Wielkie miasto, pełne ludzi umęczonych blisko już pięcioletnią okupacją, w jedno letnie popołudnie stało się polem największej bitwy miejskiej w historii. Żołnierze zostali policzeni i z jednej, i z drugiej strony, ale ilu na polu tej bitwy było cywilów, nie wie nikt. Nie sposób tego ustalić, bo od września 1939 r. codziennie ktoś znikał w łapankach, piwnicach gestapo, transportach do obozów, ulicznych egzekucjach, uciekał na wieś, po prostu wyjeżdżał. Ale też każdego dnia ktoś do miasta przybywał z innych miejscowości Generalnego Gubernatorstwa, z Rzeszy czy z wojennej tułaczki. Liczba mieszkańców Warszawy zmieniała się więc praktycznie niezauważenie dla statystyków (pomijając oczywiście likwidację i powstanie w getcie, które pochłonęły ponad 400 tysięcy ofiar). Tak przedstawia to Główny Urząd Statystyczny: „1 III 1943 r. było 1 009 tys. ludności. Wzmożony terror ze strony okupanta spowodował, że w ostatnim roku okupacji (w lipcu 1944 r.) miasto liczyło tylko 920 tys. ludności”. I większość spośród niej to bohaterowie tego artykułu.
EUFORIA
„O dziewiątej i pół przez otwarte okna mojego pokoju w bławej mgiełce po raz pierwszy wśród tej strzelającej ciszy słyszymy wielką ludzką wrzawę. Rozpoznajemy słowa: »Niech żyje…«, a potem ogromny tłumny śpiew »Roty« gdzieś od strony Zbawiciela. Rozpłakałam się” – zanotowała Maria Dąbrowska w pierwszych dniach sierpnia. Z pewnością nie tylko ona reagowała w ten sposób. Kiedy na miejskich murach rozplakatowano odezwę „Polacy!”, w której napisano: „Wzywam ludność Okręgu Stołecznego do zachowania spokoju i zimnej krwi we współdziałaniu z walczącymi oddziałami…”- właściwie nie trzeba było o tym przypominać mieszkańcom. Euforia jest tak wielka, że „ludność bierze spontaniczny udział we wszystkich formach sobie dostępnych, współdziała w zaopatrywaniu żołnierzy, spieszy z informacjami, buduje pierwsze barykady w nocy z 1 na 2 sierpnia” (jak zapisał Władysław Bartoszewski w „1859 dni Warszawy”, kronice okupowanego miasta).
Nikt nie odmawia pomocy, między żołnierzami a cywilami zawiązuje się symbioza, której głównym spoiwem jest euforia i brak strachu przed okupantem. Zajęte przez powstańcze oddziały ulice świętują wyzwolenie. Wszyscy są razem. Granica między walczącymi a tymi, którzy z nimi współdziałają, zaciera się. „Mieszkańcy kamienicy, żołnierze pomieszani z cywilami, przebijają dziurę w ścianie piwnicy. W ciągu kilkunastu minut mamy podziemne przejście na podwórko sąsiedniego domu” – tak opisuje kooperację na ulicy Jasnej w pierwszych minutach walki Jan Nowak Jeziorański.
Wanda Przybylska miała w chwili wybuchu powstania 14 lat. W swojej książce „Cząstka mego serca. Pamiętnik z lat wojny” opisała nastrój tamtych chwil. Szczególnych nawet dla tak młodych ludzi, którzy byli jeszcze dziećmi, gdy zaczynała się wojna, a kiedy Warszawa walczyła, zaczynali dorastać. „Pada deszcz. Stoję na balkonie i widzę, jak jakaś kobieta leci. Niesie kilka koszyków pełnych ciastek i bułek. Druga niesie kawę gorącą. To dla żołnierzy. Oni widząc to z daleka zaczynają klaskać”.
Ta wolność – dla wielu odzyskana tak niespodziewanie, w ciągu kilku zaledwie minut – aż zatykała dech w piersiach. Właściwie czytając relacje z tych pierwszych powstańczych dni, trudno znaleźć taką, z jakiej nie biłby optymizm i która podważałaby sens walki. Można odnieść wrażenie, że każdy, kto pokusiłby się o sceptycyzm, natychmiast zostałby co najmniej zakrzyczany, jeśli nie od razu oskarżony o sianie defetyzmu. Czyli o przestępstwo w czasie wojny porównywane ze zdradą.
