W ciągu wielu wieków istnienia Rzym widział liczne cuda. Jednak w annałach Miasta nad Tybrem próżno by szukać równie zaskakującego gościa, co przybysz, który pojawił się u jego wrót w roku 1653 i poprosił o audiencję u Ojca Świętego – Innocentego X. Co było niezwykłego w owym pielgrzymie? Choćby fakt, że odziany był w dziwny, egzotyczny strój, będący (czego watykańscy oficjele nie wiedzieli) uroczystym odzieniem chińskiego mandaryna, a co więcej, twierdził, że jest posłem samego cesarza Chin! Jakby okoliczności nie były wystarczająco nadzwyczajne, rzekomy ambasador przynosił informację, iż imperator Yongli z dynastii Ming, który wysłał go w podróż na drugi koniec globu, wyznaje… katolicyzm i przygotowuje się do chrztu przyjętego już przez jego matkę, żonę oraz następcę tronu! Od tego wszystkiego mogła już rozboleć głowa, ale wisienkę na torcie stanowił jeszcze jeden zaskakujący szczegół. Wysłannik chińskiego Syna Niebios urodził się we… Lwowie i był Polakiem.
Cała opisana powyżej sytuacja brzmi jak wytwór fantazji pisarza parającego się historią alternatywną, jednakże miała miejsce naprawdę. Posłem, który po licznych przygodach i długiej wędrówce pojawił się w Rzymie i wzbudził w nim olbrzymi ferment, był polski jezuita – Michał Boym. W tym, co mówił, nie było ni krztyny zmyślenia, Yongli i jego rodzina rzeczywiście nawrócili się na chrześcijaństwo, a monarcha naprawdę wysłał naszego rodaka do Europy, by tam prosił głowę kościoła katolickiego o zorganizowanie krucjaty, która miałaby udać się do Chin i wspomóc siły dynastii Ming upadającej pod naporem przybyłych zza Wielkiego Muru wojowniczych Mandżurów.
Jeśli Wam, Drodzy Czytelnicy, trudno było uwierzyć w opisaną na początku naszego artykułu sytuację, pomyślcie, jak musiał czuć się Innocenty X, zwłaszcza że przebywający na jego dworze przedstawiciele franciszkanów i dominikanów, od dawna rywalizujących z jezuitami o rząd dusz na Dalekim Wschodzie, natychmiast zaczęli robić Polakowi czarny pijar, szepcząc jego świątobliwości do uszu, że z rzekomy chiński poseł jest z pewnością oszustem i naciągaczem. Do samego szeptania się zresztą nie ograniczyli, bo wkrótce nad Tybrem zaczęła krążyć broszurka wylewająca na naszego rodaka kubły pomyj. Działania przyniosły zamierzony przez dostojników zakonów żebraczych efekt, Boyma nie dopuszczono przed oblicze papieża i zesłano do Loreto, gdzie spędził w areszcie domowym następne dwa i pół roku.
Z Lwowa do Chin
Jakie niezwykłe koleje losu sprawiły, że Michał Boym, syn szanowanej szlacheckiej rodziny z Lwowa, znalazł się na Dalekim Wschodzie, skąd wrócił do Europy z oficjalną misją powierzoną mu przez Tron Smoka?
