Kiedy brytyjski fotograf Jimmy Nelson postanowił wykorzystać w wychowaniu swoich dzieci doświadczenia, jakie wyniósł z przebywania wśród społeczeństw tradycyjnych, ludzie patrzyli na niego jak na wariata. A właściwie nadal tak patrzą. – „Zostałem ojcem, kiedy miałem 25 lat. Córkę zabierałem wszędzie ze sobą, przywiązywałem ją chustą do swojego ciała i tak towarzyszyła mi na spacerze, kiedy jeździłem na rowerze czy szedłem na spotkania zawodowe. Spędziła tak ze mną dwa lata, płakała, kiedy zostawała sama” – opowiada Jimmy.
Jimmy Nelson urodził się w Wielkiej Brytanii, ale od lat mieszka w Amsterdamie z żoną Holenderką. Od wczesnej młodości podróżował i utrzymywał się z fotografii. Miał 17 lat, kiedy po źle dobranych lekach na malarię stracił wszystkie włosy (nigdy już nie odrosły), postanowił uciec z Anglii i wyjechać do Tybetu. 24 lata – kiedy wysyłał mediom zdjęcia z krajów objętych konfliktami, m.in. z wojny w Afganistanie. 48 lat – kiedy postanowił zrealizować nowy niezwykły pomysł – wyruszył w podróż dookoła świata, żeby sfotografować członków 35 ginących plemion. Projekt zatytułował „Before They Pass Away” („Zanim odejdą”). Przez te wszystkie lata Jimmy nauczył się sporo o życiu w tradycyjnych społeczeństwach. Także o wychowywaniu dzieci.
„W tradycyjnych społeczeństwach dzieci są wciąż w kontakcie z drugim człowiekiem, przede wszystkim z rodzicami, a kiedy rodzice pracują – zajmują się nimi krewni albo starsze rodzeństwo. W nocy wszyscy śpią razem – rodzice i dzieci obok siebie. Plemienne dzieci nie marudzą, płaczą niewiele albo wcale. Nie mają powodu – są bezpieczne, mają fizyczny kontakt z matką i praktycznie nieograniczony dostęp do jej piersi. Ich potrzeby są w pełni zaspokajane” – mówi Nelson. „Kiedy zostaliśmy rodzicami, postanowiliśmy z żoną, że będziemy dzielić z dziećmi nasze łóżko”. I chociaż metody wychowawcze Jimmy’ego budzą zdziwienie, a może nawet zgorszenie wśród jego sąsiadów czy znajomych, to nie są ni-czym dziwnym w społeczeństwach tradycyjnych.
Badacze kultur podkreślają, że nowoczesne społeczeństwa – mimo oczywistych różnic kulturowych – obracają się w kręgu określonych praktyk wychowawczych wobec dzieci. W Japonii, Niemczech, Polsce czy w Stanach Zjednoczonych dzieci chodzą do szkół i realizują odgórnie ustalony program edukacji, bawią się w grupach rówieśniczych, a o ich bezpieczeństwo dbają nie tylko rodzice, ale i system, czyli policja bądź pracownicy społeczni. Nawet sposób karmienia jest poddawany publicznej dyskusji. Tymczasem warto wyjrzeć poza ten schemat. Chociaż niektóre metody wychowawcze tradycyjnych społeczności mogą się nam wydać kontrowersyjne (np. przyzwolenie wśród niektórych plemion w Papui-Nowej Gwinei na zabawy dziecka z ogniem albo zabawy nożem popularne wśród dzieci Indian Pirahã), to inne mogą inspirować.
W dzień i w nocy
Podobno jesteśmy jedynym gatunkiem, który kładzie spać swoje dzieci z dala od siebie, w osobnym pomieszczeniu i zostawia je w nocy same. Mowa tu oczywiście o współczesnych społeczeństwach, bo w społecznościach tradycyjnych kwestia ta wygląda zupełnie inaczej. „Badanie na próbie 90 plemion pokazało, że w żadnym z nich matka i dziecko nie śpią osobno – pisze Jared Diamond, amerykański biogeograf, w książce »The World Until Yesterday. What Can We Learn from Traditional Societies«. – W społecznościach plemiennych matka i dziecko śpią razem, w tej samej chacie, na tym samym łóżku albo tej samej macie”.
