Metody wykorzystania geoinżynierii w walce ze zmianami klimatu rozważane są od wielu lat. Najważniejszą, najczęściej rozważaną, a jednocześnie najbardziej kontrowersyjną jest metoda rozpylania w atmosferze aerozoli, które — mówiąc najprościej — będą przesłaniać nam Słońce. Oczywiście nie chodzi tutaj o zaciemnienie Słońca, a jedynie odbicie przynajmniej części padającego na atmosferę Ziemi promieniowania słonecznego z powrotem w przestrzeń kosmiczną. Założenie jest takie, że do powierzchni Ziemi docierałoby w ten sposób mniej promieniowania słonecznego, a tym samym udałoby się wyhamować wzrost temperatur. Problem jednak z takim rozwiązaniem jest jeden. O ile wypuścić aerozole do atmosfery można bez problemu (choć wymagałoby to tysięcy lotów specjalistycznymi samolotami, których obecnie nie ma), o tyle już zebrać ich z atmosfery w momencie wykrycia niekorzystnych skutków ubocznych za nic by się nie udało. Naukowcy tymczasem przyznają, że nie jesteś w stanie a priori przewidzieć skutków takiego działania. Zważając na fakt, że skutki te dotknęłyby całe życie na Ziemi, opór przed takimi rozwiązaniami jest co najmniej zrozumiały.
W najnowszym artykule opublikowanym na łamach The Conversation, Peter Irvine specjalista nauk o Ziemi z University College London przekonuje, że wkrótce możemy nie mieć żadnego wyboru i takie ryzykowne rozwiązania staną się naszym jedynym ratunkiem.
Czytaj także: Unia Europejska kontra geoinżynieria. Dlaczego wspólnota chce kontrolować walkę ze zmianami klimatu?
W 2022 roku Ziemia znajduje się na etapie 1,26 st. Celsjusza powyżej średnich temperatur sprzed ery przemysłowej. Próg 1,5 stopnia Celsjusza założony w porozumieniach paryskich jako graniczny najprawdopodobniej przekroczymy już w połowie lat trzydziestych. Obecny plan walki ze zmianami klimatu jest zdecydowanie nieefektywny i jeżeli będzie realizowany dalej bez modyfikacji, to do końca roku temperatury wzrosną nie o 1,5 a o 2,5 stopnia Celsjusza względem ery przedprzemysłowej. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że realizacja tego scenariusza będzie oznaczała dewastację całych ekosystemów zarówno lądowych, jak i morskich oraz gigantyczne migracje ludności na powierzchni Ziemi, jakich historia jeszcze nie widziała. Jakby nie patrzeć, coraz więcej obszarów Ziemi nie będzie się nadawała do życia dla ludzi.
Choć ludzkość nigdy nie realizowała masowych programów geoinżynierii atmosfery, to natura robi to dość regularnie. W 1815 roku w Indonezji doszło do erupcji wulkanu Tambora, w 1991 roku eksplodował także wulkan Pinatubo na Filipinach. Każda taka eksplozja wstrzymywała wzrost temperatur na Ziemi na kilka lat. W jaki sposób? W silnych erupcjach wulkanicznych do atmosfery trafia olbrzymia ilość mikroskopijnych cząstek pyłu, które unoszą się tam przez kilka lat, zmniejszając ilość światła docierającego do Ziemi. Można powiedzieć, że jest to naturalna wersja geoinżynierii, którą część badaczy chciałaby po prostu skopiować.
Warto tutaj zaznaczyć, że taka metoda nie uzdrowi klimatu, a jedynie da nam kilka dodatkowych lat na dekarbonizację przemysłu i przejście na odnawialne źródła energii. Co więcej, jak wskazuje Irvine, część gatunków zwierząt i roślin na całym świecie być może nawet przeżyłaby w wyższych temperaturach, ale potrzebuje więcej czasu na adaptację i migrację do innych rejonów Ziemi. Pozostałe gatunki, bardziej wrażliwe, albo te, które nie mogą lub nie mają gdzie migrować, skazane są na wyginięcie.
Szacunki wskazują, że wystarczy zmniejszyć ilość promieniowania słonecznego docierającego do powierzchni Ziemi o 1 procent, aby obniżyć temperaturę atmosfery na całej planecie o 1 stopień Celsjusza.
Czytaj także: Sterowanie klimatem to fatalny pomysł. Ludzkość może niechcący zrealizować scenariusz rodem ze Snowpiercera
Autor zwraca także uwagę, że rosnące temperatury to nie jedyny problem, z jakim musimy się mierzyć. Wraz ze wzrostem temperatur cieplejsze powietrze wyciąga więcej wilgoci z gleby do atmosfery, co powoduje silniejsze opady deszczu. W efekcie dochodzi do sytuacji, w której coraz częściej mamy do czynienia z coraz bardziej ekstremalnymi suszami i powodziami. Niestety modele klimatyczne dostępne obecnie nie są w stanie jasno przewidzieć, w jaki sposób geoinżynieria wpłynęłaby na intensywność opadów na poszczególnych obszarach.
Mogłoby się wydawać, że korzyści wynikające z geoinżynierii są wystarczająco istotne, aby jednak zaryzykować. Problem w tym, że nie wiemy nic o skutkach ubocznych. Wiadomo jednak, że gdybyśmy rozpylili w atmosferze aerozole oparte na siarce, to wiązałoby się to z kwaśnymi deszczami. Co więcej, owe aerozole mogłyby negatywnie wpłynąć na warstwę ozonową, która chroni nas przed promieniowaniem ultrafioletowym.
Najnowsze badania, których autorzy starali się oszacować korzyści i zagrożenia płynące z geoinżynierii wskazują, że korzyści zdrowotne wynikające z ochłodzenia atmosfery przeważają nad skutkami ubocznymi dla zdrowia, wynikającymi z rozpylenia pyłu w atmosferze w proporcji 50 do 1.
Oczywiście, najlepiej by było, gdyby ludzkość zajęła się ograniczaniem emisji gazów cieplarnianych na tyle wcześnie, aby nie trzeba było myśleć o geoinżynierii. W 2023 roku wiemy, że czas na to był znacznie wcześniej. Możliwe zatem, że przyciemnianie Słońca już obecnie jest jedynym ratunkiem dla ludzkości. Musimy jedynie pamiętać, że nawet jeżeli do tego dojdzie, to geoinżynieria jest jedynie plastrem na bardzo poważnej ranie i bez eliminacji emisji gazów cieplarnianych nic się na Ziemi długofalowo nie poprawi.