Rodzina Boymów pierwotnie wywodziła się z Węgier, do Polski przyjechali za panowania Stefana Batorego, którego sekretarzem był nestor rodu – Jerzy. Familia osiedliła się we Lwowie, zyskała od sejmu nobilitację i rozwinęła działalność lekarską. Sekrety medycznego fachu Boymowie przekazywali sobie z pokolenia na pokolenie i nawet nasz bohater za młodu liznął trochę medycyny, co tłumaczy jego późniejsze zainteresowanie chińskimi praktykami leczniczymi, które skrupulatnie opisywał. Sam Michał przyszedł na świat w roku 1612 jako jedno z dziewięciorga dzieci Pawła Jerzego Boyma. Od dziecka wyróżniał się wielką ciekawością świata i zamiłowaniem do wiedzy, ale także fantastycznymi pomysłami. Wszystko to razem wzięte sprawiło, że gdy w wieku lat czternastu ciężko zachorował i jego życie zdawało się wisieć na włosku, złożył Bogu niezwykły ślub – obiecywał, że jeżeli wyzdrowieje, pożegluje do Chin i poświęci się nawracaniu ich mieszkańców na chrześcijaństwo. Niebiosa chyba uznały, że to dobry interes, bo młodzieniec wkrótce wrócił do zdrowia, on zaś, pamiętny złożonego przyrzeczenia, w kilka lat później wyjechał do Krakowa, gdzie wstąpił do zakonu jezuitów. Był to najlepszy wybór dla młodego człowieka pragnącego wyruszyć na Daleki Wschód, bowiem to właśnie Towarzystwo Jezusowe zdominowało pracę misyjną na tym obszarze.
Następne dziesięć lat Michał Boym spędził, pilnie studiując materiały na temat Państwa Środka, jakie znajdowały się w jezuickich bibliotekach. Było tego sporo, bo działający w terenie bracia nie tylko nawracali miejscowych, ale opisywali również szczegółowo ich obyczaje i kulturę, po czym słali te raporty do Europy. Jeszcze zanim noga Michała stanęła na chińskiej ziemi, młody zakonnik posiadł już szczegółową wiedzę na temat Państwa Środka.
Ostatecznie w 1643 roku po uzyskaniu papieskiego błogosławieństwa Boym wraz z grupką współbraci wsiedli w Lizbonie na pokład portugalskiego galeonu, którym mieli odbyć długi rejs na Daleki Wschód. Wielomiesięczna droga wiodła ich wzdłuż wybrzeży Afryki, usianych portugalskimi faktoriami, w których jednostka się zatrzymywała. Pasażerowie mieli wówczas okazję zejść na ląd i rozprostować nogi. Ojciec Michał, którego nieposkromiona ciekawość kazała mu zbierać informacje o każdym odwiedzonym zakątku globu, robił pilne notatki z owych wycieczek, zapisując w nich liczne niebezpieczeństwa Czarnego Lądu. Wedle jego relacji południowa część kontynentu cierpiała z powodu plagi lampartów, a niektóre spośród tubylczych plemion nie miały nic przeciwko zrobieniu sobie przekąski z nieostrożnego podróżnika. Szczególnie zainteresowały Polaka hipopotamy, zafascynowany tymi „końmi rzecznymi” wziął nawet udział w polowaniu.
Afryka była bez wątpienia ciekawa, ale to Chiny stanowiły życiowy cel polskiego jezuity. Ich wybrzeża ujrzał po prawie rocznej żegludze, gdy wiozący go statek zawitał na leżącą u brzegu Państwa Środka, lecz kontrolowaną przez Portugalczyków wysepkę Makau. Tu spędził kolejny rok, pilnie ucząc się języka chińskiego pod okiem nauczycieli mających wieloletnią wprawę w posługiwaniu się nim. Zapewne sporą pomoc stanowiły ćwiczenia w postaci rozmów prowadzonych z lokalnymi Chińczykami. Kiedy Polak wreszcie płynnie mówił i pisał w mowie mandarynów, został skierowany do pracy misyjnej na wyspie Hajnan. Tu nauczał miejscowych wiary chrystusowej, równocześnie wędrując po okolicach i opisując tutejsze zwierzęta oraz rośliny. W efekcie powstała księga Flora Chin – jedno z dziewiętnastu dzieł naukowych, jakie stworzył Boym. Na kartach owej księgi ojciec Michał odnotował z zadziwiającą dokładnością faunę i florę Chin południowych, odkrycia późniejszych pokoleń badaczy potwierdziły wszelkie wymieniane przez niego szczegóły. Dokładnie opisał choćby proces produkcji laki, więc Flora Chin mogłaby ogromnie poszerzyć wiedzę ówczesnych Europejczyków o Chinach, gdyby nie to, że zdeponowana wraz z resztą spuścizny naukowej przez jej autora w Rzymie po jego powrocie do Europy przepadła w przepastnych kościelnych archiwach, gdzie przeleżała zapomniana blisko trzysta lat!
