Chińczycy nie mają wielkich morskich tradycji. Po krótkim okresie wypraw ogromnych cesarskich flot, które miały miejsce na początku XV wieku, cesarze odwrócili się plecami do morza, a gigantyczne dżonki, na których ich admirałowie dopływali do Afryki, a być może także i Australii, zostały spalone. W późniejszych wiekach na wody częściej niż marynarze chińskiej państwowej floty wypływali lokalni piraci, od których roiło się na Morzu Południowochińskim. Konkurowali oni a czasem też i współpracowali z tzw. wako, tj. japońskimi piratami, których rajdy na wybrzeża były tak dotkliwe, że w końcu Pekin pod karą śmierć zabronił Japończykom zawijać do podległych sobie portów. W XVI wieku w tym wrzącym kotle pojawili się nowi gracze – Europejczycy. Najpierw na Daleki Wschód zawitali Portugalczycy, którzy wywalczyli tu sobie bardzo silną pozycję, następnie Hiszpanie i Holendrzy. Ekspansja tych ostatnich była o tyle ciekawym przypadkiem, że zajmowała się nią spółka prywatna: Holenderska Kompania Wschodnioindyjska, podczas gdy przybysze z Półwyspu Iberyjskiego działali pod auspicjami habsburskiej korony. Jakby nie dość było problemów, Niderlandy były w trakcie wojny z hiszpańskim imperium, któremu ich mieszkańcy wypowiedzieli posłuszeństwo w XVI wieku. W efekcie na morzach Dalekiego Wschodu jednostki holenderskie, hiszpańskie i portugalskie atakowały się wzajemnie, przenosząc do Azji toczoną w Europie wojnę.
Portugalczycy rozsiedli się w indyjskim Goa i chińskim Makao, ich sojusznicy – Hiszpanie na Filipinach, zaś protestanccy Holendrzy opanowali część Indonezji, wznosząc na Jawie miasto Batawię (dzisiejsza Dżakarta), skąd nadzorowali swoje interesy i działania zbrojne przeciwko swym katolickim wrogom. Opanowali także Tajwan, z którego wyparli Hiszpanów. Jako że liczba osadników skupionych wokół głównej holenderskiej fortecy na wyspie ochrzczonej mianem Zelandii była mała, nowi władcy Formozy (jak określali swoją kolonię przybysze z Niderlandów) ściągnęli z Chin około 30 000 kolonistów, których obsadzili na roli. Ich zasługą było też sprowadzenie na Tajwan bawołów wodnych i zebu, które miały służyć chińskim chłopom. Między pogardzającymi Chińczykami Holendrami, a ich poddanymi nieustannie dochodziło do napięć – Europejczycy naciskali na chłopów, by uprawiali przynoszące zyski rośliny przemysłowe, takie jak trzcina cukrowa i tytoń, podczas gdy Chińczycy bardziej zainteresowani byli ryżem oraz warzywami. Ponadto Holendrzy prowadzili kampanię przymusowego osiedlania w zbudowanych wedle europejskich standardów wioskach pędzących dotąd wolny żywot w dzikich górach tajwańskich aborygenów, co miało pomóc w poddaniu tych krnąbrnych plemion władzy Kompanii Wschodnioindyjskiej. Wszystko to nie przysparzało przybyszom z Niderlandów miłości mieszkańców wyspy.
Jaki ojciec taki syn
Zapewne życie Koxingi nie potoczyłoby się w tak niezwykły sposób, gdyby jego ojciec, urodzony w 1604 roku Zheng Zihlong, był człowiekiem większej moralności i umiał trzymać ręce przy sobie. Tak się jednak złożyło, że człowiek, który wyniósł swą familię na szczyt potęgi, był młodzieńcem głęboko zdemoralizowanym, który rodzinne miasto Na’nan w prowincji Fujian musiał opuścić szybko i w niesławie po tym, jak ojciec obił go publicznie kijem. Co jednak aż tak bardzo rozsierdziło dziadka naszego bohatera? Ano, odkrycie, że syn bezwstydnie dobierał się do jego konkubiny!