Nic w tym dziwnego, przez tysiące lat rozwoju ludzkości dzieci spały razem z rodzicami. Podkreślają to zresztą zwolennicy rodzicielstwa bliskości, którego idea czerpie sporo z tradycyjnych praktyk wychowywania dzieci. „Rodzicielstwo bliskości nie jest nowym stylem rodzicielstwa, nie jest też nową modą czy przelotnym kaprysem” – mówią pediatra William Sears i jego żona Martha, autorzy „Księgi rodzicielstwa bliskości” i rodzice ośmiorga dzieci. „Tak naprawdę to stary sposób zajmowania się niemowlętami. Opiera się na sposobach dbania o dzieci i matki obecnych w wielu kulturach tradycyjnych”. I dodają: „Spanie z dzieckiem to jeden z filarów rodzicielstwa bliskości. Antropolodzy lubią termin »współspanie«, my jednak wolimy mówić o »dzieleniu się snem«. Spanie z dzieckiem może pomóc rodzicom w nawiązywaniu z nim bliskości, z drugiej zaś strony bycie w zasięgu dotyku rodzica minimalizuje u dziecka niepokój związany z nocnym rozstaniem.
Pozwala przekonać niemowlę, że sen jest stanem przyjemnym. Dla matek bliskość dziecka może być ułatwieniem w nocnym karmieniu”.
Searsowie przyznają jednak, że „typowe w naszej kulturze jest przekonanie, że dziecko od początku powinno spać samo, a spanie z nim jest dziwaczne, może być niebezpieczne, no i na pewno nie jest to coś, co robią nowocześni rodzice”. „W rezultacie zostawiamy nasze dzieci same w pokoju, leżące na płasko w kołysce i patrzące w sufit – dodaje Jimmy Nelson. – Nic dziwnego, że czują się samotne i płaczą”. W społeczeństwach tradycyjnych dziecko niemal przez cały czas ma fizyczny kontakt z drugą osobą, zwykle z matką, czasem z innym opiekunem. W ciepłym klimacie matki często chodzą niemal nagie, więc jest to kontakt „skóra do skóry”. Niemowlęta z afrykańskiego ludu Kung spędzają w ten sposób niemal cały pierwszy rok życia. Dziecko jest z matką niemal cały czas, a separacja następuje mniej więcej po półtora roku i jest inicjowana przez samo dziecko, które chce się bawić z innymi.
Mieszkający w zimniejszym klimacie Indianie Nawaho owijają swoje dzieci w powijaki, które chronią przed zimnem, ale i ograniczają możliwości ruchu. Niemowlęta spędzają tak 60–70 proc. czasu przez pierwsze sześć miesięcy życia, towarzysząc wszędzie matkom. Czy krępowanie dziecka nie opóźnia jego rozwoju? Badania porównawcze dzieci Indian Nawaho oraz dzieci amerykańskich i brytyjskich wykazały jednak, że nie ma między nimi istotnych różnic w rozwoju. „Cóż, wydaje się raczej, że zachodnie dzieci śpiące w osobnych pokojach i spędzające większość czasu w kołyskach są bardziej społecznie izolowane niż dzieci indiańskie” – ocenia Jared Diamond.
W pozycji horyzontalnej
Diamond zauważa różnice kulturowe także w sposobie przenoszenia dzieci. Kiedy Zachód przewozi swoje dzieci w wózkach, społeczeństwa tradycyjne noszą je na rękach lub przytroczone do ciała. „Noszenie dziecka przy sobie nie jest nowym pomysłem – przypominają zwolennicy rodzicielstwa bliskości. – Przez stulecia kobiety z różnych kultur na całym świecie nosiły dzieci w chustach i szalach, to wózki są stosunkowo nowym wynalazkiem”.
Dzieci plemienne transportuje się zwykle w pozycji wertykalnej, wyprostowane, skierowane twarzą do przodu, dzięki czemu mogą oglądać świat z tej samej perspektywy, co ich opiekunowie. Na Zachodzie jest inaczej. W wózkach dziecko zazwyczaj leży, czasem spogląda w tył, podobnie jak w wielu nosidełkach. Może to dlatego, jak wykazały badania, dzieci ludu Kung w porównaniu z amerykańskimi czy europejskimi są bardziej rozwinięte pod względem neuromotorycznym.