Państwo Środka w chaosie
Podczas gdy nasz bohater spędził rok 1644 w spokoju najpierw na studiach w Makau, a później na pracy duszpasterskiej na Hajnanie, w cesarskich Chinach źle się działo. Rządy ostatnich imperatorów z dynastii Ming cechowały słabość, korupcja i potęga rozbestwionych dworskich kamaryli, które łupiły mieszkańców imperium. W końcu lud miał serdecznie dość ucisku Pekinu, który łapczywie ściągał podatki, ale nic od siebie nie dawał. W roku 1628 w prowincji Shaanxi wybuchło powstanie, które w wkrótce zaczęło rozlewać się na sąsiednie ziemie, przemieniając ostatecznie w ogólnopaństwową chłopska rebelię. Na jej czele stanął srogi i okrutny watażka Li Zicheng, który bez pardonu topił wszelki opór we krwi. Kiedy w trakcie oblężenia Kaifengu stracił oko, rozeźlony, bez mrugnięcia pozostałym mu okiem, kazał otworzyć regulujące bieg Rzeki Żółtej tamy, w wyniku czego miasto zostało zatopione, a setki tysięcy mieszkańców znalazły śmierć pod wodą.
Wiosną roku 1644 całe Państwo Środka znajdowało się w stanie chaosu, a hordy Li Zichenga maszerowały ze swym wodzem na Pekin, gdzie miotał się bezsilny cesarz Chongzhen. Syn Niebios w obliczu zbliżającego się wroga próbował zorganizować obronę stolicy, ale próba ta tylko ujawniła rozmiary nadużyć, jakich dopełniano się za jego panowania. Stan garnizonu pekińskiego był w rzeczywistości dziesięciokrotnie mniejszy niż wynikało to z oficjalnych dokumentów! Oficerowie sztucznie zawyżali liczebność swoich oddziałów, by móc pobierać żołd dla nieistniejących żołnierzy i chować go do własnych kieszeni. Co grosza, realnie istniejący wojacy byli przeważnie starzy, schorowani lub osłabli z głodu, od dawna nie otrzymywali bowiem żołdu i nie mieli za co kupić sobie jedzenia. Przerażony cesarz osobiście udał się do skarbca po srebro na wypłatę dla armii, ale wewnątrz znalazł zaledwie… 12 kg cennego kruszcu i kufer wypełniony niezapłaconymi rachunkami! Wszystko wskazywało na to, że dynastia Ming utraciła Mandat Niebios, a te chyba po to, by ostatecznie dobić Chongzhena, postanowiły zabrać głos w sprawie osobiście – 10 kwietnia cesarscy astrolodzy zaobserwowali na nocnym niebie przelot komety, który zinterpretowali jako zapowiedź rychłej zmiany na Tronie Smoka.
Nie ma się zatem co dziwić, że w obliczu tych wszystkich nieszczęść cesarz w końcu nie wytrzymał i zaczął topić smutki w ryżowym winie. Tymczasem horda powstańców stanęła już u wrót stolicy. Zrozpaczony i pijany w trupa imperator postanowił samemu ze sobą skończyć. Z mieczem w dłoni wbiegł do pomieszczeń pałacowego haremu, by zabić swoje konkubiny, ale wskutek wypitego alkoholu potykał się o własne nogi. Niczego tu nie zdziaławszy, zataczając się, udał się do pałacowego parku Jingshan, wspiął na tamtejsze Wzgórze Węglowe i powiesił w wieńczącym je pawilonie. Był 25 kwietnia.