Obolały na ciele i honorze Zhilong udał się do Makao. Tu spędził jakiś czas, obracając się wśród Portugalczyków, których język szybko opanował. Być może to właśnie na pokładzie portugalskiego statku zawitał do portu w japońskim Hirado, gdzie miał osiąść na dłużej. W tym okresie poznał też człowieka, który miał decydujący wpływ na przyszłe losy rodziny Zhengów – wszechpotężnego króla piratów i magnata handlowego Li Dana, który operując z Japonii, zarządzał potężnym imperium dysponującym flotą kilkuset dżonek. Młody Chińczyk bardzo przypadł do gustu starszemu rodakowi (niechętni szeptali później, że do tego stopnia, iż obaj panowie dzielili łoże), który roztoczył nad nim opiekę. Pod okiem doświadczonego biznesmena i morskiego gangstera Zhilong rozwinął skrzydła, błyskawicznie dał się poznać jako człowiek obdarzony naturalnym talentem do prowadzenia interesów zarówno tych legalnych, jak i pachnących kryminałem. Wkrótce obrósł w piórka, stając się prawą ręką swego protektora i gromadząc wielki majątek, który uczynił z niego tak atrakcyjną partię na rynku matrymonialnym, że rękę swej córki imieniem Matsu oddał mu miejscowy możny samurajski ród Tagawa. W roku 1624 kobieta wydała na świat syna, którego w dzieciństwie wołano japońskim mianem Tei Fukumastu. Był to nikt inny jak późniejszy władca Tajwanu – Zheng Chenggong vel Koxinga.
Tymczasem Zheng senior wrócił do Makao, gdzie prowadził filię biznesowego imperium Li Dana. Co ciekawe, portugalska kolonia stała się dlań też miejscem poszukiwań duchowych, obracając się wśród katolików, nabrał wielkiego szacunku dla rzymskich kapłanów, ostatecznie przyjmując chrzest oraz imię Mikołaja. Ów respekt dla katolickich misjonarzy i równoczesną pogardę wobec protestantów Zhilong zaszczepił później synowi. Nawrócenie na chrześcijaństwo bynajmniej jednak nie stanęło mu na przeszkodzie we wzięciu sobie drugiej żony, z którą spłodził kolejnych synów.
Tymczasem w roku 1625 zmarł Li Dan. Gdy otwarto jego testament, okazało się, że całe swoje morskie imperium zostawił protegowanemu i domniemanemu kochankowi. Ojciec Koxingi zrobił dobry użytek z niewyobrażalnych środków, jakie znalazły się w jego ręku, wkrótce prowincja Fujian już tylko nominalnie podlegała zwierzchności Pekinu, rzeczywistą władzę sprawował tu piracki boss. Wysyłane przeciwko niemu ekspedycje kończyły się upokarzającymi klęskami sił rządowych, aż w końcu ostatni władca z dynastii Ming – cesarz Chongzhen postanowił rozwiązać problem polubownie – króla piratów oficjalnie wciągnięto na listę państwowych urzędników, mianując go admirałem cesarskiej floty i przedstawicielem imperatora!
Gdy jego ojciec wykrawał sobie w ojczystych stronach własne imperium, mały Koxinga pozostawał w Japonii. Kiedy jednak skończył lat siedem, Zhilong sprowadził go do Na’nanu i gdy chłopiec podrósł, osiągając wiek lat czternastu, wysłał do lokalnej szkoły, by studiował konfucjańskich klasyków. Zdobywszy ogromny majątek i władzę, władca korsarzy chciał teraz dla swojej rodziny prestiżu wynikającego z posiadania w swoich szeregach mandaryna. Nasz bohater okazał się uczniem nad wyraz pojętnym i wkrótce zyskał stypendium rządowe, zaś jako dwudziestolatek wyjechał do Nankinu, by studiować na tamtejszym uniwersytecie. Niestety, niespokojne czasy nie sprzyjały zgłębianiu myśli Konfucjusza.
