W XVI czy w XVII wieku wcale nie było tak łatwo umrzeć. Okazji, by odejść z tego świata, oczywiście nie brakowało, jednak chodziło o to, by zrobić to we właściwy sposób. Zwłaszcza jeśli urodziło się szlachcicem. Umrzeć nie można było np. w strachu. Tymczasem z jednej strony człowiek epoki baroku dążył do śmierci na polu walki, a z drugiej – kochał spokój i życie wiejskie. Jak ujął to Giordano Bruno, „początek, środek i koniec, narodzenie, wzrastanie i doskonalenie się wszystkiego, co widzimy, jest z przeciwieństw, przez przeciwieństwa, w przeciwieństwach, ku przeciwieństwom”. W baroku owe sprzeczności były niezwykle mocno odczuwane, ponieważ człowiek był pewny swej małości oraz kruchości świata doczesnego wobec pozaziemskiego.
Mocno zaznaczały się dwa rodzaje czasu: ziemski i eschatologiczny [dotyczący „rzeczy ostatecznych” – przyp. red.]. Między nimi zaś znajdował się człowiek, którego jedynym stałym punktem odniesienia była jego własna śmierć. W kulturze staropolskiej śmierć jawi się najczęściej jako okrutna pogromczyni życia ludzkiego, lecz jest także wybawicielką od absurdu życia. W zależności od kontekstu może być utożsamiana z czymś dobrym, a więc budzić nadzieję, lub czymś złym, kojarzonym ze strachem i zwątpieniem. Jak zatem podchodził do niej szlachcic rycerz?
Bóg, Honor, Ojczyzna, śmierć
Wyjątkowe pochodzenie szlachty (patrz ramka) oraz poczucie misji decydowały o swoistej wyższości nad innymi stanami w chwili śmierci. Panów braci wyróżniały też „wyłącznie” szlacheckie przymioty, takie jak: odwaga, wierność, honor i cnota. Łukasz Górnicki w „Dworzaninie polskim” napisał: „szlachectwo jest jako rozpalona pochodnia (…) nie rozświeca uczynków podłych ludzi, przeto nie mają oni pobudki do cnoty ani bojaźni niesławy”.
Najistotniejsze pojęcie w słowniku szlachcica stanowił honor, którego utrata groziła kompromitacją. Stanowił on pewien system zobowiązań etycznych, wynikających z posiadania tarczy herbowej. Pojęcie to było jednak nader rozległe i miało niezbyt sprecyzowane granice. Honor oznaczał zarówno spłatę długu karcianego, jak i wystąpienie w obronie czci kobiety, ale zawsze z szablą w dłoni. Szlachta polska nie czekała na interwencję władz, gdy urażono czyjś honor. Jak można przeczytać w literaturze pamiętnikarskiej, biesiady kończyły się często kłótnią, a nawet obcięciem uszu i nosa.
Szlachcica obowiązywało ponadto męstwo i rycerskość (jako symbol wyższości grupy), odwaga (wykluczająca tchórzostwo, ale już nie np. grabież czy okrucieństwo). Pamiętnikarze szlacheccy XVII w. z pogardą pisali o tych, którzy na polu bitwy w obliczu ostatecznego ciosu okazywali bojaźń. Śmierć na polu walki w obronie Ojczyzny to rzecz najlepsza – ukoronowanie życia przedstawiciela wybranego przez Boga narodu. Zatem taka śmierć była jednym z symboli stanu szlacheckiego. Ba, szlachcic powinien w zasadzie takiego końca oczekiwać i nigdy nie okazywać lęku. Przynajmniej przed kompanami.
Za (chrześcijańską) wolność naszą i waszą
Jako rzekome „przedmurze chrześcijaństwa” Polska miała bronić wiary, szlachcic zaś – być gwarantem nienaruszalności wartości politycznych i religijnych. Szlachta wierzyła, że położenie kraju między wrogimi państwami to wynik boskiego planu. Dopiero Stanisław Staszic pod koniec XVIII stulecia powiedział: „Nie ma w całej Europie drugiego takiego kraju, który by tak źle był położony jak Polska”. Takie właśnie jego położenie paradoksalnie wyznaczyło rolę szlacheckiemu narodowi: obronę innych narodów chrześcijańskich. Na tym tle śmierć szlachcica urastała do rangi męczeństwa w imię najwyższych wartości. Był wojownikiem Boga.
W epoce baroku człowiek bardzo mocno odczuwał swoją zależność wobec Boga, ponieważ to On dawał mu poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Z tego powodu toczono wojny, które usprawiedliwiano koniecznością wypełniania woli Stwórcy. Człowieka nie odstępowało przekonanie o łączności z Bogiem i o jego ingerencji we wszystkie dziedziny życia, co z czasem nabrało charakteru prawdy oczywistej. Od mieszkańca Korony oczekiwano zatem przywiązania do religii chrześcijańskiej, gotowości złożenia ofiary ze swego życia i wypełniania praktyk religijnych. Taki wzorzec sięgał korzeniami do literatury hagiograficznej, w tym szczególnie do życiorysów Archanioła Michała, św. Maurycego, św. Jerzego czy św. Wacława. Przeciętny szlachcic miał pozostać religijny, choć nie musiał być ascetą. Miał służyć Bogu, ale nie rezygnować z życia. Grzeszył, ale równocześnie fundował klasztory. Był blisko Boga, ale nie tracił kontaktu z ziemskim otoczeniem.