Następnego dnia Li wraz ze swymi zwolennikami wmaszerowali w obręb pekińskich murów. Watażka ogłosił się nowym cesarzem i założycielem dynastii Shun, po czym spuścił swoich ludzi ze smyczy. Zaczęła się orgia gwałtów, grabieży i podpaleń. Tymczasem przywódca rebelii wysłał posłańca na północ do trzymającego ostatnią chińską redutę Wielkiego Muru młodego generała Wu Sangui. Wiedząc, że mógłby on poważnie zaszkodzić jego planom, Li próbował przeciągnąć go na swoją stronę. Obiecywał wojskowemu złote góry, jeśli przejdzie na służbę nowej dynastii, równocześnie grożąc okrutnym losem jego bliskim w razie odmowy.
Wu Sangui znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Poczucie honoru nakazywało mu porzucić redutę i ruszyć na Pekin, by ukarać ludzi odpowiedzialnych za śmierć cesarza, wiedział jednak, że jeśli to zrobi, Wielki Mur zostanie sforsowany przez czających się po jego północnej stronie Mandżurów. Odcinek fortyfikacji dowodzony przez Wu był ostatnim pozostającym w chińskich rękach, jeszcze trzy dekady wcześniej mingowskie twierdze stały na przedpolach mandżurskiej stolicy Mukdenu, ale przez ostatnie lata jedna po drugiej były zdobywane przez mieszkańców Mandżurii. I to nie ogniem i mieczem, lecz złotem, poszczególni dowódcy skuszeni hojną nagrodą chętnie przechodzili na mandżurską stronę, aż w końcu wierny Pekinowi pozostał tylko Wu Sangui.
Tymczasem Li Zicheng wahania generała Wu uznał za odmowę i nakazał wymordować wszystkich członków jego rodziny. Z rzezi uszła tylko konkubina ojca – Sangui, która zbiegła z miasta i dotarła do fortecy pasierba. Gdy ten dowiedział się o losie bliskich, zawrzał straszliwym gniewem. Postanowił porzucić wierność upadłej dynastii Ming i w imię własnych pobudek doprowadzić rebeliantów do zguby. Szybko porozumiał się z Mandżurami, którym zaoferował, że wpuści ich do Chin i wspomoże swoimi ludźmi, jeśli obiecają zgnieść powstanie. Mandżurów długo prosić nie trzeba było i przystali na ten układ. Bramy twierdzy Wu Sangui stanęły więc przed nimi otworem, a oni sami wlali się do Państwa Środka i co koń wyskoczy pogalopowali na Pekin. Rządy założonej przez Li Zichenga dynastii Shun trwały zaledwie miesiąc. Jeźdźcy z Mandżurii wdeptali chłopskich bojowników kopytami swych koni w ziemię, po czym zainstalowali w Zakazanym Mieście własnego cesarza, dotychczasowego przywódcę ich plemienia – Shunzhi. Jako że liczył on sobie zaledwie sześć lat, w jego imieniu rządy w charakterze regenta sprawować miał stryj – Dorgon.
I tak stolica cesarstwa chińskiego i większość jego północnych prowincji wpadła w ręce najeźdźców. Na południu jednak po upadku ludowego powstania zaczęli organizować się zwolennicy dawnej dynastii. Żyło tu nadal wielu krewnych cesarskich pochodzących z bocznych linii dotychczasowego rodu panującego, spomiędzy nich po długich sporach zwolennicy starego reżymu wybrali na swego przywódcę księcia, który po intronizacji przybrał cesarskie imię Yongli.