Obrońca dynastii
W roku 1644, kiedy Koxinga zaczynał studia akademickie, Państwo Środka pogrążone było w totalnym chaosie i pustoszone przez wielką chłopsą rebelię pod wodzą okrutnego watażki Li Zichnega. 25 kwietnia tegoż roku hordy żądnych krwi buntowników podeszły pod Pekin, a cesarz Chongzhen, nie widząc już innej możliwości ocalenia niż ucieczka w śmierć, powiesił się w ogrodach pałacowych. Następnego dnia eunuchowie otworzyli miejskie bramy, wpuszczając Li Zichnega i jego wyjącą hałastrę do stolicy. Rozpoczęła się orgia zniszczenia i rabunku, zwycięzcy mordowali każdego, kto nawinął im się pod rękę. Pechowo wśród ofiar rzezi znaleźli się najbliżsi generała Wu Sangui dowodzącego odcinkiem Wielkiego Muru broniącego cesarstwa przed jego północnymi sąsiadami – Mandżurami. Gdy wieści o śmierci rodziny doszły do młodego oficera, rozsierdzony dogadał się z barbarzyńcami, z którymi do tej pory walczył i otwarłszy bramy, wpuścił ich w obręb Państwa Środka. Wu liczył na to, że Mandżurowie zniszczą buntowników, a potem wrócą do siebie, on zaś wykorzysta powstałą w ten sposób próżnię, by samemu ukoronować się na cesarza i założyć nową dynastię. Okazał się zadziwiająco naiwny, przybysze z północy ani myśleli oddać raz zdobytego Pekinu i zainstalowali na tronie własny ród panujący, historykom znany jako dynastia Qing.
Jednak, jak szybko przekonali się najeźdźcy, zajęcie stolicy imperium nie oznacza przejęcia władzy nad jego całością. Południowe Chiny pozostały wierne dawnemu rodowi panującemu. Na ich terenie żyło wielu mingowskich książąt, którzy teraz zgłosili pretensje do włazy. Państwo Środka pogrążyło się w wojnie, która trwać miała następnych osiemnaście lat.
Zheng Zhilong początkowo jednoznacznie opowiedział się po stronie lojalistów i poparł wraz ze swą flotą cesarza-pretendenta Hongguanga. Kariera tego przywódcy ruchu oporu okazała się jednak krótka, po zaledwie roku został złapany i uduszony przez Mandżurów. Jego klęska nadwątliła wiarę pirackiego króla w możliwość odniesienia zwycięstwa nad najeźdźcami. Gdy do jego drzwi zapukali mandżurscy agenci obiecujący tytuł książęcy i olbrzymi majątek w zmian za przejście na stronę dynastii, Qing Zheng nie namyślał się długo i wraz z dwoma przyrodnimi braćmi Koxingi pojechał do Pekinu. Na miejscu szybko pożałował tej decyzji, bo oferta, jaką mu złożono w zamian za zdradę, okazała się pisana palcem na piasku. Zhilonga wtrącono do lochu, gdzie ten do niedawna najbogatszy człowiek w Chinach żył w takim niedostatku, iż jezuita odwiedzający go, by przynieść nieszczęśnikowi pociechę duchową, musiał udzielać mu jałmużny, by miał on za co żyć!
Zdrada ojca wstrząsnęła naszym bohaterem. Wkrótce nadszedł jednak jeszcze gorszy cios. W 1645 roku mandżurskie wojska zajęły miasto Anhai w prowincji Fujian. W mieście tym mieszkała Tagawa Matsu, matka Koxingi. Barbarzyńscy zdobywcy zgwałcili dumną córkę samurajskiego rodu, która nie mogąc znieść hańby, rzuciła się w z miejskich murów. Gdy lojaliści odbili miejscowość, a młody mandaryn dowiedział się o losie rodzicielki, dostał szału. Zdjąwszy swe szaty uczonego, udał się do lokalnej świątyni Konfucjusza i tam publicznie je spalił. Zadeklarował, że nie może już przestrzegać nauk mistrza, bo stracił zarówno rodzinę jak i ojczyznę. Jedynym, co teraz przytrzymywało go przy życiu, pozostała zemsta na odpowiedzialnych za nieszczęścia jego bliskich Mandżurach. Od tej pory młody Zheng, któremu wkrótce nowy mingowski cesarz – pretendent Yongli nadał honorowe imię Chenggong, oznaczające „Ojca Narodu”, miał kroczyć już tylko drogą wojny.
