29 kwietnia 1928 r., Zamek Królewski w Warszawie. Wokół stołu znakomici goście. Z polskich dostojników m.in. prymas Aleksander Kakowski, wicepremier Kazimierz Bartel, marszałkowa Aleksandra Piłsudska. Wszyscy pałaszują wykwintny deser, a w tle przygrywa im orkiestra smyczkowa. Nagle zapada cisza. I nic dziwnego: z miejsca podźwignął się gospodarz – prezydent Ignacy Mościcki. Z uniesionym kieliszkiem w dłoni zaczyna wygłaszać toast. Jak zawsze: długi, kwiecisty i pełen dygresji. Tym razem jednak – dość wyjątkowo – pointa wypowiedzi jest zupełnie jasna. „Polskę od wieków łączą z narodami muzułmańskimi szczere i serdeczne uczucia przyjaźni i wzajemnego zaufania – kwituje pierwszy urzędnik Rzeczypospolitej. – Imię Afgańczyka otwiera w Polsce wszystkie serca!”.
Rozlegają się brawa, klaszcze nawet papieski nuncjusz. Orkiestra gra hymn Afganistanu. To właśnie król tego państwa – Amanullah Chan jest gościem honorowym. Na komplementy odpowiada zapewnieniami, że także Afgańczycy do żadnego narodu nie lgną tak silnie jak do Polaków. Po uczcie będzie jeszcze raut, po raucie wycieczki po stolicy. Można by powiedzieć: ot, typowy spektakl propagandowy w wykonaniu polskich służb dyplomatycznych. A jednak wizyta Amanullaha wcale nie była typowa. Zdradziła emocje, których nikt chyba się nie spodziewał. Dziś może też stanowić trzeźwiący kontrapunkt dla publikowanych niemal każdego dnia ostrzeżeń przed imigrantami z Syrii, terrorystami z Iraku i sprzedawcami kebabów o śniadej skórze. 88 lat temu Polacy nie tylko nie bali się islamu, ale wręcz… szaleli na punkcie wszystkiego, co związane z tą religią.
Orientalistka z Uniwersytetu Jagiellońskiego dr hab. Kinga Paraskiewicz zajścia z 1928 r. określiła wprost mianem „Amanullahiady”. Tłumy wyległy na ulice. Tysiące Polek i Polaków wiwatowały na cześć władcy i jego małżonki. Nagłówki gazet krzyczały: „Przyjaźń między Polską a Afganistanem!”, „Odwieczne więzy przyjaźni między Polską a ludami mahometańskimi”. Prasa prezentowała nasz kraj jako najbliższego sojusznika islamu i państwo gotowe prezentować interesy muzułmanów światu zachodniemu. I nikt nie pisał o tym z obawą. Przeciwnie – i politykom, i mediom marzyło się, by II RP stała się dla islamu bramą do Europy. Z drugiej strony Afganistan zaczęto postrzegać jako… swoistą Polskę Bis. Dziennikarze podkreślali, że Amanullah przewodzi gnębionemu przez ponad stulecie rycerskiemu narodowi, który ledwo co wydostał się spod jarzma imperiów, w tym carskiej Rosji. Analogie nasuwały się same.
Atmosferę podsycali jeszcze polscy muzułmanie. Dzień po obiedzie na Zamku odbył się specjalny odczyt. Przed polskimi politykami i królem Afganistanu wystąpił wielki mufti Rzeczypospolitej Jakub Szynkiewicz. Opowiadał, że w Polsce „ze strony władzy” islam nigdy „nie doznał żadnego ucisku”. Już od czasów Jagiellonów wolno było „budować meczety, zakładać miziary i wychowywać dzieci nasze w wierze przodków”. Co nawet ważniejsze: tradycja ta nadal trwała. Mufti podkreślił, że po dramatycznym okresie zaborów, zmuszającym do walki o zachowanie własnej tożsamości, muzułmanie znów mogli odetchnąć. „Oto powstaje Wolna Polska i islam od razu odczuł przychylność polskiego rządu, odbierając sumy na odbudowę zniszczonych przez wojnę światową meczetów i otrzymując zapomogi dla duchowieństwa” – zaznaczył. Na potwierdzenie swoich słów miał konkretne liczby. 19 aktywnych parafii, 16 funkcjonujących meczetów. Dla niego było sprawą oczywistą, że muzułmanie nad Wisłą to naprawdę Polacy. Że niezależnie skąd pochodzą, powinni uczyć się prawideł swej wiary w języku polskim, a do Allaha zanosić modły „za dobro Rzeczypospolitej”. Bo przecież jedyny Bóg musi stać po stronie narodu, który zawsze był gotowy wspierać muzułmanów w potrzebie. Szanując różnice i powściągając uprzedzenia.