Gdy na kontynencie działy się te wszystkie wielkie rzeczy, prowadzący duszpasterstwo na Hajnanie Michał Boym odnotował zaskakujące zjawisko. Wedle jego własnych słów w roku 1644 na plażach wyspy w niezwykłej ilości wyrosiły się kraby, jakich wcześniej nikt tu nie widział. Wyróżniającą się cechą skorupiaków był czerwony kolor ich pancerzy, a także zdobiący ich grzbiety znak krzyża. Polak uznał to za zapowiedź jakichś nadchodzących niezwykłych wydarzeń. Nie przeczuwał nawet, że jemu samemu będzie pisane odegrać w nich niepoślednią rolę…
Wysłannik cesarza
W roku 1647 wielka historia zapukała do drzwi parafii Boyma, mandżurscy wojownicy dokonali desantu na Hajnan, siejąc wśród mieszkańców śmierć i zniszczenie. Europejscy misjonarze zbiegli na kontynent na tereny uznające władzę cesarza Yongli, który obdarzał katolickich duchownych swoimi łaskami, za co ci odwdzięczali mu się wspieraniem jego rządów i to nie tylko w formie modlitewnej. Jezuici wysyłani do Chin to nie byli pierwsi lepsi księża potrafiący klepać jedynie pacierze, każdy z nich miał wyuczony jakiś przydatny fach i choć trudno w to uwierzyć, w ich szeregach znajdowali się także specjaliści od… odlewu i obsługi dział! Właśnie dzięki nim siły lojalistów dysponowały o wiele lepszą artylerią niż ich przeciwnik, a jeśli wysłannicy Towarzystwa Jezusowego sami nie byli w stanie skonstruować jakiejś broni, to sprowadzali ją z kontrolowanego przez Portugalczyków indyjskiego Goa.
Dzięki doskonałym armatom obsługiwanym przez obeznanych z zachodnią sztuką puszkarską oficerów mingowskie wojska przeszły do skutecznej kontrofensywy. Rozgromienie dużego zgrupowania wroga w bitwie pod Guilin sprawiło, że wielu namiestników prowincji dotychczas posłusznych Mandżurom nagle znów poczuło się Chińczykami i przeszło na stronę Yongli. Sukces gonił sukces i wydawało się, że już wkrótce imperator będzie mógł zostać wniesiony w palankinie do Zakazanego Miasta. Przebywający na dworze cesarza pretendenta jezuici tymczasem, wykorzystując swój udział w tej wiktorii, rozpowiadali, że jest ona skutkiem bożej interwencji, co zaowocowało falą nawróceń dostojników z najwyższych kręgów lojalistycznego stronnictwa. Już wcześniej chrzest przyjął najwybitniejszy ze współpracowników Yongli, jego kanclerz – Pang Tianshou, który odtąd znany miał być jako Achilles Pang, teraz na katolicyzm przeszli też matka cesarza, jego pierwsza małżonka i następca tronu, przyjmując imiona Heleny, Marii oraz Konstantyna. Sam imperator został katechumenem i zaczął przygotowywać się do chrztu, który na razie odkładano w czasie, czekając, aż spłodzi z konkubinami (które zostawszy katolikiem, musiałby odprawić) jeszcze kilku synów mogących zastąpić na Tronie Smoka Konstantyna, gdyby ten przedwcześnie zmarł.
Sukcesy stronnictwa Yongli sprawiły, że Michał Boym mógł udać się w podróż do północnej części cesarstwa. Jego celem była prowincja Shaanxi, a dokładniej jej stolica Xi’an. W roku 1625 w trakcie prac budowlanych kopiący piwnicę robotnicy natrafili tam na stelę pokrytą napisami w języku chińskim i syryjskim. Jako że była ona zwieńczona wizerunkiem krzyża, znalazcy zawiadomili o swoim odkryciu miejscowego mandaryna wyznającego chrześcijaństwo. Ten kazał przynieść zabytek do swego domu, po czym ściągnął jezuitów. Ci uznali, iż stela jest dowodem na starożytną obecność chrześcijan w Państwie Środka i może dać odpowiedź na stawiane od kilkudziesięciu lat pytanie – gdzie podziali ci wszyscy wyznawcy nestorianizmu, o których Marco Polo pisał, że jest w ich Chinach od groma? Od samych początków ich pracy misyjnej na Dalekim Wschodzie jezuici mieli nadzieję nawiązać kontakt z tymi wyznawcami Chrystusa, jednak jak do tej pory nie natrafili na żaden ich ślad. Zafascynowany tym problemem Boym udał się zatem do Xi’anu, by dokładnie zbadać monument.