Po uwięzieniu ojca nasz bohater przejął kontrolę nad pozostawioną przez Zhenga seniora flotą i armią wojowniczych korsarzy, w skład której wchodzili nawet budzący grozę wśród najeźdźców z północy czarnoskórzy najemnicy z Mozambiku, zamustrowani pod flagę lojalistów w portugalskim Goa. Potężne owo narzędzie trafiło w dobre ręce, jak się wkrótce okazało, Koxinga był genialnym strategiem i charyzmatycznym wodzem, za którym jego ludzie gotowi byliby pójść aż do buddyjskiego piekła. Jego flotylle poruszały się błyskawicznie po chińskich rzekach i wzdłuż wybrzeży, zaskakując niemających doświadczenia w walce na wodzie przeciwników. Niejedno zwycięstwo zwolenników upadającej dynastii było dziełem króla korsarzy, Mandżurowie nie wiedzieli, jak sobie z nim poradzić, bo specjalizowali się w walce konnej, zaś, jak łatwo się domyślić, z końskiego grzbietu trudno walczyć z kimś, kto ostrzeliwuje cię z pokładu wojennego okrętu. Mingowski cesarz Yongli tak bardzo polegał na naszym bohaterze, że w końcu uczynił go głównodowodzącym swych sił.
Rok 1659 stal się świadkiem największej operacji wojskowej Koxingi, która, gdyby się udała, mogłaby odwrócić losy wojny. Admirał powiódł swoją flotę w górę Jangcy i wziął w oblężenie Nankin. Odcięci od sojuszników i zaopatrzenia okupanci znaleźli się w pułapce. Wyglądało na to, że dawna południowa stolica Chin już wkrótce znów znajdzie się pod władzą dynastii Ming, gdy korsarz popełnił błąd, który wszystko zrujnował. W trakcie walk o miasto nadszedł dzień urodzin Koxingi i wódz uczcił ten fakt, urządzając dla swych żołnierzy wielką hulankę. Niestety, w trakcie zabawy wypito zbyt wiele wina ryżowego i następnego ranka lojaliści miast szturmować miejskie mury, leżeli pokotem, walcząc z kacem. Mandżurowie, widząc w tym szansę, dokonali wypadu i rozgromili oblegających. Nasz bohater musiał dać rozkaz do odwrotu. Wieści o klęsce pod Nankinem dotarły do cesarza pretendenta i wywołały popłoch na jego dworze, Yongli z całą rodziną uciekł do Birmy, gdzie poprosił tamtejszego króla o azyl.
Mimo iż władca, za którego sprawę walczył, zbiegł, Koxinga nie zamierzał składać broni. Tymczasem Mandżurowie przypomnieli sobie o zamkniętym w ich lochach ojcu utrapionego korsarza. Zmuszono go do napisana listu do syna, w którym wezwał go do poddania się. Jakimś cudem obok oficjalnego pisma Zhilongowi udało się wysłać też wiadomość, w której opisywał niedolę, w jakiej się znalazł. Zapoznawszy się z tym, jak się sprawy naprawdę mają, Chenggong nie zamierzał zawierzać jeżdżącej na pstrym koniu mandżurskiej łasce i odmówił kapitulacji. Rozwścieczeni barbarzyńcy wywlekli ojca naszego bohatera i jego dwóch przyrodnich braci ze swoich kazamatów i poddali najokrutniejszym mękom, które nieszczęśnicy przypłacili życiem.
Mandżurski cesarz Shunzi zdecydował, że skoro konnica na niewiele zdaje się przeciw okrętom, jego armia musi stworzyć własną flotę i przenieść działania wojenne na terytorium dotychczas zdominowane przez wroga. Wkrótce na falach Jangcy kołysało się 800 dżonek, nad którymi powiewały flagi dynastii Qing. Mandżurowie okazali się jednak kiepskimi marynarzami. Gdy 17 czerwca 1660 roku przyszło im zmierzyć się z korsarską flotą pod Amoy, cała wybudowana wielkim nakładem kosztów armada poszła na dno. Koxinga po raz kolejny tryumfował, niestety, na terenie kontynentalnych Chin grunt coraz szybciej palił mu się pod nogami – wróg, nie mogąc sprostać mu na polu bitwy, postanowił pokonać go logistyką i zagłodzić. Na rozkaz Pekinu spalono wszystkie nadmorskie wioski w ojczystej prowincji naszego bohatera, a ich mieszkańców przeniesiono w głąb lądu, w efekcie czego wzdłuż wybrzeża Fujian powstał szeroki na dwadzieścia pięć kilometrów pas martwej ziemi. Flota Koxingi straciła porty, do których mogła przybijać po zaopatrzenie i naprawy.