Patos przebijał praktycznie z każdego zdania powstańczej prasy. „Powiew historii idzie ulicami i placami Warszawy. Staje się rzecz wielka, której echa pójdą w pokolenia całe. Każdy kto dziś walczy, bierze udział w dziele nieśmiertelnym” – donosił „Biuletyn Informacyjny” 2 sierpnia. Jednak na tej euforycznej atmosferze widniała jedna skaza. „W momencie wybuchu powstania wielu ludzi nie było w domach, dopiero wracali z pracy, z miasta.
Z tego powodu na przykład w naszych piwnicach na ulicy 6 Sierpnia było bardzo dużo ludzi niemieszkających w tym domu, których powstanie złapało na ulicy. Zostawili bez opieki dzieci, chorych i nie mogli do nich dotrzeć. Była wielka rozpacz z tego powodu” – wspomina w rozmowie z wolontariuszem Muzeum Powstania Warszawskiego Aleksandra Szulczewska. Musiało to być bardzo silne przeżycie, które utkwiło na długie lata w pamięci ośmioletniej wówczas dziewczynki.
NADZIEJA
Dla takich ludzi najbliższymi przyjaciółmi stawali się najmłodsi – chociaż nie walczący z karabinami, ale jednak powstańcy. Harcerze, którzy obsługiwali pocztę polową.
W Muzeum Powstania Warszawskiego harcerskiej poczcie poświęcono osobną salę. Można tam spędzić nawet kilka godzin, odczytując z kart pocztowych i króciutkich listów historie poszczególnych ludzi zagubionych we własnym mieście.
Pocztę Polową działającą na całym wyzwolonym obszarze miasta powołano już 4 sierpnia. Przy ul. Świętokrzyskiej 28 stworzono Główny Urząd Pocztowy, któremu podlegało jeszcze 8 placówek w różnych dzielnicach. Korespondencja nie mogła być długa (do 25 słów) i podlegała cenzurze, by zapobiec ujawnieniu pozycji powstańców, a także nastrojów ludności (czyli informacji najcenniejszych z punktu widzenia Niemców). Przede wszystkim jednak miała umożliwić kontakt rodzinom lub znajomym, rozłączonym przez walki w mieście.
„6-8-44 Szanowna Pani, Bardzo proszę o jakąkolwiek informację o mojej matce Marii Skórzewskiej i ciotce Natalii Platonow. O której zamknęły sklep w dniu powstania i gdzie prawdopodobnie mogą się znajdować. Proszę o odpowiedź” – pisała Zofia Paszkowska, bliżej nieznana mieszkanka Warszawy, podając adres, pod którym spodziewa się odpowiedzi: Piusa 5 m. 16. Nie wiadomo, czy odpowiedź nadeszła. Jej brak oznaczał życie w ciągłej niepewności. Uczucie straszne, w wielu wypadkach niepozwalające normalnie funkcjonować. A to było konieczne, bo sytuacja zaczęła się dość szybko zmieniać.
ŚMIERĆ
Żołnierze niemieccy od pierwszych godzin obchodzą się z powstańcami i cywilami bezwzględnie. W al. Niepodległości 221 w latach 50. XX wieku wmurowano tablicę: „W tym domu w dniu 7 VIII 1944 roku hitlerowcy zamordowali około 50 osób, mieszkańców tego bloku, wśród zamordowanych było wiele dzieci”.
Do końca powstania pozostało jeszcze ponad 50 dni, a każdego ginęło mnóstwo cywilów. Los osób, które znalazły się po niemieckiej stronie, wydawał się przesądzony. Zwłaszcza że już wieczorem 1 sierpnia podczas omawiania sytuacji w Warszawie Hitler polecił Goringowi i Himmlerowi zrównanie polskiej stolicy z ziemią. Fuhrer nawet pewnie nie wiedział, że jego oddziały w mieście wdrożyły już ten plan i zabrały się do jego realizacji z gorliwością.
Reiner Stahel, generał i dowódca garnizonu warszawskiego, od pierwszych minut stosował „wszelkie środki w stosunku do ludności cywilnej w Warszawie, konieczne do utrzymania spokoju i bezpieczeństwa w mieście”. A ponieważ w Warszawie do godz. 17 nie było żadnej wrogiej armii – która pojawiła się nagle, wybiegając z bram i podwórek – to dla niemieckiego żołnierza każdy, nawet Bogu ducha winny przechodzień, mógł być potencjalnym zagrożeniem.
Rozpoczęło się polowanie: ze strachu i zemsty. Bo jak inaczej nazwać wywleczenie z domu przy ulicy Powązkowskiej 41 wszystkich mieszkańców, zapędzenie ich w okolice fortu Bema i tam, po kilku godzinach, rozstrzelanie wszystkich mężczyzn? Nie postawiono ich jednak pod ścianą, ale wyprowadzano pojedynczo w ustronne miejsce i (tak jak Rosjanie w Katyniu) mordowano strzałem w tył głowy. Potem dobijano tych, którzy dawali jeszcze oznaki życia. Jedynym zarzutem wobec tych ludzi było to, że z domu, w którym mieszkali, ostrzelano niemieckie pozycje, zabijając dwie osoby. Na tablicy pamiątkowej znalazły się nazwiska 22 osób.