W stolicy Shaanxi Polak spędził wiele miesięcy. W tym czasie wykonał dokładną kopię inskrypcji pokrywających stelę i dokonał ich przekładu na łacinę. Okazało się, że zabytek pochodził z IX wieku i stał w miejscu dawnego klasztoru nestoriańskiego, upamiętniał zaś spotkanie przybyłego z Syrii misjonarza Alopena z cesarzem Taizongiem, który pozwolił nestoriańskim chrześcijanom na szerzenie ich nauki w obrębie Państwa Środka. Gdy po powrocie Boyma do Europy jezuici opublikowali opis zabytku i tłumaczenie pokrywających go napisów, wywołali tym wielkie poruszenie. Od razu pojawiły się głosy oskarżające Towarzystwo Jezusowe o oszustwo. Dziś jednak wiemy, że stela jest autentykiem i jednym z najważniejszych odkryć archeologicznych dokonanych w Chinach.
Niestety, wielka historia znów zakłóciła spokojne życie uczonego i w obliczu mandżurskiej kontrofensywy nasz rodak musiał uciekać z Xi’anu. Najeźdźcy zza Wielkiego Muru po poniesionych klęskach zdołali się otrząsnąć i zaatakowali z nowym impetem, wspomagani przez formacje chińskich kolaborantów, na czele których stał nie kto inny, jak generał Wu Sangui.
Zmienne wojenne szczęście zaczęło odwracać się od Yongli i jego zwolenników. Stopniowo krok za krokiem lojaliści oddawali niedawne zdobycze. Sytuacja jeszcze nie była beznadziejna, ale ewidentnie zmierzała w złym kierunku. W tej sytuacji na dworze cesarza pretendenta zrodził się pomysł pozyskania sojuszników w Europie. Skoro rodzina cesarska de facto stała się katolicka, rozumowano, podczas gdy Mandżurowie są zaprzysięgłymi poganami, prośbę o ratunek przed nimi należy skierować do głowy kościoła, czyli papieża! Były już przecież w historii chrześcijaństwa momenty, gdy Rzym organizował zbrojne wyprawy na wschód, by bronić swych współwyznawców! Co prawda, działo się to dawno temu, a tamten wschód był sporo bliższy niż ten chiński, ale sama idea pozostawała niezmieniona. I tak po długich rozmowach cesarz pretendent i jego wielki kanclerz Achilles Pang postanowili sięgnąć po tę desperacką deskę ratunku i wysłać ambasadora do Wiecznego Miasta, by tam poinformował papieża o nawróceniu Syna Niebios i poprosił o zorganizowanie krucjaty przeciw Mandżurom.
W czasie gdy zapadały te decyzje, Michał Boym od dłuższego czasu przebywał już na dworze Yongli, gdzie zdobył sobie powszechną sympatię. Podziwiano jego wiedzę i zamiłowanie do nauki oraz pobożność. Kiedy więc przyszedł moment na wyznaczenie osoby wysłannika, który poniesie na zachód cesarską prośbę o ratunek, wybór padł właśnie na niego. Polak prawdopodobnie musiał poczuć się zaskoczony brzemieniem, jakie nałożono na jego barki, ale gotów był je ponieść. Do pomocy przydano mu dwóch ochrzczonych chińskich wojskowych noszących chrześcijańskie imiona Mateusza i Andrzeja. Jego pieczy powierzono listy od cesarza i cesarzowej matki, spisane na żółtym jedwabiu, a adresowane do ojca świętego, króla Portugalii, generała zakonu jezuitów i doży weneckiego. Wyposażono go też w zapas gotówki i wszystko, co mogło być potrzebne w trakcie misji dyplomatycznej.
W ostatnich dniach 1650 roku Polak zaokrętował się w Makau na płynący do Goa portugalski żaglowiec. Towarzyszył mu tylko Andrzej, bo Mateusza, ledwo stanął w porcie, ogarnął strach przed tak daleką podrożą i zbiegł. Jego bardziej honorowy i odważny towarzysz miał dla odmiany okazać się wiernym kompanem wszystkich przygód naszego rodaka i tym, który u ich kresu oddał ojcu Michałowi ostatnią posługę, powierzając jego sterane ciało miłosiernej ziemi.
