Pamiętacie mafijnych bossów z serialu „Miami Vice” – tych brzuchatych machos w różowych koszulach rozpiętych na piersi, by można było podziwiać grube złote łańcuchy na owłosionych klatach? Pamiętacie ich superszybkie lamborghini i tlenione laski, leżące na pokładach jachtów, popijające szampana, gotowe spełniać każdą zachciankę swoich wpływowych mężczyzn? Pewnie ciągle macie przed oczami ich wąsatych „żołnierzy”, którzy z uzi w ręku załatwiali krwawe porachunki z nierozliczającymi się na czas dilerami? Ten świat rozświetlonych dyskotek i poplamionych krwią zaułków nie był jedynie filmową fikcją – tak wyglądało Miami lat 80. i 90., gdy miastem rządziły pieniądze i kokaina. Handel narkotykami przybywającymi z Kolumbii przynosił szefom przestępczych organizacji niewyobrażalne wręcz zyski. Ale jak długo można spać na banknotach? Lepiej zrobić z nimi coś pożytecznego albo po prostu pomnożyć je. Dlatego rozwinęła się wówczas instytucja mafijnych kasjerów, czyli specjalistów od prania brudnych pieniędzy. Mistrzem pośród nich okazał się skromny, ale cholernie utalentowany prawnik i znawca problematyki bankowej Kenneth Rijock. Po latach pławienia się w bandyckim luksusie przyszedł czas zapłaty – Rijock trafił za kratki, a następnie podjął współpracę z policją. Stał się wybitnym ekspertem do spraw przestępczości związanej z praniem i transferowaniem brudnych pieniędzy. Na polskim rynku ukazała się właśnie jego książka „Bankier mafii”, w której opisuje mechanizmy rządzące światem nielegalnych finansów. Książka zapierająca dech w piersiach. Autor zgodził się na wywiad dla „Śledczego”.
Artur Górski: Czy popularny w latach 80. serial „Miami Vice” to rzecz o panu? Był pan bankierem mafii w tym mieście…
Kenneth Rijock: A czy filmowi policjanci z Miami rzeczywiście walczyli z mafią? Według mnie określenie to czasami używane jest na wyrost i powinno dotyczyć wyłącznie włoskiej przestępczości zorganizowanej. Powiem tak – ludzie, dla których pracowałem, należeli do grup przemytników narkotyków, wywodzących się z różnych nacji. Byli wśród nich Kubańczycy, Afroamerykanie, Kanadyjczycy, Europejczycy. „Miami Vice” nie jest wprawdzie o mnie, ale powiedzmy, że moje życie było zbliżone do tej hollywoodzkiej fikcji.
A.G.: Co skłoniło pana do wstąpienia na drogę przestępstwa? Był pan przecież dobrze prosperującym prawnikiem, nie miał pan problemu z przeżyciem do pierwszego, prawda? Pociągały pana te wszystkie atrybuty, jakie kojarzą się z życiem gangsterskiego bossa: imponujące rezydencje, szybkie sportowe limuzyny, jachty i piękne laski na każde skinienie?
K.R.: W mojej książce napisałem: „człowiek nie budzi się pewnego ranka i nie myśli »dzisiaj zostanę zawodowym przestępcą«. Czasami jednak życie po prostu tak się układa”.
Na tamtym etapie, gdy wstępowałem na drogę przestępstwa – a był to początek lat 80. – miałem silne przekonanie, że handel narkotykami powinien zostać zalegalizowany i tak się wkrótce stanie. Nie sądziłem więc, że robię coś bardzo złego, ale że stanowię awangardę pewnego trendu. Poza tym, przyznam szczerze, miałem już dość nudnej pracy na rynku nieruchomości czy nad prawem bankowym, w którym wówczas się specjalizowałem. Miałem świeżo w pamięci wspomnienia z Wietnamu, w którym walczyłem, i potrzebowałem więcej adrenaliny. Mogło mi ją zapewnić ryzyko związane z dość specyficzną robotą, jaką jest pranie brudnych pieniędzy. Bardziej chodziło mi o dreszcz emocji niż wspomniany przez pana splendor.
A.G.: A może to Wietnam zrobił z pana gangstera?