Sztuka dobrego umierania
Rozdarty wewnętrznie, pchany ku śmierci na polu bitwy (gdyż inaczej nie zasłużyłby na ogólny podziw oraz nagrodę w niebie), a równocześnie zwyczajnie chcący żyć jak najdłużej, jak najlepiej i jak najwygodniej, człowiek musiał jeszcze pamiętać, że umrzeć trzeba dobrze przygotowanym… Wskazówki dobrej śmierci (a więc opatrzonej sakramentami) zaczęły się pojawiać już w średniowieczu.
Była to śmierć wieńcząca życie zgodne z Bożymi przykazaniami. Aby się do niej odpowiednio przygotować, należało skorzystać z właściwych poradników, którymi ówczesne społeczeństwo chętnie się posługiwało. Owe „Ars bene moriendi” to nic innego jak zbiór rozważań, wskazówek i napomnień służących przygotowaniu człowieka do końcowej fazy życia.
Na czym polegać miała odpowiednia śmierć? Należało pogodzić się z najbliższymi i z Bogiem, zadbać o swoją rodzinę i dom, a nade wszystko odchodzić w otoczeniu krewnych i przyjaciół „nie zaznając – zarówno w życiu jak i przy zgonie – samotności (…). Tuż za bramą śmierci czeka go (bowiem) ludne, uporządkowane na wzór Rzeczypospolitej niebo oraz znajome twarze sarmackiej królowej, świętych opiekunów i czcigodnych antenatów”. Wzorce, podobnie jak plastyczne wyobrażenia samej śmierci, miały na celu przygotowanie człowieka do ostatniego etapu ziemskiej wędrówki. Były one jednak nie tylko związane z emocjami, ale przede wszystkim dotyczyły religijnej sfery życia. Pełniły zatem funkcje moralizatorskie – uświadamiały człowiekowi konsekwencje życiowych wyborów.
W pewnym wieku należało w zasadzie zająć się już tylko przygotowaniem do opuszczenia tego świata. Ten tok myślenia świetnie ilustruje historia jednej z szacownych matron, która, goszcząc u siebie możnych panów, zeszła w czasie uczty do sali, gdzie spożywano kolację. Wzbudziła tym ogromną sensację oraz niesmak. Dlaczego? Ponieważ była już „w tym wieku”, w którym obyczaj nakazywał czekać na śmierć. Idealnie: z gromnicą w dłoniach i we własnym łożu.
Na dobrą śmierć składało się parę ważnych elementów: umiejętność rozstania się z wszelkimi dobrami doczesnymi, pożegnanie z rodziną, żal za grzechy, spowiedź oraz oddanie modlitwie. Jeden z czołowych sarmackich poetów Wespazjan Kochowski w „Trybucie Należytym Wdzięczności Wszystkiego…” pisał: „Tobie tedy, o wieczny Panie, rany moje otwieram; a potem z suplikującym Dawidem miłosierdzia żebrzę: Zmiłuj się nade mną!”. W 1675 r. została wydana „Nauka dobrego i szczęśliwego umierania”. Była to antologia traktatów o dobrym umieraniu.We wszystkich zebranych w owym kompendium poematach przestrzegano człowieka przed grzesznym życiem. Ukazywano grzechy, a także czekające za nie kary piekielne. Na ich kartach znaleźć można także żywoty świętych.
Lekcja kościotrupa
Wskazówek, jak dobrze umrzeć, można też szukać w dziełach sztuki, które „czytano” niczym księgi. Niezwykle ciekawa jest „Alegoria śmierci” z kościoła parafialnego w Bodzanowie. Na pierwszym planie widać jadącą na siwym koniu, strzelającą z łuku, śmierć. Kościotrup – odziany w rozwiany płaszcz, z kosą i kołczanem, z głową ozdobioną koroną – staje się jednym z jeźdźców Apokalipsy (na dole przedstawienia znajduje się cytat z tejże księgi). Centralna postać śmierci rozdziela dwa sposoby umierania: dobry i zły. Powyżej stosu rozrzuconych kości oraz sceny dobijania rannego (co jest przestrogą przed nagłą śmiercią) został przedstawiony człowiek w łożu, trzymający w dłoniach świecę, do którego zbliża się ksiądz z ostatnim namaszczeniem. Przy umierającym zgodnie z zaleceniami traktatów „ars bene moriendi” klęczy bliska mu osoba, modląca się za jego duszę.
