Polskie bomby nad Berlinem

Polska prasa donosiła o sukcesach w wojnie z Hitlerem. Polacy dowiadywali się o klęsce dopiero wówczas, gdy wróg stał na progu ich domu.

Próżno szukać jakiejkolwiek informacji o wybuchu wojny w  porannej prasie z  1 września. Drukowano ją przecież w nocy, jeszcze w sierpniu. Tak więc to popołudniówki – rodzaj prasy, jakiej w Polsce od wielu lat już nie ma – przyniosły wiadomości o wybuchu wojny. Ponad siedemdziesiąt lat temu obieg informacji był nieco inny niż dziś. Dopiero 2 września, w sobotę, w gazetach pojawiły się pierwsze wieści z frontu. Niemal wszystkie dzienniki przyniosły wiadomości o  stratach, jakie polskie wojsko zadało Wehrmachtowi. Precyzowano nawet (np. w „Kurierze Warszawskim” czy w „Czasie – 7. Wieczór”), że od początku wojny zniszczono 100 czołgów i zestrzelono 34 samoloty. Nie były to bynajmniej liczby wyssane z palca. W walkach na polskich granicach odparto wiele uderzeń niemieckich, a i bitwy powietrzne były bardzo intensywne. Polscy dowódcy meldowali zatem o  swoich osiągnięciach – tak jak je widzieli. Nie każdy jednak dymiący samolot został zestrzelony ani nie każdy gwałtownie zatrzymany czołg został zniszczony. Polacy wyolbrzymiali straty Niemców, ale i Niemcy przesadzali, opisując zniszczenia zadane Polakom. Tak zresztą działo się przez całą wojnę, niezależnie od państwa…

MINISTERSTWO PROPAGANDY

W niektórych krajach rzetelne informowanie o  przebiegu działań wojennych było utrudnione przez ograniczenia prawne lub – jak w państwach totalitarnych – panujące bezprawie. W  III Rzeszy istniało ministerstwo oświecenia publicznego i propagandy, na którego czele stał Joseph Goebbels. Instytucja ta bardzo skutecznie kontrolowała wszelkie środki przekazu, starając się, aby niewygodne dla nazistów informacje nie były rozpowszechniane wśród Niemców. Zamiast tego przedstawiano atrakcyjny obraz nazistowskiego świata i  jego sukcesów, także wojskowych. 

Polskie władze nie potrzebowały totalitarnego instrumentu kontroli mass mediów. Dopiero po wybuchu wojny stworzono ministerstwo ds. informacji i  propagandy, na którego czele stanął wojewoda śląski Michał Grażyński. Polska służba informacyjna działała w  tym czasie dość sprawnie. Każdego dnia Sztab Główny Wodza Naczelnego redagował krótki „Komunikat” o  przebiegu działań wojennych, który – m.in. dzięki ludziom Michała Grażyńskiego – rozsyłany był do krajowych i zagranicznych odbiorców. Polska prasa przytaczała go niemal w całości. Stąd właśnie można było dowiedzieć się o liczbie zniszczonych czołgów i zestrzelonych samolotów. Informowano w nim także o miejscach, w których toczyły się walki. Czytelnik mógł się więc zorientować w – szybkim niestety – postępie wojsk niemieckich. System ten działał dopóty, dopóki działał Sztab Główny.

Urzędowe wiadomości z  walk polsko-niemieckich były rzetelne, jednak przebieg poszczególnych wydarzeń opisywano bardzo niedokładnie. Informacja z  5 września o  tym, że „Polska kawaleria wkroczyła do Prus Wschodnich”, jest jak najbardziej prawdziwa, jednak enigmatyczny opis walk zakończony sformułowaniem: „nieprzyjaciel wycofuje się bezładnie”, optymistycznie sugeruje wielkie polskie uderzenie. Tymczasem kilkuset żołnierzy Suwalskiej Brygady Kawalerii przeprowadziło jedynie kilkukilometrowe rozpoznanie, po którym nastąpił odwrót na pozycje wyjściowe. Czytelnik mógł przekonać się w następnym numerze, że akcja ta nie miała żadnego ciągu dalszego…

ZWYCIĘSTWO GONI ZWYCIĘSTWO

Dużo gorzej polskiej prasie wychodziło informowanie czytelników o  wydarzeniach na innych frontach wojny. Opierano się przede wszystkim na doniesieniach zagranicznych agencji prasowych i  nie było możliwości szybkiego sprawdzenia, czy są prawdziwe, czy zmyślone. Dobrym przykładem jest wiadomość z 6 września. Otóż polskie gazety przedstawiły informację z francuskiej agencji prasowej, że według amerykańskiego radia na Morzu Północnym doszło do wielkiej bitwy morskiej. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Pełno było też doniesień o niepokojach wewnętrznych w  III Rzeszy. „Dobry Wieczór. Kurier Czerwony” (tytuł pochodził od koloru czcionki) przedrukował wiadomość ze szwajcarskiej Bazylei, że… Bawaria chce oderwać się od Niemiec.