Szacuje się, że przez 63 dni powstania poza działaniami wojskowymi – czyli w egzekucjach prowadzonych przez siły wojska i policji – zginęło 63 tys. cywilnych mieszkańców stolicy. Po tysiącu na każdy dzień trwania boju w Warszawie…
ZNUŻENIE
Trudno określić dzień, kiedy przyszło załamanie euforii powstańczego zrywu i ta euforia zaczęła się przeradzać w zwątpienie, a nawet rozpacz. Bombardowania, ostrzał z miotaczy min czy regularne walki zmusiły mieszkańców do zejścia do piwnic. Plakat „Kiedy ryczy krowa, nie stój w bramie” – nie był już potrzebny. Opowieści o przypadkach zasypania pod gruzami szybko Jednak z każdym kolejnym dniem coraz trudniej było wykrzesać optymizm z cywilnej ludności. „Siedzieliśmy w piwnicach, było nas bardzo dużo, a jedzenia mało. Któregoś dnia gruchnęła wiadomość, że ktoś ma konserwy w słoikach. Wszyscy zaczęli się w to zaopatrywać. Okazało się później, że w tych słoikach był pies: bernardyn z naszej kamienicy” – wspomina Szulczewska. Do braku wody i prądu w ogarniętych walką dzielnicach dołącza głód.
Na nękanym nieustannymi walkami Starym Mieście, gdzie oblężonych jest 75 tys. osób, zdarzają się pierwsze desperackie próby wyrwania się z beznadziejnego zdaniem wielu położenia. „Wiadomo, że nie ma żadnych możliwości ewakuacji ludności cywilnej z tego terenu. Zupełnie już karygodnym objawem jest zanotowany w paru wypadkach pomysł przechodzenia do Niemców z białą chusteczką, skoro pięcioletnia praktyka okupacyjna pouczyła nas aż nadto dobrze, że Niemcy z reguły łamią wszelkie przyjęte na siebie zobowiązania. Zwalczajmy te niegodne Starego Miasta nastroje. Wytrwamy i zwyciężymy!” – apeluje 28 sierpnia „Warszawianka”.
Cztery dni później, po wycofaniu większości oddziałów kanałami do Śródmieścia, Starówka poddała się. Niemcy nie mieli litości: pozostawionych w szpitalach rannych zamordowali, niektórych paląc żywcem. Spośród ponad 30 tys. ocalałych cywilów wyselekcjonowano tych, którzy nadawali się do transportu. Starców, chorych i niemowlęta po prostu zastrzelono. Pozostali mieli trafić do Pruszkowa, gdzie od 6 sierpnia utworzono obóz przejściowy dla wyprowadzonych z miasta. Stamtąd rozsyłano ich do obozów koncentracyjnych. Utworzenie tej „pruszkowskiej stacji drogi krzyżowej” – jak określił ją jeden z mieszkańców stolicy – było efektem samowolnego (chociaż zaakceptowanego przez Berlin) działania Ericha von dem Bacha, dowódcy niemieckiej operacji w Warszawie. Zmienił rozkaz Hitlera z 1 sierpnia mówiący o całkowitej eksterminacji ludności miasta bez względu na wiek i płeć…
STRACH
Euforię zastąpiło znużenie. Znużenie szybko przeradzające się w strach – tak przebiegał ostatni miesiąc powstania. Jakiekolwiek jedzenie zaczynało osiągać wartość złota. „Ludzie ci, a właściwie wampiry, potrafią bez zająknięcia zażądać od człowieka, który stracił całe swoje mienie, za kg kartofli – 100 zł, za kg mąki – 80-100 zł, słoniny – 1000 zł, za kg masła – 2400… Są między innymi i tacy, którzy handlują posiadaną żywnością nie za pieniądze, a za biżuterię i złoto, naturalnie przeliczając odpowiednio wartość jednych i drugich przedmiotów na swoją korzyść” – opisuje paskarzy (bo tak nazywano spekulantów) „Szaniec”.
