski wiedział, że będzie miał pomocników, czy też pojawili się oni niespodziewanie na miejscu akcji?

Na ten temat nie mogę się wypowiadać. Chciałbym jednak powołać się na ten fragment zeznań Piotrowskiego, Pękali i Chmielewskiego, w którym mówią oni o tzw. ogonie, czyli obserwacji prowadzonej za nimi w dniu realizacji uprowadzenia. Zeznali, że obserwowano ich w Bydgoszczy i później, na trasie do Warszawy. Nikt dotąd nie ustalił ani nie przesłuchał funkcjonariuszy prowadzących te działania za grupą Piotrowskiego. Mnie natomiast nie pozwolono kontynuować tego wątku.

Czego moglibyśmy się z ich zeznań dowiedzieć?

To proste, skoro jechali za samochodem Piotrowskiego od Bydgoszczy do samej centrali, byli co najmniej świadkami zdarzeń, do których doszło po drodze. O jakie zdarzenia chodzi, wszyscy wiemy. Stąd wielkie znaczenie ich przyszłych, mam nadzieję, zeznań dla dobra sprawy.

Jakie inne tropy wzbudziły Pana wątpliwości?

Już pierwsza analiza akt śledztwa z 1984 r. postawiła szereg znaków zapytania nad wersją uprowadzenia księdza podaną w Toruniu przez świadka Waldemara Chrostowskiego. W zasadzie już w 1991 r. zakwestionowano prawdziwość jego zeznań co do wyskoczenia z samochodu porywaczy w miejscowości Przysiek. Rozstrzygnięcie tej kwestii ma podstawowe znaczenie dla bytu ustaleń, na których oparto akt oskarżenia w 1984 r.

W ogóle wokół osoby Chrostowskiego narosło wiele wątpliwości. Wojciech Sumliński, autor książki „Kto naprawdę Go zabił”, ustalił, że kierowca księdza był tajnym współpracownikiem SB i mówiąc wprost, „wystawił” go ekipie morderców.

Zagadnienie to, budzące od lat wiele zakulisowych pytań w różnych środowiskach, było bardzo wnikliwie badane w toku śledztwa. Nie mogę mówić o szczegółach i końcowych wnioskach. Przywołuję za to jeszcze raz znany fakt uszkodzenia tylnej poły marynarki Chrostowskiego, które miało powstać w trakcie desperackiego skoku, przy próbie powstrzymania go przez jednego ze sprawców poprzez właśnie chwyt za ubranie. Wybieg ten okazał się jednak kolejnym elementem układanego misternie scenariusza wydarzeń, próby jego uwiarygodnienia przez taki właśnie szczegół. Jednak tutaj panowie wyraźnie „przedobrzyli”. Biegły specjalista z zakresu materiałoznawstwa w opinii wydanej jeszcze w lecie 1991 r. wykluczył taki sposób powstania tego uszkodzenia. Kategorycznie stwierdził, że powstało ono nie wskutek wyrwania, lecz w wyniku wycięcia ostrym przedmiotem, jak np. żyletka, ostry nóż. Marynarka więc została celowo pocięta przez autora pożałowania godnej inscenizacji, tworzonej na rzecz wersji podanej do wierzenia na procesie w Toruniu.

Czyli nie można wykluczyć, że ksiądz Popiełuszko, leżąc w bagażniku, słyszał, jak ludzie bezpieki wraz z jego przyjacielem, kierowcą i ochroniarzem, cieszą się z udanej akcji?

To już pozostawiam panów wyobraźni.

Wiele wątpliwości wzbudza akcja wyłowienia ciała księdza z Wisły we Włocławku. Podobno płetwonurek, który odnalazł księdza, Krzysztof Mańko był przerażony tym, czego się dowiedział, i wkrótce – prawdopodobnie przy wsparciu bezpieki – uciekł z kraju. Po dziś dzień unika polskiego wymiaru sprawiedliwości.

Istotnie, podjęliśmy działania w kierunku przesłuchania tej osoby, która pierwszy raz składała zeznania w śledztwie w 1984 roku. Starania te zakończyły się niepowodzeniem, przy czym jest to stan na październik 2004 roku. Trudno mi powiedzieć, jak jest dzisiaj. Bliższej wypowiedzi na ten temat może udzielić prokurator aktualnie prowadzący postępowanie. Dodam, że nie jest to jedyny świadek, do którego nie udało się nam dotrzeć. Mimo to te naturalne po latach braki nie czynią wyłomu w ocenie jakości pełnego zakresu ustaleń.

 

Prokuratura Wojewódzka w Toruniu otrzymała paczkę, zawierającą ubranie oraz rzeczy osobiste, znalezione przy zwłokach księdza Jerzego. Na paczce widniała etykieta: „Herbatniki Pinokio, Zakłady 22 lipca, D. E. Wedel”

Co naprawdę wydarzyło się na tamie podczas pierwszej akcji płetwonurków 26 października 1984 roku? Z zeznań prokuratorów toruńskich z tamtego okresu wynika zgoła sensacyjny przebieg wydarzeń.