Dalej skonfrontowano ze sobą dwa pogrzeby: dobry i zły. Pierwszy, zgodny z rytuałem, z procesją zmierzającą do kościoła, zdaje się drogą do zbawienia. Drugi odbywa się bez duchownego, a zamiast orszaku pojawia się jedynie ptak atakowany przez dzikie zwierzę – symbol szatana, który porywa duszę do piekła. Niepewność czasów siedemnastowiecznej Polski podkreśla też strój owej śmierci, który może się wiązać z najazdami tatarskimi. A więc w tak niespokojnych czasach, gdy śmierć często nadchodzi niespodziewanie, przygotowanie się do niej staje się niezwykle istotne. W przedstawieniu tym podkreślono wątek moralizatorsko-dydaktyczny: widz wie, że za nieprzestrzeganie Bożej woli czeka go kara, zaś zastosowanie się do traktatów „ars bene moriendi” oznacza przejście do raju.
Ludzie w epoce baroku żyli ze świadomością śmierci, która mogła ich spotkać w każdej chwili, a więc także i „teraz”. Świadczy o tym chociażby fragment utworu Wacława Potockiego: „cokolwiek z czasem wyszło, wszystko ginie w czasie”.To świadomość upływu czasu powodowała tak częste przypominanie o śmierci, która była pogromczynią doczesności. W sztukach plastycznych można dostrzec upomnienie, że indywidualny czas każdego człowieka jest ograniczony. A „gloriae mundi”, czyli cała chwała tego świata, nieuchronnie przemija.
Pogrzeb z przytupem
W jakikolwiek sposób wojujący szlachcic odszedł z tego świata – w glorii chwały na polu walki, w czasie bitwy o honor damy czy w efekcie obfitej kolacji – należało go jeszcze godnie pochować. Pogrzeby przypominały teatr żałobny, w którym główną rolę odgrywał sam zmarły. A wszystko to zgodnie z sarmackim obyczajem. Całość była często aranżowana z ogromnym rozmachem i fantazją. Zdarzało się też przy tym, że ignorowano wolę zmarłego, który poprosił o skromny pogrzeb (bywało, że najpierw spełniano jego wolę, by potem zorganizować wystawny pochówek). Stąd niekiedy zapożyczano się na ogromne sumy, byle tylko pochówek wypadł bardziej okazale i efektowniej od pogrzebu sąsiada.
Często zatem w bogato oświetlonym świecami kościele, którego ściany przyozdabiano adamaszkiem, czekał katafalk pokryty purpurowym aksamitem, czyli tzw. castrum doloris – zamek boleści, na którym stawiano trumnę. Umieszczano go w kościele przed ołtarzem, pośrodku nawy lub w kaplicy. Czasami w świątyni, przed głównym ołtarzem, wśród ogólnego lamentu łamano drzewce proporców. Do trumny przyczepiano portret zmarłego. Nie był to jednak koniec uroczystości pogrzebowych. Gości czekało jeszcze wysłuchanie oracji wysławiających zmarłego. Zdarzał się także wjazd na koniu aktora ucharakteryzowanego na podobieństwo nieboszczyka. Upadek z konia symbolizował śmierć.
I tak w ceremonii pogrzebowej hetmana wielkiego koronnego Józefa Potockiego uczestniczyło: 10 biskupów, 60 kanoników, 1275 księży katolickich, 430 unickich i greckokatolickich. Ze 120 armat strzelano przez 6 dni. Sama „uroczystość trupowa” trwała dwa tygodnie i jak podają pamiętniki: „do ćwierci roku niektórzy goście przyjmowani przez syna zmarłego hetmana bawili w Stanisławowie”. Poeta Franciszek Karpiński, świadek tamtej uroczystości, wspominał, że „z domu Bożego stajnię zrobiono. Wjeżdżali (…) wybrani rycerze po jednemu i ten z nich kruszył kopię przy herbie będącym u nóg hetmańskich, inny łamał szpadę, inny rzucał pałasz (…) inszy chorągiew itd., każdy zaś przy nogach trumny spadał z konia, niby żal po hetmanie swoim udając. (…) Dwaj z tych bohaterów świece na katafalku porozrzucali, ale udał się lepiej niby żal i spadanie z koni, bo byli dobrze pijani”.
A to wszystko w imię dobrej śmierci.
Warto wiedzieć:
Klejnot z Boskiego Wyroku
Szlachcic genezy swojego stanu dopatrywał się w Biblii. Wskazywano na decyzję Noego, który przekazał Semowi uprawnienia kapłańskie, Jafetowi powinności militarne, Chamowi zaś przykazał uprawę ziemi. Wywnioskowano stąd, że taki jest właściwy podział stanowy Korony. Bóg był strażnikiem raz ustanowionego porządku, a jego wizualną alegorię stanowiło ludzkie ciało i otaczająca człowieka przyroda. Doszukiwano się także niezwykłego pochodzenia; i tak na przykład Jan Ostroróg w mowie skierowanej do papieża Pawła II podał następującą genezę pochodzenia: „nazywamy się Wandalami, Lachitami od Lacha, sprawcy imienia naszego przed czasami Wandy, a w końcu imię Polaków dostaliśmy od częstych zwycięstw w polu”.