Poza tym „noszone dzieci mniej grymaszą, spędzają więcej czasu w stanie spokojnego czuwania – piszą państwo Searsowie. – Kiedy dosłownie nosisz dziecko na sobie, np. w specjalnej chuście, stajesz się bardziej wrażliwym rodzicem, ono zaś uczy się zadowolenia i zaufania do opiekuna (…), a poza tym wiele uczy się o świecie. Staje się uczestnikiem codziennych czynności”. Searsowie podkreślają też, pomiędzy karmieniami – ok. 14 minut. W nocy matka budzi się przynajmniej dwukrotnie, żeby nakarmić niemowlę, a poza tym je ono samo kilkakrotnie bez budzenia rodziców. Dzieci karmione są piersią do trzeciego, a nawet czwartego roku życia. W nowoczesnych społeczeństwach dziecko bywa przez wiele godzin dziennie odseparowane od matki. W rezultacie karmione jest rzadziej, posiłek trwa dłużej, a przerwy między karmieniem są znacznie dłuższe. Rezolucja Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) z 1994 r. zaleca, aby niemowlęta były karmione wyłącznie mlekiem matki do szóstego miesiąca życia, a do drugiego roku życia – mlekiem i innymi produktami.
Płacz, mały, płacz?
Pediatrzy i psychologowie dziecięcy spierają się, jak reagować na dziecięcy płacz: czy lepiej jak najszybciej utulić dziecko, czy raczej „pozwolić mu się wypłakać”? Ostatnio popularność zdobywa teoria wzmocnienia pozytywnego. Zgodnie z nią rodzice powinni reagować na płacz, ale nagradzać dziecko (np. brać na ręce), gdy nabierze oddechu i przestanie płakać.
W tradycyjnych społeczeństwach rodzice na płacz reagują natychmiast. Pigmeje Efe w ciągu 10 sekund, matki z plemienia Kung jeszcze szybciej, bo w ciągu 3–10 sekund. W rezultacie dzieci Kung płaczą mało – zwykle przez minutę co godzina, często napady płaczu kończą się już po 10 sekundach. Badania wykazały, że dzieci plemienne płaczą o połowę mniej niż dzieci holenderskie.
William i Martha Searsowie podkreślają, że dziecięcy płacz zbyt często i niesprawiedliwie postrzegamy jest jako narzędzie manipulacji. „Panuje przekonanie, że płacz niemowlęcia to nieprzyjemne przyzwyczajenie, które należy przełamać, aby pomóc dziecku dopasować się do środowiska dorosłych – mówią. – Tymczasem płacz jest sygnałem, dzieci w ten sposób próbują się komunikować. Opóźnianie reakcji na płacz niemowlęcia nie nauczy go płakać ani trochę mniej, przeciwnie, może doprowadzić do tego, że będzie płakało bardziej i w sposób bardziej szarpiący nerwy”. Badania wykazały, że dzieci, których płacz spotyka się z szybką odpowiedzią, jako nieco starsze niemowlęta uczą się płakać mniej. Płacz dziecka ma pozwolić mu przetrwać, zwracając uwagę na jego potrzeby. Naukowcy widzą w nim sygnał doskonały: na tyle niepokojący, żeby zwrócić uwagę rodziców, ale zarazem nie dość drażniący, by wywołać chęć ucieczki zamiast interakcji. Dzieci najczęściej przestają płakać w chwili, gdy rodzice zareagują na płacz.
Siła pokoleń
Wśród Pigmejów Aka czy Efe świeżo narodzone niemowlę przekazywane jest z rąk do rąk, całowane. Antropolodzy postanowili zbadać, jak często dzieci „puszczane są w ruch” – okazało się, że średnio osiem razy na godzinę. Matki dzielą się opieką nad dziećmi z ojcami i krewnymi, w tym dziadkami, ciotkami, babciami ciotecznymi, innymi dorosłymi i starszym rodzeństwem. Niemowlęciem Efe w ciągu jego pierwszych czterech miesięcy życia zajmuje się średnio 14 opiekunów. David Everett, który wiele lat żył wśród Indian Pirahã w Brazylii, mówił: „Największa różnica pomiędzy dziećmi amerykańskimi a Pirahã polega na tym, że te drugie bez ograniczeń włóczą się po wiosce i uważa się, że opieka nad nimi to odpowiedzialność wszystkich mieszkańców”. Antropolodzy badający małe społeczności są zwykle zaskoczeni poziomem rozwoju umiejętności społecznych wśród tamtejszych dzieci i uważają, że bogactwo opiekunów może mieć na to spory wpływ.
„Moje dzieci były wychowywane w zupełnie inny sposób niż ja – mówi Jimmy Nelson. – Ja doświadczyłem tzw. zimnego chowu. Miałem siedem lat, kiedy zostałem odesłany do szkoły z internatem. Dlatego chcieliśmy z żoną być blisko z naszymi dziećmi. Cieszę się, że dzisiaj moje dzieci mają głębokie poczucie bezpieczeństwa i pewności siebie, są otwarte. Myślę, że to daje nam siłę, której nie mają inne rodziny”.