Własne królestwo
Na początku roku 1661 nasz bohater miał pod swoją komendą jeszcze 400 dżonek i 12 000 gotowych na wszystko morskich wojowników. Wydarzenia ostatnich dwóch lat pozbawiły go złudzeń, wiedział już, że sprawa, za którą walczył, jest przegrana. Yongli ukrywał się za granicą, a większość rodziny króla korsarzy zginęła z mandżurskich rąk. Przyszłość malowała się w ciemnych barwach. I wtedy, w najczarniejszej godzinie swego życia, Koxinga odwrócił wzrok od wybrzeży kontynentalnych Chin i skierował go na drugą stronę Cieśniny Tajwańskiej. Nagle w jego głowie zrodziła się myśl – dlaczego by samemu nie zostać królem? Admirał zaczął przygotowania do inwazji na Formozę. Nie była to bynajmniej gorączkowa ucieczka, z rozmysłem gromadził ludzi i narzędzia, które potrzebne były do przemiany półdzikiej wyspy w kwitnące państwo konfucjańskie. Pod jego sztandary ciągnęli niemogący znieść madżurskiej dominacji mandaryni, chłopi i mieszczanie. Na pokład korsarskich dżonek ładowano zapasy nasion zbóż i warzyw. Równocześnie trwała praca wywiadowcza i przygotowywanie piątej kolumny. Chińczycy zamieszkali na Tajwanie mieli już serdecznie dość swych holenderskich panów i gdy zawitali do nich wysłannicy Koxingi, jednogłośnie zadeklarowali gotowość do pomocy rodakom. Nawet osobisty tłumacz holenderskiego gubernatora Fredericka Coyetta – niejaki Hopin, zbiegł do obozu króla piratów, gdzie przekazał mu dokładne dane na temat fortyfikacji Zelandii i drugiego mniejszego fortu – Prowincji. Na podstawie tych informacji admirał zbudował dokładną makietę wrogich umocnień, dzięki której mógł wraz ze swym sztabem opracować najlepszą strategię działania.
Frederick Coyett nie był głupim człowiekiem i poruszenie wśród tajwańskich Chińczyków nie uszło jego uwadze. Rozpuściwszy szpiegów, wkrótce dowiedział się o niebezpieczeństwie, jakie zawisło nad kolonią Kompanii Wschodnioindyjskiej. Dobrze zdawał sobie sprawę z tego, jak rażąca na jego niekorzyść jest dysproporcja sił – w ludziach Koxinga miał przewagę 10 do 1, a jeśli chodzi o jednostki pływające, to… 400 chińskim dżonkom Holendrzy mogli przeciwstawić wyłącznie jeden duży okręt i trzy mniejsze statki. Gubernator czym prędzej zaalarmował Batawię o tym, co się święci, ale jego obawy wyśmiano. Zwierzchnicy powiedzieli mu, że nie ma się czym martwić, bo przecież Chińczycy są ludźmi zniewieściałymi i słabymi – wszak chińscy mężczyźni posługiwali się wachlarzami będącymi w Europie kobiecym atrybutem, a do tego nosili powłóczyste szaty wyglądające jakby wyjęto je z szafy jakiejś modnej galantki. Nie – jeden Holender wart był całego oddziału tych słabeuszy, Coyett poradzi sobie z nimi bez trudu!
Niedocenianie przeciwnika kończy się zazwyczaj fatalnie. Tak też było i w tym przypadku. 30 kwietnia 1661 roku u wybrzeży Tajwanu pojawiła się gigantyczna korsarska flota wiedziona przez Koxingę. Próba zatrzymania desantu skończyła się klęską Holendrów, jedyny godzien tego miana okręt poszedł na dno, pozostałe jednostki czmychnęły na pełne morze i pożeglowały do Japonii.
W obliczu lądowania przeważających sił inwazyjnych Holendrzy schronili się za murami Zelandii i mniejszej odeń Prowincji. W murach fortów schronienia szukali spanikowani cywile: kupcy, pastorzy i ich rodziny. Prowincja okazała się być kiepskim schronieniem, padła prawie natychmiast, 4 maja nad jej murami załopotała osobista flaga Koxingi.
Król korsarzy wiedział jednak, że to dopiero początek kampanii. Coyett z ponad tysiącem zbrojnych zamknął się w Zelandii, która stanowiła twardszy orzech do zgryzienia. Admirał nie chciał bez potrzeby marnować życia swoich ludzi, więc postanowił spróbować negocjacji. Wysłał do holenderskiej twierdzy poselstwo, w skład którego oprócz mandaryna i dwóch chińskich tłumaczy wszedł także wzięty do niewoli pastor Anthonious Hambroek. Żona i dwie córki duchownego przebywały bezpiecznie w Zelandii, ale Koxinga był pewien, że kalwiński minister wróci do niego – w Prowincji pozostała najmłodsza córka nieszczęsnego mężczyzny.