Cywilów opanowywało rozgoryczenie. „Ludzie już nie panują nad sobą, wyrzekają głośno na powstańców. Na aliantów, na front wschodni i zachodni. (…) Jesteśmy sami, zupełnie sami, zawiodło wszystko, na co liczyliśmy” – napisał w „Kepi wojska francuskiego” pamiętający walki w Warszawie Leszek Prorok. Na chwilę nadzieję rozpala zajęcie przez Armię Czerwoną Pragi, ale to tylko chwila. Chociaż poczucie humoru i w tamtych dniach daje o sobie znać: „Wiesz, że Monter awansował? Tak? I kim jest teraz? Demonterem…, bo zdemontował całą Warszawę, a na jej miejscu wyrósł bór.”.
Warszawy rzeczywiście praktycznie już nie było… Coraz mniej było też jej mieszkańców. „6 września wdarli się do naszego domu Niemcy. W tym czasie byłam z babcią w piwnicy. Wyganiali nas esesmani z wycelowanymi pistoletami. Zdążyłam wziąć jesionkę, palto na siebie, dwie walizki w rękę. Babcia jakieś walizki [wzięła], które, idąc, po drodze wyrzucała, bo nie miała siły ich nieść. Niemcy ustawili nas przed domem, oddzielając mężczyzn od kobiet. Kto miał psa – zabierali. Latarki również. Poprowadzono nas ulicą: Browarną, Bednarską do Krakowskiego Przedmieścia (tutaj przy figurce Matki Boskiej). Na Krakowskim Przedmieściu były wykopane rowy, w których siedzieli żołnierze. (…) Doprowadzono nas w pobliżu Dworca Zachodniego, gdzie były podstawione wagony podmiejskie, zwykłe wagony, którymi dowieziono nas do Pruszkowa. Jadąc i wyglądając przez okno, byłam strasznie zdziwiona, że życie toczy się normalnie. Ludzie chodzą po ulicach, nic się nie dzieje” – wspominała po latach 14-letnia wówczas Halina Ziółkowska (później Adamska).
Powstanie upadło. Tak ten moment zapamiętał Jerzy Biliński, rocznik 1932: „Pierwsze było uczucie ulgi, że się ten koszmar kończy, że skończą się piwnice, że można będzie wyjść, że już nie ma ostrzału, że powstanie się skończyło. Potem doszły od razu informacje, że ludność będzie wysiedlana z Warszawy i niepewność, gdzie będzie wysiedlana, niepewność, co ze sobą zdołamy zabrać, co warto zabrać, co trzeba zabrać, co trzeba schować, bo przecież wrócimy. Nikt nie miał wątpliwości, że wrócimy do swoich domów. Dylemat. Wiadomo, że mamy wyjść z Warszawy, nie wiadomo, gdzie idziemy. Matka, kobieta wówczas czterdziestoletnia prawie, i nas dwoje dzieci, których trzeba było pilnować. Oczywiście starałem się coś nosić, ale były to zupełnie nieznaczne rzeczy. W końcu było wiadomo, że idziemy do obozu w Pruszkowie. Szliśmy ulicą 6 Sierpnia, potem Wawelską. Jedna rzecz, co pamiętam, o czym powiem. Rozumiem, że jest może niewłaściwa ogólnie rzecz biorąc. Pamiętam (ku swemu zaskoczeniu) objawy życzliwości ze strony Niemców, którzy pilnowali kolumny wychodzących z Warszawy cywilów. Widziałem takie gesty, kiedy dawali dzieciom jakieś pomidory. Nie była to rzecz masowa oczywiście, ale zapamiętałem to, zdziwiłem się tym i pamiętam to do dziś. Było to zaskoczenie, że nasz wróg może się zdobyć czasem na gesty życzliwości. Doszliśmy do Pruszkowa, tam spędziliśmy chyba ze trzy dni i nastąpiła selekcja”.
CI, CO OCALELI
Przez pruszkowski obóz przejściowy Dulag 121 (Durchgangslager 121 Pruszków) przeszło blisko 400 tys. mieszkańców Warszawy. Wielu z nich wywieziono na roboty przymusowe do Rzeszy lub wysłano do obozów koncentracyjnych.
Tych, o których Niemcy wiedzieli, że mogą być pomocni, wykorzystywano do wywożenia z warszawskich ruin wszystkiego, co mogło mieć jeszcze jakąkolwiek wartość. Warszawę ograbiono jak żadne miasto przedtem. „Ludzie o twarzach poszarzałych chodzą po gruzach, szukają czegoś wśród zgliszczy, wygrzebują ze zwalonych piwnic resztki pogiętych przedmiotów. Zatrzymują się przy grobach, szukają imion swoich bliskich – pisała Józefa Radzymińska w „Dwa razy popiół: wspomnienia z lat 1939-1949″. – Ja też chodzę, też szukam. To, że żyję i chodzę, napełnia mnie zdumieniem, a także jakimś niejasnym wstydem”.