Po kilku miesiącach podróży chińskie poselstwo zawitało do Goa, ale tu czekała na nie przykra niespodzianka. Portugalscy kupcy zdążyli już nawiązać stosunki handlowe z Mandżurami i nie chcieli ryzykować ich zerwania, pomagając wysłannikom cesarza pretendenta. Boyma i Andrzeja osadzono w areszcie domowym. Gubernator kolonii wysłał do Lizbony statek wiozący list z zapytaniem, co zrobić z kłopotliwymi gośćmi, niestety, ten po drodze zatonął, a gdy namiestnik, którego kadencja właśnie się skończyła, osobiście wybrał się do Europy, również i on wraz z załogą wiozącej go jednostki znaleźli śmierć w głębinach oceanu.
Tak więc Michał Boym czekał w Goa, aż rozstrzygną się jego losy, a tymczasem czas uciekał. Nie wiadomo, czy Polak miał dostęp do najświeższych wieści z Chin, lecz świadomość tego, jak wiele zależy od sukcesu jego misji, zapewne spędzała mu sen z powiek. W końcu nie wytrzymał i spakowawszy swoje rękopisy, strój mandaryna oraz listy dyplomatyczne na grzbiet bawołu, chyłkiem wymknął się wraz z Andrzejem z portugalskiej enklawy. Następne miesiące spędzili, przedzierając się przez wilgotną indyjską dżunglę. Ich trasa wiodła na północ poprzez ziemie dzisiejszego Pakistanu i Afganistanu, ku Persji, tam bowiem w stolicy szachów działali polscy karmelici, na których pomoc ojciec Michał liczył. I rzeczywiście, gdy po wielu miesiącach przygód sterani wysłannicy Yongli w końcu dowlekli się do Isfahanu, ciepło ich tutaj powitano.
Najgorszy etap podróży nasz rodak miał już za sobą. Odpocząwszy trochę, ruszył w dalszą drogą poprzez Małą Armenię, docierając do tureckiej Smyrny na wybrzeży Azji Mniejszej. 1 września 1652 wygłosił w tutejszym kościele kazanie, w którym opowiedział o swoich przygodach. Wystąpienie wzbudziło wielkie zainteresowanie, zwłaszcza że kaznodzieja przemawiał odziany w strój mandaryna. Jako że następny przystanek trasy wiodącej do Rzymu znajdował się w Wenecji, skąd niedawno wygnano wszystkich jezuitów, Boym chwilowo wolał nie przebierać się w zakonne szaty i do miasta dożów zawitał wciąż odziany na modłę chińską. Tu również wzbudził wielkie zainteresowanie – spotkali się z nim ambasador Francji i doża, ponadto Polak uzyskał posłuchanie weneckiego senatu. Wszędzie traktowano go z sympatią i szacunkiem, dlatego jezuita coraz bardziej optymistycznie patrzył na możliwość sukcesu swej misji.
Kiedy jednak w końcu dotarł do Rzymu, spotkało go takie powitanie, o jakim mogliście przeczytać na początku naszego artykułu. Po tak wielu trudach i niebezpieczeństwach zaznanych w podróży władze kościelne odmówiły ojcu Michałowi posłuchania i zesłały go do Loreto, gdzie został osadzony w areszcie domowym.
Powrót posła
Innocenty X zmarł dzień po Święcie Trzech Króli Anno Domini 1655. Nowy papież Aleksander VII, zapoznając się ze sprawami pozostawionymi przez poprzednika, dowiedział się też o osobie dziwnego przybysza, twierdzącego, że jest wysłannikiem cesarza Chin. Okazał się bardziej ufny od poprzednika, gdyż postanowił udzielić chińskiemu posłowi audiencji. I tak 18 grudnia 1655 roku Michał Boym w końcu stanął przez namiestnikiem Boga na Ziemi, by wręczyć mu spisane na żółtym jedwabiu listy autorstwa cesarza, cesarzowej matki – Heleny i wielkiego kanclerza – Achillesa Panga. Ojciec święty odwdzięczył się rodzinie cesarskiej, przekazując Polakowi przeznaczony dla niej złoty medal z papieską podobizną. Następnie zapewnił chińskiego ambasadora o swoim pełnym wsparciu dla dynastii Ming, tyle tylko, że… modlitewnym. Na nic więcej Yongli nie mógł liczyć, czasy krucjat dawno już minęły, a nawet gdyby było inaczej, to jakimże sposobem armia krzyżowców miałaby dostać się do Chin?