Proszę sobie wyobrazić: prokurator otrzymuje od swego szefa wojewódzkiego polecenie wyjazdu do zwłok mężczyzny, wyłowionych z Wisły na tamie we Włocławku, właśnie 26 października, w celu przeprowadzenia ich oględzin. I co? Przyjeżdża na miejsce, a zwłoki, ot, tak sobie wyparowały. Nie ma ich, i tyle. Ale na tym nie koniec. Prokurator w randze szefa ówczesnej Prokuratury Wojewódzkiej zeznaje potem, że po wydobyciu zwłok, właśnie tego dnia, 26 października, przeprowadzono ich… pierwszą sekcję. No, i po tej pierwszej sekcji zwłoki księdza po raz drugi trafiają do Wisły. Rozumiecie panowie coś z tego? Czy ja, ponosząc odpowiedzialność za śledztwo, mogłem te stwierdzenia, te niejasności, zbagatelizować? O tych faktach nie zeznały osoby przypadkowe, lecz prokuratorzy o dużej wiedzy i doświadczeniu, wybitni fachowcy!

Ciągle nie rozumiemy.

I tu z odsieczą przychodzi panom gen. Kiszczak. W jednym z wywiadów, po ogłoszeniu naszego komunikatu z grudnia 2002 r., próbował ośmieszyć prokuratora, argumentując, że gdyby zwłoki księdza przebywały w Wiśle przez 5 dni, na co wskazywał komunikat IPN (wydobyto je 30 października), to na pewno ich proces gnilny byłby dalece mniej posunięty niż w sytuacji, gdy znajdowały się w wodzie przez dni jedenaście, czyli od 19 października. No, właśnie, tyle że po pierwsze, nie natrafiłem w aktach, by prokurator w toku śledztwa w 1984 r. zadał biegłym medykom sądowym absolutnie kardynalne w takich sytuacjach pytanie: jak długo zwłoki księdza przebywały w środowisku wodnym. Z jakiego powodu nie zadał? Po drugie, zespół biegłych – autorytetów w tej dziedzinie – powołany w śledztwie IPN stwierdził w 2002 r., że obraz sekcyjny zwłok księdza nie wyklucza, że mogły się znaleźć w wodzie również 25 października.

Jaka zatem konkluzja?

Postawiona wersja śledcza, której nie pozwolono mi do końca zweryfikować, jest następująca: władzom resortu spraw wewnętrznych chodziło o to, aby zwłoki księdza w trakcie sekcji w Białymstoku wyglądały tak, jakby zalegały w wodzie przez jedenaście dni. Taki ich obraz byłby niemożliwy 26 października, po dwunastu godzinach od wrzucenia do rzeki. Musiały więc na drugą sekcję jeszcze trochę poczekać w Wiśle…

Specjalista od trudnych spraw

Prokurator Andrzej Witkowski, absolwent UMCS; w prokuraturze od 30 lat. W maju 1990 r. w wyniku weryfikacji prokuratorów, awansowany z prokuratury rejonowej do wojewódzkiej, a następnie do Departamentu Prokuratury Ministerstwa Sprawiedliwości. Oddelegowany do Lublina w grudniu 1991 r., następnie prokurator wydziału śledczego Prokuratury Wojewódzkiej w Lublinie, a zarazem powołany przez Prokuratora Generalnego konsultant do spraw zabójstw. W latach 90. we współpracy z prokuraturą i policją niemiecką prowadził śledztwo przeciwko międzynarodowej grupie przestępczej Roberta K., pseud. Ciolo, zakończone m.in. pięciokrotnym wydaniem prawomocnych kar dożywotniego pozbawienia wolności. Zajmował się także, wspólnie z holenderską policją, sprawą zorganizowanej grupy przestępczej, dokonującej zabójstw na terenie Holandii. Kilkakrotnie nagradzany za wybitne osiągnięcia w pracy śledczej. Od 1998 r. awansowany do Prokuratury Apelacyjnej w Lublinie, gdzie sprawował nadzór nad wydziałem do spraw przestępczości zorganizowanej. Od października 2000 r. do października 2006 r. naczelnik i prokurator Oddziałowej Komisji IPN w Lublinie. Obecnie prokurator Prokuratury Apelacyjnej w Lublinie.

Niektóre ustalenia, do jakich doszedł w sprawie śmierci ks. Popiełuszki, zostały przedstawione w książce Wojciecha Sumlińskiego pt. „Kto naprawdę Go zabił”.

Wyniki śledztwa w tej sprawie są obecnie podważane przez szefa IPN Janusza Kurtykę. W wywiadzie dla „Faktu” Kurtyka powiedział m.in.: „Prowadzący śledztwo uległ fascynacji pewnymi jego kierunkami, a zaniedbał inne. Kontaktując się z dziennikarzami, prezentował hipotezy jako fakty. Wskutek tego powstał szum informacyjny”.