Gros informacji z  Zachodu dotyczyło ataku naszych sojuszników na III Rzeszę. Niemal od pierwszych dni walk (3 września alianci wypowiedzieli wojnę) raportowano o nalotach Brytyjczyków na niemieckie porty i  flotę wojenną. Podobno nawet zatopiono 3 krążowniki oraz „najsilniejszy niemiecki okręt Gneisenau”. Niestety to nie było prawdą, chociaż rzeczywiście naloty takie odbyły się. Nie przeprowadzano natomiast bombardowań miast niemieckich w  głębi lądu, a i o takich akcjach – nawet wykonywanych przez Polaków – donosiła prasa!

 

Największe znaczenie miały walki lądowe. Już 6 września informowano – za Radiem Paryż – że Francuzi przekroczyli niemiecką granicę „w 12 miejscach” i zaatakowali linię Zygfryda. Dwa dni później ogłoszono, że generalny atak armii francuskiej rozpocznie się „dziś lub jutro”. W kolejnych dniach (przynajmniej według komunikatów francuskiego naczelnego dowództwa) natarcie to rozwijało się szybko i sprawnie: zajęto podobno Saarbrücken. Do akcji nad Renem wkroczyła też armia brytyjska, którą bez strat przerzucono przez kanał La Manche. Jeszcze 20 września wyrażano nadzieję, że „37 dywizji niemieckich broniących bezskutecznie poszarpanej linii Zygfryda nie sprosta swemu zadaniu”… Prawda była zaś nieco inna. Wedle tajnych ustaleń sojuszniczych francuskie uderzenie na linię Zygfryda miało nastąpić 15. dnia mobilizacji. Brytyjczycy zaś dysponowali jedynie kilkoma dywizjami i – chociaż sprawnie i szybko przerzucili je do Francji – to na dużą skalę mieli wziąć udział w wojnie lądowej dopiero wiosną. Armia francuska rzeczywiście uderzyła na Zagłębie Saary 7 września, było to jednak tylko oczyszczanie przedpola przed mającym wkrótce nastąpić prawdziwym uderzeniem. Francuzi poczynili niewielkie postępy i skromnie o nich informowali. To polska prasa chciała doszukać się wielkiego sukcesu. Stąd 1000 km kwadratowych zajętych przez Francuzów zamieniało się we wprost olbrzymi obszar, planowa niemiecka ewakuacja – w paniczny odwrót, a rozpoznanie bojem – w wielką ofensywę.

I chociaż Francuzi odrzucili niemiecki kontratak, a nawet podeszli pod linię Zygfryda, to – opierając się na wynikach rozpoznania – uznali, że potrzebne im będzie jeszcze kilka dni na przygotowanie zapowiadanego Polakom wielkiego ataku. Miał się rozpocząć 21 września. Niestety, 17 września do Niemców przyłączyli się Sowieci i na wszelką pomoc Polsce było już za późno.

OPOWIEŚCI FANTASTYCZNE

O zaatakowaniu Rzeczypospolitej przez Sowietów polskie gazety nie informowały. Po prostu w Warszawie i Lwowie (dwóch największych wówczas ośrodkach wydawniczych) nie bardzo zdawano sobie sprawę z tego, co się wydarzyło. Po ataku Armii Czerwonej wszelkie polskie pomysły na kontynuowanie walki z Niemcami wzięły w łeb. Dlatego władze państwowe opuściły kraj, aby z Francji koordynować wysiłek wojenny. Podobnie uczyniło wojsko, więc komunikaty Sztabu Głównego przestano publikować (zresztą i tak od kilku dni nie docierały do gazet wydawanych w oblężonej Warszawie z dużym opóźnieniem). 18 września ogłoszono w prasie podpisanie układu rozejmowego pomiędzy Związkiem Sowieckim i Japonią, zastanawiając się, jakie może to przynieść skutki dla świata. Dopiero następnego dnia można było przeczytać niewielkie artykuły, w których wzmiankowano o sowieckiej zdradzie. Opisywały przede wszystkim reakcje państw ościennych na wydarzenia z 17 września. Potwierdzano też, że walka trwa.

