W jakiej części nasz los składa się z zewnętrznych okoliczności i czegoś, co ma tysiące nazw: od przeznaczenia po matrix? Nasze poczucie kierowania życiem w dużej mierze jest złudzeniem.
Kiedy młody mężczyzna o imieniu Lawrence obudził się w Halloween 2010 roku w swoim pokoju w Singapurze, pomyślał pewnie, że czeka go wspaniały dzień. Choćby dlatego, że wieczorem miał iść na imprezę do jednego z najlepszych klubów w mieście. Lawrence, syn znanego amerykańskiego biznesmena, nie musiał się liczyć z pieniędzmi.
Osiemnastolatek przeżył ten dzień, odliczając być może godziny, a później minuty do spotkania z przyjaciółmi, choć gdyby wiedział, że to ostatni dzień jego życia, inaczej patrzyłby na zegarek. Kiedy wreszcie pojawił się w Attica Club na Clarke Quay, była godzina 22.30. Nigdy wcześniej nie pił tyle alkoholu. Myślał, że tańczy z kolegami poprzebieranymi za kościotrupy, tymczasem rozpoczął taniec ze śmiercią. Tą prawdziwą.
Kiedy wlewał w siebie kolejne drinki, nawet nie przyszło mu do głowy, że wyciąga rękę w jej stronę. Kiedy o 2.30 pijany wsiadał do taksówki, nic nie wskazywało, że to jego ostatni przejazd przez miasto. Nie wiedział, że uaktywnił się matrix. Najpierw w postaci taksówkarza, który niezbyt wyraźnie usłyszał adres, pod jaki ma zawieźć pijanego młodego człowieka, i przetransportował go do innego kompleksu mieszkaniowego. Lawrence zwymiotował w taksówce i na chwilę być może poczuł ulgę. Kiedy wysiadł z auta, nie zauważył, że nie stoi przed swoim domem.
Wtedy matrix zadziałał po raz drugi – oto na zmianie tego dnia pojawił się nocny portier, który dopiero zaczynał pracę w tym miejscu. Portierzy w Singapurze zwykle znają twarze mieszkańców swoich domów. Ten nie rozpoznał Lawrence’a, ale wpuścił go bez mrugnięcia okiem, bo uznał, że skoro podjeżdża taksówką i pakuje się do środka, to musi być mieszkańcem. Nie wiemy, dlaczego Lawrence wjechał na piętro, na które wjechał, i poszedł w odnogę korytarza, w którą poszedł. Matrix? Wiemy, że wszedł do jednego z mieszkań jak do siebie, budząc lokatora, a potem na oczach tego ostatniego wyszedł przez okno i poleciał w dół. Pięć godzin później umarł w szpitalu.
Przekonanie, że nasz los tkwi całkowicie w naszych rękach, jest jednym z największych złudzeń współczesnych ludzi. Realistyczne spojrzenie na to, na co mamy wpływ, sprawia, że to przekonanie musi się rozsypać w pył. Jesteśmy w dużej mierze niewolnikami matriksa. Zaplanować możemy tylko niewielki fragment naszego życia. Gdybyśmy żyli na co dzień tą prawdą, wyeliminowalibyśmy większość naszych zmartwień, lęków i wymogów wobec nas samych, innych ludzi i rzeczywistości w ogóle. Wyjęlibyśmy też bicz z dłoni tych wszystkich, którzy szantażują nas sloganami typu „bierz sprawy w swoje ręce” albo „jesteś kowalem swojego losu”.
Oprócz zdrowej zachęty, żeby się w życiu o coś starać, często tkwi w takich nakazach oskarżenie. Są narzędziem nacisku, które sprawia, że podejmujemy decyzje przynoszące nam udrękę. Poddani ocenie, czujemy się uszkodzeni i bezwartościowi. Istota ludzka jest zdetermino- wana tylko nieco mniej niż pyłek z dmuchawca rozsiewany przez wiatr. Być może jej największą powinnością nie jest to, żeby starać się wylądować w określonym miejscu i powołać do życia nowy dmuchawiec, który wypuści w niebo nowe pyłki, tylko coś zupełnie innego. Co? Na przykład to, żeby cieszyć się szybowaniem po letnim niebie.