Delegaci przedstawili gubernatorowi żądanie kapitulacji Holendrów i opuszczenia przez nich wyspy. Choć rodacy mieli później odsądzać Coyetta od czci i wiary, zarzucając mu tchórzostwo i obarczając winą za utratę kolonii, przedstawicielowi Kompanii Wschodnioindyjskiej trudno odmówić odwagi. Odrzucił wszystkie warunki postawione przez chińskiego wodza. Zdając sobie sprawę, że sytuacja jest beznadziejna i nie ma żadnych szans na przybycie odsieczy z Batawii, był mimo to gotów walczyć do końca. Niestety, ofiarą zapału gubernatora padł nie on sam, lecz nieszczęśni jeńcy wzięci przez Chińczyków w Prowincji. Gdy poselstwo wróciło z niczym, Koxinga nakazał zabić wszystkich przetrzymywanych w jego obozie holenderskich mężczyzn, a ich córki i żony rozdał swoimi oficerom jako konkubiny. Hamboreka ściął osobiście, rezerwując sobie miejsce w haremie na jego młodą córkę. Nieszczęsna dziewczyna jeszcze tej samej nocy straciła dziewictwo z zabójcą swojego ojca. Okrucieństwo wobec pastora przyszło królowi korsarzy tym łatwiej, że wychowywał go wyznający katolicyzm Zhilong, sam będący uczniem jezuitów nienawidzących i pogardzających innowiercami. W późniejszych latach kalwiński minister stał się w świadomości rodaków męczennikiem i doczekał się nawet sztuki teatralnej opowiadającej o jego tragicznej śmierci i utracie Formozy przez Holendrów.
Siły Koxingi rozpoczęły oblężenie Zelandii. Szturmowane raz po raz mury fortu trzymały się jednak mocno i walki przeciągały się przez kolejne dziewięć miesięcy. W tym czasie nasz bohater nie próżnował, sznur dżonek przewoził z kontynentu kolejnych osadników, którzy budowali na Tajwanie wioski i miasta, karczowali lasy oraz obsadzali pola. Lokalni Chińczycy witali rodaków z otwartymi ramionami, a tajwańscy aborygeni… cóż, tych ostatnich nikt nie pytał o zdanie, ale z ich punktu widzenia cała ta sytuacja była po prostu zmianą jednych okupantów na drugich.
Tymczasem morale holenderskiej załogi leciało na łeb na szyję. W końcu w styczniu 1662 roku służący w wojsku Kompanii Wschodnioindyjskiej sierżant zbiegł z dwunastą swoich ludzi do chińskiego obozu i przekazał Koxindze informacje o najsłabszych punktach umocnień fortu. Kierując się jego wskazówkami, Chińczycy przypuścili szturm ostateczny. 1 lutego 1662 roku Zelandia padła, a gubernator Coyett, chcąc uniknąć rzezi swoich ludzi, skapitulował przed zwycięzcą. Król korsarzy okazał łaskawość, pokonani mogli odejść wolno i zabrać osobiste rzeczy, ale musieli opuścić Tajwan, zostawiając za sobą skarbiec kolonii.
Podbiwszy wyspę, Koxigna ogłosił powstanie nowego państwa będącego sukcesorem mingowskiego cesarstwa, nadając mu nazwę Królestwa Tungning. Miało ono stanowić idealny kraj konfucjański, prawdziwe Chiny w miniaturze. Dzięki bogactwu Tajwanu przed nowo upieczonym królem rysowały się świetne perspektywy. Rozochocony jednym zwycięstwem zapragnął kolejnych. Jego wzrok skierował się teraz na należące do Hiszpanów Filipiny, gdzie panowała sytuacja analogiczna do niedawnej – tajwańskiej. Wyspy zamieszkiwało zaledwie 800 Europejczyków i jakieś 1200 metysów oraz mulatów, obok których żyła traktowana paskudnie przez swoich białych panów liczna chińska populacja. Archipelag był de facto uzależniony od Państwa Środka i usług świadczonych przez jego obywateli, do Chin płynął z niego nieprzerwany strumień srebrnych meksykańskich pesos, za które Hiszpanie kupowali potrzebne im towary niedostępne w kolonii. Do tego dochodziły miejscowe plemiona, które szczerze nienawidziły przybyłych z Zachodu okupantów. Koxinga dostrzegł szansę na rozszerzenie swojego imperium.