To właśnie wówczas – pod koniec września – w polskiej prasie pojawiały się najfantastyczniejsze pogłoski, niemające nic wspólnego z faktyczną sytuacją na froncie. Można było przeczytać, że „kontrtorpedowiec Wicher zatopił niemiecką łódź podwodną” – chociaż ten polski okręt został zniszczony już 3 września. Po kilku dniach pojawił się i artykuł o tym, że ORP Orzeł uciekł z internowania w Tallinie. Tym razem była to prawda. Nie ma jednak wątpliwości, że wiadomości takie miały podnieść na duchu wciąż walczących Polaków. Nie tylko zresztą my dawaliśmy się omamić błędnym wiadomościom czy nachalnej propagandzie. Niemcy kilkakrotnie ogłaszali całkowite zwycięstwo nad Polską, żeby w kilka dni później przyznać, że ciągle toczą się ciężkie walki. Pod koniec września ogłosili też, że zatopili najnowocześniejszy brytyjski lotniskowiec. Z wielką pompą rozdali nawet Żelazne Krzyże tym, którzy ten okręt posłali na dno. Satysfakcja Brytyjczyków, oprowadzających zagranicznych dyplomatów po tym lotniskowcu „zatopionym” przez niemiecką maszynę propagandową, musiała być ogromna.

Największy humbug nie przytrafił się jednak ani Niemcom, ani Polakom, ale… Słowakom. Bardzo wcześnie ogłosili koniec wojny. Otóż według doniesień bratysławskiego radia z 7 września Warszawa została zdobyta przez Wehrmacht… tegoż dnia o godz. 17.15! Wiadomość tę powtórzyły też radiostacje włoskie i niemieckie, o czym z największą satysfakcją informowała dobę później warszawska prasa.

OPTYMIŚCI I REALIŚCI

Wiadomości z radia i prasy padły na żyzny grunt ludzi pełnych nadziei i wiary w zwycięstwo. 4 września Jan Szembek, wiceminister spraw zagranicznych (a więc człowiek, który powinien być dobrze poinformowany) zapisał w „Diariuszu”: „W koszarach oficerowie mówili, że Anglicy bombardują Hamburg, a Francuzi wkroczyli do Niemiec. W ministerstwie zastałem szereg wiadomości: o bombardowaniu rynku krakowskiego, o rajdzie 60 polskich samolotów na Berlin, które wszystkie wróciły, o zbombardowaniu Kilonii i zatopieniu »Gneisenau«, o rozbiciu pierwszej Linii Siegfrieda [Zygfryda, przyp. red.]. W czasie śniadania u państwa Becków minister mówił nam, że zostaliśmy poważnie odciążeni przez odejście znacznej liczby samolotów na front zachodni”. I  rzeczywiście nagłówki gazet wprost krzyczały o takich wydarzeniach. Jednak dokładne przeczytanie tego, co napisano małym drukiem, wyjaśniało wątpliwości: „Bunt gdańszczan przeciwko najeźdźcom hitlerowskim” – rzucał się w oczy duży tytuł w „Gazecie Pomorskiej”, jednak pod spodem wyjaśnione zostało, że wystąpienie to „zapowiada ulotka Frontu Wolności”. Z kolei lwowska „Chwila” poinformowała 6 września – podobnie zresztą uczyniły to i inne tytuły – o wkroczeniu armii francuskiej do Niemiec. Skutkiem miało być to, że „do stolicy Rzeszy zaczęły wczoraj w godzinach wieczornych napływać tłumy uciekinierów niemieckich z terenów opanowanych przez wojska francuskie”. Ktokolwiek poświęcił wówczas chwilę na analizę tej wiadomości, musiał uznać ją za nieprawdziwą: niemożliwe było, aby po jednym dniu walk, tak wielu uciekinierów dotarło do tak oddalonego od ich domów miasta, jakim był Berlin. 

Jednak nastroje były dobre, a wiadomości prasowe i radiowe podnosiły na duchu. Paweł Starzeński – sekretarz szefa MSZ Józefa Becka – wspomina, że 8 września „Przegląd Wołyński” donosił na pierwszej stronie o „olbrzymim nalocie sprzymierzonych na Berlin”, zaś „młody oficer zapewniał, że Litwa wystąpiła przeciwko Niemcom i zagon kawalerii idzie na Królewiec”… „Takie były wtedy nastroje, że byłoby nieroztropnością podawać tak pomyślne wiadomości w powątpiewanie” – pisał Starzeński. Szczególnie, że w prasie można było też przeczytać o „Krwawej rewolcie w Berlinie”, podczas której tłum zaatakował „pałac Hitlera” albo o kolejnych narodach, które „idą na wojnę z hitlerowską barbarią”. Były do tego jakoby gotowe zarówno „100-tysięczna armia żydowska”, jak i „państwa Ameryki Południowej”. Wedle polskiej prasy z września 1939 r. wojnę powinniśmy wygrać szybko i  zdecydowanie. Tak się jednak nie stało. 