K.R.: Rzeczywiście, doświadczenia z Wietnamu w znacznym stopniu odcisnęły się na mojej psychice i postrzeganiu świata. W piekle tamtej wojny uświadomiłem sobie, że coś takiego jak zło w czystej postaci istnieje i często wygrywa w starciu z dobrem. Poza tym przestałem patrzeć na życie w kategoriach biało-czarnych. Nasza codzienność to różne odcienie szarości, to ciągłe kompromisy z innymi i z samym sobą. Gdy pracowałem dla gangsterów, często powracały takie same emocje, jakie znałem z czasów służby w Wietnamie. Od panicznego strachu w sytuacji zagrożenia po radość, gdy uświadamiałem sobie, że ono właśnie minęło.
A.G.: Czy wchodząc do tego biznesu znał pan prawdę o okrutnych regułach gry, jakimi rządzą się gangsterzy?
K.R.: Ta prawda wcale nie jest taka jednoznaczna – przestępczość, także związana z narkotykami, ma różne odcienie. Goście, którzy „bawią się” w handel marihuaną, jakoś nie kojarzą mi się z przemocą. Ale już kokainowi kowboje to faceci ulepieni z zupełnie innej gliny. Oni często wdają się w konflikty, które mają krwawy finał. Ja starałem się unikać takich sytuacji – odpowiadała mi rola gangsterskiego „białego kołnierzyka”, który nie plami sobie rąk. Ale wielu moich klientów żyło zupełnie inaczej.
A.G.: Kto przekonał pana do przejścia na złą stronę mocy?
K.R.: Moją karierę zacząłem od współpracy z grupą gości wywodzących się z handlu narkotykami, którzy na starcie nie mieli nic, a dorobili się 200 milionów dolarów. Mój chrzest bojowy polegał na dostarczeniu sześciu milionów dolarów na Anguillę – malutkie brytyjskie terytorium zamorskie na Małych Antylach. Tam, z dala od amerykańskiego fiskusa, często lokowano pieniądze pochodzące z nielegalnych źródeł. Najpierw stworzyłem kilka lipnych firm zamierzających rzekomo nabywać lokale przemysłowe na Anguilli, a następnie zasiliłem je środkami finansowymi. Rzecz w tym, że sześciu milionów dolarów nie można było przesłać drogą oficjalną. Trafiły tam więc malutkim odrzutowym lear jetem, należącym do byłego pilota sił powietrznych George’a. Przyznam, że kiedy pilot oświadczył mi w Fort Lauderdale, że nigdy nie latał na Anguillę, poczułem się nieswojo. Panicznie bałem się, że amerykańskie służby udaremnią przemyt. Kiedy samolot przekroczył granicę przestrzeni powietrznej USA, wpadłem w euforię.
A.G.: Często przypisuje się pana wyłącznie do kolumbijskich karteli. Ale chyba nie tylko z nimi robił pan interesy?
K.R.: W sumie pracowałem dla kilku organizacji przestępczych, nierzadko wywodzących się spośród weteranów wojny w Wietnamie. Ich szefowie lubili jazdę „po bandzie”, ale muszę przyznać, że wielu z nich to byli goście z klasą, obdarzeni prawdziwym talentem do tej roboty.
A.G.: Pracował pan dla grubych ryb międzynarodowej przestępczości. Czy miał pan okazję spotykać się z nimi i bezpośrednio ustalać warunki współpracy?
K.R.: Starałem się być jak najdalej od szefów. Po prostu zależało mi na tym, abym był „niewidzialny” dla organów ścigania. Robiłem swoje, ale nie kontaktowałem się bezpośrednio z ludźmi, których działalność nie stanowiła dla policji większej tajemnicy. Nie chciałem być celem.
A.G.: Mówi się, że bandycką zarazę przywlekli do Miami Kubańczycy. Prawda czy fałsz?
K.R.: W znacznym stopniu prawda. Kubańczycy nieźle zaleźli za skórę naszym organom ścigania. W tak zwanej erze Miami Vice, czyli w latach 1980–1985, pojawili się u nas kryminaliści zwolnieni z kubańskich więzień i zamienili dość spokojne miasto w wyjątkowo niebezpieczne miejsce. Ale bądźmy uczciwi: Kubańczycy nie są ani lepsi, ani gorsi od innych imigrantów. Pamiętajmy, że wielu z nich ciężko i uczciwie pracowało na rzecz Stanów Zjednoczonych.
A.G.: Czy Miami było miastem jakoś szczególnie podatnym na „zarażenie” przestępczością?