Powód do wypowiedzenia wojny znalazł się dość szybko. W starych kronikach z XV zapisano, że jeden z wodzów rządzących wyspą Luzon uznał się za lennika chińskiego cesarza. Tymczasem od ponad dwustu lat z Filipin nie nadpływała do Chin danina! Król Tungningu wysłał zatem do Manili poselstwo, na czele którego postawił włoskiego dominikanina służącego mu jako doradca. Emisariusze przekazali gubernatorowi hiszpańskiej kolonii list żądający wypłacenia zaległego trybutu Koxindze, jako naturalnemu sukcesorowi dynastii Ming. Przedstawiciel iberyjskiej korony odmówił uiszczenia należności, a Hiszpanie zaczęli szykować się do obrony kolonii. Wybuchła istna histeria, której efektem był pogrom Chińczyków (akty masowego mordowania ludności chińskiej przez Europejczyków zdarzały się na Filipinach regularnie, zarzucano im przy tym czyny, o jakie w Hiszpanii oskarżano Żydów, a także trzymano w gettach), a następnie wygnanie ocalałych. Gdy wiadomości o tym dotarły na Tajwan, Koxinga nakazał szykować swą flotę do kolejnej wyprawy.
Gdyby admirał zrealizował swój plan, Filipiny prawdopodobnie należałyby dziś do Chin. Jednakże 11 czerwca 1662 roku z Państwa Środka nadeszła wieść, która wstrząsnęła królem korsarzy – cesarz pretendent Yongli, o którego sprawę tak długo walczył, został zdradzony przez Birmańczyków i wydany w ręce Mandżurów, po czym wraz z cała rodziną publicznie zaduszony Tym, kto zacisnął garotę na gardłach władcy i jego najbliższych, był nie kto inny, jak zdradziecki generał Wu Sangui!
Koxinga przeżył monarchę, któremu służył, o zaledwie dwanaście dni, niespodziewanie zmarł 23 czerwca. Wedle części badaczy został otruty przez mandżurskiego agenta, chińska legenda głosi zaś, że wskutek wieści o śmierci Yongli najwierniejszy szermierz jego sprawy oszalał i targnął się na swoje życie. Hiszpanie z Filipin zgon króla Tajwanu w wieku zaledwie trzydziestu ośmiu lat uznali za boski cud i nakazali odprawiać msze dziękczynne we wszystkich kościołach. Wkrótce księża i zakonnicy mieli zacząć się kłócić, czyje modlitwy doprowadziły do tej, jakże szczęśliwej niebiańskiej interwencji.
Po śmierci Koxingi władzę nad Królestwem Tungningu przejął jego syn Zheng Jing. Był w tym swoisty chichot historii, bo krótko przed swym zgonem Zheng senior tak okrutnie pokłócił się z pierworodnym, że kazał go zabić. Młodzieniec ocalał tylko dzięki temu, że służący mu mandaryni odmówili wykonania rozkazu.
Państwo założone przez najsłynniejszego chińskiego pirata istnieć miało do roku 1683, kiedy to zostało podbite przez flotę dynastii Qing – Mandżurowie zdążyli się przez ten czas nauczyć żeglarstwa. Tym samym Tajwan po raz pierwszy znalazł się w granicach cesarstwa chińskiego. Gdy w drugiej połowie XIX wieku coraz śmielej po Formozę zaczęły wyciągać się japońskie ręce, chińskie władze, jak pisaliśmy we wstępie naszej historii, chcąc wzmocnić swoje prawa do wyspy, ogłosiły jej zdobywcę – Zhenga Chenggonga bóstwem i nakazały zbudowanie poświęconej mu świątyni w Tainanie. Ołtarze ku czci Koxingi znaleźć można dziś zarówno na Tajwanie jak i w jego rodzinnej prowincji Fujian. Trudno tylko dociec, co sam zainteresowany myśli sobie w zaświatach o tym, że deifikowali go potomkowie jego śmiertelnych wrogów.