JAK WYGRAĆ

 

Czy istniały realne scenariusze zwycięstwa Polski w 1939 r.? I tak, i nie. Nie – albowiem Rzeczpospolita tej wojny własnymi siłami wygrać nie mogła. Zresztą zdawał sobie z tego sprawę zarówno rząd, prezydent Ignacy Mościcki, jak i wódz naczelny marszałek Edward Śmigły-Rydz. Walkę z najazdem niemieckim podjęliśmy dlatego, że III Rzesza miała ulec koalicji. Tak się też i stało, tyle że o wiele za późno dla zachowania suwerenności Polski. Niemcy mogły jednak przegrać wojnę już w 1939 r. – choć nie zależało to od Wojska Polskiego. Możliwe było obalenie Hitlera przez opozycję wojskową. Obiecywał bowiem, że najazd na Polskę nie spowoduje reakcji Francji i Wielkiej Brytanii. Gdy jednak 3 września państwa te wypowiedziały wojnę III Rzeszy, wielu Niemców zdało sobie sprawę, że może to oznaczać klęskę ich ojczyzny (i  tak też się przecież w  końcu stało). Antyhitlerowska opozycja w Wehrmachcie była w 1939 r. bardzo silna i miała możliwość obalenia Führera. Wówczas najprawdopodobniej rozpoczęłyby się rozmowy pokojowe, po których osiągnięto by zapewne jakiś kompromis. Np. za wycofanie wojsk z Polski Liga Narodów nagrodziłaby III Rzeszę Gdańskiem. Niemcy zakończyliby wojnę małym sukcesem, a i Polsce nie stałaby się większa krzywda. Ucierpiałby tylko polski prestiż.

Kolejny zwycięski dla aliantów scenariusz to taki, w którym Niemcom nie przychodzą z pomocą Sowieci. Stalin był tyranem, mógł zmienić decyzje wedle swojego widzimisię. Zresztą istniały ku temu powody – np. konflikt wojenny z Japonią w Chinach i Mandżurii. Gdyby zaś Armia Czerwona nie zaatakowała 17 września wschodnich ziem Rzeczypospolitej, schroniłyby się tam uchodzące przed Wehrmachtem polskie oddziały. Czy Niemcy byliby zdolni atakować tak daleko od własnych baz? Prosta kalkulacja wskazuje, że główne siły niemieckie doścignęłyby reorganizowane na wschodzie Rzeczypospolitej oddziały Wojska Polskiego po kilkunastu dniach marszu. Niemcy dopiero po ostatecznym pokonaniu Polaków mogliby zawrócić swoje dywizje na zachód, przeciwko Francji. To zajęłoby im kilkanaście dni pieszego marszu powrotnego oraz kilka dni podróży koleją. A do tego czasu Francuzi odnieśliby sukces na Zachodzie. Francuzi bowiem naprawdę szykowali się do potężnego uderzenia, którego zaniechano nie z powodów militarnych, ale czysto politycznych. 17 września do wojny włączył się bowiem ZSRR, więc parlament francuski musiał wypowiedzieć się, czy także i Sowieci są wrogiem Francji. Nic dziwnego, że atak na Rzeszę – którego rozpoczęcie planowano na 20–21 września – został wstrzymany. Tymczasem takie natarcie mogłoby przynieść błyskawiczne alianckie zwycięstwo, bowiem gros niemieckich wojsk zaangażowano w  Polsce. Im dłużej Wehrmacht ścigałby uchodzące polskie dywizje, tym większy byłby francuski sukces. Im więcej zaś dywizji Niemcy skierowaliby znad Wisły nad Ren, tym mniejsza byłaby polska porażka.

Nawet jeśli uderzenie francuskie nie zakończyłoby wojny jeszcze w tym samym miesiącu, to bardzo łatwo można wyobrazić sobie taki przebieg wojny 1939 r., w którym Niemcy walczą na dwa fronty – nad Renem i nad Wisłą (czy raczej nad Dniestrem). Po kilku miesiącach takich zmagań szala zwycięstwa przechyliłaby się na stronę aliantów, choćby dlatego, że III Rzeszy brakło w 1939 r. surowców do prowadzenia długotrwałych walk. II wojna światowa naprawdę mogła potoczyć się po naszej myśli…