K.R.: Ależ oczywiście – Miami to miasto, które niezwykle mocno wpływa na ludzi. Porównanie z Casablancą z lat 40. jest absolutnie uzasadnione. Jedyną wartością dla mieszkańców tej metropolii była wówczas przyjemność – wielka i za wszelką cenę. A przyjemność nie zawsze chodzi w parze z prawem. Przy całym szacunku dla tamtejszej policji, była ona niemal bezsilna w starciu ze światem przestępczym – także dlatego, że bandyci mieli swoich ludzi w szeregach służb. O czym zresztą opowiada wspomniany przez pana serial „Miami Vice”.
A.G.: Niech pan mi powie szczerze: czy pranie brudnych pieniędzy to robota wymagająca szczególnych kwalifikacji?
K.R.: Owszem, ale jeśli umiesz to robić, pranie pieniędzy jest łatwiejsze niż mycie zębów.
A.G.: Które „przewałki” dały panu największą satysfakcję?
K.R.: O tym piszę szczegółowo w swojej książce, tu nie ma miejsca na opis jednego czy drugiego dealu. Powiem tak – osoba, która zajmuje się praniem pieniędzy, najpierw „legalizuje” ich pochodzenie, a następnie inwestuje tak, by się pomnażały. Dobrym sposobem jest włożenie ich w galerie handlowe czy w restauracje. Można też tworzyć rozmaite instytucje finansowe, które otwierają pole do kolejnych operacji. I ja działałem według tego właśnie schematu.
A.G.: Naiwne pytanie: czy pracując dla gangsterów, nie odczuwał pan czegoś w rodzaju wyrzutów sumienia?
K.R.: Rzecz w tym, że ja przemytników czy handlarzy narkotyków nie uważałem za gangsterów w potocznym rozumieniu tego słowa. Byli dla mnie raczej buntownikami, kontestatorami złego systemu, złego prawa. Jakkolwiek to zabrzmi – robili coś w interesie społecznym, bo wielu ludzi potrzebowało tego, co oferowali.
A.G.: Jak doszło do zamiany roli – z bankiera zorganizowanej przestępczości na policyjnego konsultanta?
K.R.: Kiedy po kilku latach pracy dla przestępców znalazłem się w więzieniu, zaproponowano mi współpracę przy amerykańsko-szwajcarskim dochodzeniu w sprawie szajki zajmującej się praniem brudnych pieniędzy. Śledczy wzięli na celownik szwajcarskich prawników i bankowców, ale nie byli w stanie ogarnąć, jak działa system legalizowania lewych pieniędzy. I przypomnieli sobie, że mają pod ręką fachowca, czyli mnie. Byłbym głupi, gdybym nie skorzystał z tej szansy. Dziś nadal jestem ekspertem od tej problematyki, przy czym swoją wiedzę przekazuję już jedynie „dobrej stronie”.
A.G.: Czy po zatrzymaniu pogrążył pan swoich byłych mocodawców?
K.R.: Nikogo nie pogrążyłem. To mnie pogrążono. Moi byli klienci zeznawali przeciwko mnie. Jednym z nich był Ed Becker, człowiek, który nazywał mnie swoim bratem. Twierdził, że jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. A potem, przyciśnięty przez policję, wyśpiewał im wszystko o mnie.
A.G.: Dzisiejsza Ameryka to już nie jest „Miami Vice” – silniejsza policja, skuteczniejsze prawo, nowe technologie na usługach organów ścigania. Przestępczość spada?
K.R.: Wręcz przeciwnie – jest znacznie gorzej. Informacyjna autostrada, jaką stanowi internet, daje specom od prania brudnych pieniędzy nowe skuteczne narzędzia pracy. Teraz ten proceder jest po prostu znacznie łatwiejszy i jest prowadzony na o wiele większą skalę niż w czasach, gdy ja się tym zajmowałem.
A.G.: Żałuje pan swoich życiowych wyborów?
K.R.: Zawsze żałujemy działalności przestępczej, bo wcześniej czy później wymiar sprawiedliwości zmusi nas do odkupienia naszych win. Przynajmniej teoretycznie. Uważam jednak, że moja obecna praca konsultanta organów ścigania daje mi poczucie, że rozliczyłem się ze swoją niechlubną przeszłością. Poza tym moje życie nie było nudne, a to już jest jakaś wartość. Także teraz, gdy pracuję dla państwa, mam ręce pełne roboty i żyję naprawdę szybko. Tak jak lubię.