Zrozpaczony Boym pojął, że cała jego wieloletnia tułaczka i wszystkie przeżyte w jej trakcie cierpienia zdały się na nic. Postanowił wrócić na Daleki Wschód, by dalej służyć cesarzowi pretendentowi i jeśli będzie to konieczne, zginąć u jego boku. Pod koniec marca 1656 roku wsiadł na portugalski galeon i ruszył w powrotną drogę do Chin. Zapewne, podczas gdy statek powoli sunął wzdłuż wybrzeża Afryki, nasz bohater nerwowym krokiem przemierzał pokład jednostki. W końcu jednak wpłynęła ona do Goa i tu okazało się, że miejsce to jest w jakiś sposób dla ojca Michała przeklęte. Za poprzednim jego pobytem został tu aresztowany, teraz zaś ledwie postawił stopę na lądzie, wybuchła wojna między Portugalią a Holandią i holenderskie okręty rozpoczęły blokadę portugalskiej enklawy w Indiach. Polak znowu był uwięziony! Co gorsza, gdy zasięgnął języka o chińskich sprawach, okazało się, że sytuacja mingowskich lojalistów na chwilę obecną była już tragiczna. Kontrolowali zaledwie południowe skrawki cesarstwa na granicy z Birmą i w desperacji posuwali się do takich kroków, jak rzucenie na front słoni bojowych, broni egzotycznej i dotychczas przez Chińczyków nieznanej. Początkowo bestie siały spustoszenie w mandżurskich szeregach, ale gdy się opatrzyły, strach przed nimi znikł i wróg z powrotem zaczął naciskać na ostatnie reduty Yongli.
Nasz bohater, widząc, jak mało czasu mu zostało, nie mógł siedzieć i czekać na zakończenie zmagań kolonialnych potęg. Wraz z Andrzejem ponownie ruszyli na grzbietach bawołów przez dżunglę. Drogą lądową dotarli do Syjamu, gdzie zaokrętowali się na dżonkę mającą przewieźć ich na wietnamskie wybrzeże. Podróż okazała się doświadczeniem traumatycznym, jak się bowiem w trakcie rejsu okazało, załoga składa się z piratów, którzy obrabowali wędrowców, a mało brakowało do tego, żeby jeszcze złożyli ojca Michała w ofierze gniewnemu bóstwu morza!
Złupieni przez morskich rzezimieszków i ledwie żywi podróżni z Wietnamu ruszyli marszem na północ w nadziei dołączenia do sił lojalistów wciąż trzymających pozycje w prowincji Yunnan. Niestety, do celu nie udało im się dotrzeć. Wyczerpany latami nieustannego zmagania się z przeciwnościami losu ojciec Michał Boym największy polski podróżnik i jedyny Polak, który został chińskim mandarynem, 22 sierpnia 1659 roku zmarł w drodze gdzieś w subtropikalnych lasach prowincji Kuangsi. W chwili konania czuwał przy nim tylko jego wierny towarzysz – Andrzej, który zamknąwszy zmarłemu oczy, wykopał dlań grób i złożył jego ciało w mogile, być może przyozdobionej prostym krzyżem z gałęzi. Gdzie dokładnie spoczął, nie wiadomo, deszcze i dzikie zwierzęta sprawiły wkrótce, że mogiła zniknęła, zaś bezlitosny czas równie szybko zatarł pamięć o naszym rodaku, który na uzyskanie należnego mu miejsca w pamięci potomnych czekać musiał aż do XX wieku.